Tajemnice stolicy świata/Tom II/XVIII

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor George Füllborn
Tytuł Tajemnice stolicy świata
Podtytuł Grzesznica i pokutnica
Wydawca Księgarnia Jana Breslara
Data wyd. 1871
Druk Drukarnia Jana Cotty
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Anonimowy
Tytuł orygin. Die Geheimnisse einer Weltstadt oder Sünderin und Büßerin
Źródło Skany na Commons
Inne Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


ROZDZIAŁ XVIII.
Kradzież w zamku.

Było to podczas burzliwéj wiosennéj nocy. Śnieg i deszcz padał obficie na brudne ulice stolicy, bardzo słabo latarniami oświetlone. Gwałtowny wiatr ciskał krople na domy, na szyby okien, i niemile tłukł znajdującemi się na dole okienicami.
Kiedy niekiedy tylko, mocno płaszczem otulony, późny przechodzień wracał przesuwając się po pod drzewami, klnąc, że wśród takiéj pory musi się znajdować na Ulicy, a tylko w więcéj ożywionych częściach miasta rozlegały się śmiałe nawoływania studentów wracających z knajp, tudzież nieprzyjemne pogróżki zaniepokojonych w kątach domów strażników.
Po północy z piwnicy albinosa wyszło na ulicę dwóch gości.
— Ha! powiedział jeden, szybko naciskając kalabryjski kapelusz na uderzająco czarną głowę: to mi pogoda! chyba tylko wysoko podkasane wabiki i nocni Stróże są na nogach.
— A my! dodał drugi, bardzo tłusty.
— Skoro tak myślisz, to i Porucznik, który nas ma oczekiwać przy Małej Katedralnéj ulicy!
— Taka pogoda, to właśnie dla nas!
— Masz słuszność, Kasztelanie, to wycie, klapotanie i skrzypienie, ma swoje dobre strony! Czy też jasnowłosa Minna zostawiła dla nas drzwi otwarte?
— Dzisiaj nad wieczorem jeszcze raz byłem u niéj, odpowiedział znajomy nam złoczyńca Kasztelanem zwany — przyrzekła mi, że po północy, skoro tylko w zamku wszyscy lokaje i słudzy poodchodzą do swoich izb, drzwi naróżnéj wieży będą otwarte, i nie zaniedbałem obejrzeć dokładnie drogi od nich z razu przez wązkie, a potém szerokie korytarze prowadzacéj aż do izby brylantów — drzwi są żelazne!
— A masz przy sobie narzędzie do otwarcia?
— Tym dwom szrubom nic się nie oprze! z pewnością siebie odpowiedział Kasztelan, idąc ulicą obok towarzysza, śniegiem i deszczem zmoczony: powiadam ci, że drzwi mogą być jeszcze raz tak grube jak są.
— Pokaż-no!
— Waryacie, tam będziesz widział! Jakże ja tu będę przy latarni wydobywał szruby? Już to było dla mnie niemiłe, że wieczór z tobą przepędziłem w familijnym domu, bo niech mnie djabli porwą, jeżeli na korytarzu idąc z tobą nie postrzegłem Małgorzaty, która mi nie ufa i ja jéj nawzajem!
— Pięknéj Małgorzaty? Nie omyliłeś się — w izbie obok nas mieszka stary Ehrenberg, od którego ta dziewczyna wynajęła połowę izby.
— To była ona — a mieszka tuż pod ścianą, pod którą leżeliśmy i naradzali się. Ja jéj nie ufam.
— Nie turbuj się Kasztelanie, ona nie ma ani czasu ani ochoty na nas uważać i podsłuchywać — starą Ehrenbergową djabli wczorajszéj nocy tyfusem zadusili — leży tam na dole pod schodami — a dzisiejszéj nocy, jak powiedział sprowadzony doktor, pójdzie za nią i najstarsza córka Augusta!
— Masz słuszność, w tak przyjemném towarzystwie słuchanie i baczenie zupełnie jéj w myśli nie postało — ale i Walterowi ja także nie ufam!
— On tylko ku wieczorowi przychodzi, Kasztelanie, i zwykle bawi krótko — a i dzisiaj już wyszedł był, kiedy ty przybyłeś!
— Gdzie spotkałeś tego szelmę Porucznika?
— Gdzież indziéj jeżeli nie przy kimlówce!? Siedział tam pod „Następcą tronu“ i właśnie przywabił sobie kilku studentów.
— I myślisz, że będzie na nas czekał?
— Porucznik? Oho, jak on na co da słowo honoru! Chociaż sąd odebrał mu szlachectwo, pozostaje on zawsze, jak mi oświadczył, panem von Reitz, bo tacy miejscy sędziowie nie mogli mu nic więcéj zrobić, jak najwyżéj uwięzić go, ale szlachectwa odebrać mu nie mogli! O północy będzie on w przejściu przy Małéj Katedralnéj ulicy, bo historya z zamkiem w ciekawość go wprawiła.
— Ja go jeszcze bardzo mało znam, powiedział Kasztelan, ma on odwagę?
— Porucznik? Do pioruna! to go chyba wcale nie — znasz, om stanie za trzech!
— Bo to widzisz, w zamku jest warta, z wielkim namysłem mruknął Kasztelan; a tę, która stoi przy skarbcu będziemy musieli ochłodzić!
— Porucznik nosi zawsze w kieszeni sztylet, który datuje jeszcze z jego lepszych czasów — powiadam ci, że to jest arcydzieło, a pamięta o tém, aby był zawsze ostry!
— Dobrze! — Ale co to? nagle stając spytał Kasztelan, gdy z poprzecznéj ulicy jakaś skulona postać przebiegła.
— Pająk — rzekł drugi — patrz sam!
— Głupiś — téj już nie spotkamy na naszéj drodze, ale ta kobieta wyglądała prawie jak ona.
— To zły znak!
— Czyż ty jesteś taki nikczemny tchórz? O tém, do téj pory nie wiedziałem Karolu — dzisiejszéj nocy na nic się nam nie przydasz!
— Co, tchórz? mnie wcale Pająk nie obchodzi. — Powiedziałeś mi dopiero co, że ją przed trzema tygodniami pochowano!
— Kanalia dzień i noc nie dawała mi spoczynku! Cóż miałem czynić? Ta stara baba prawie waryowała za mną!
— Tak, stare baby często bardziéj szaleją niż młode dziewczęta!
— Więc też położyłem koniec jéj astmie.
— I znalazłeś piękny spadeczek, co?
— Nie warto gadania, we dwa tygodnie już straciłem te parę talarów!
— Na ostrygi i szampana!
— A wczoraj Schalles Hirsch zabrał ostatnie rupiecie, czas było zająć się dzisiaj jakimś interesem — czy masz ślepą latarkę?
— Jest tu, z boku, w kieszeni, a pod surdutem mam trzy równéj wielkości próżne worki!
— Żeby je tylko napełnić, rzekł Kasztelan; dzisiejszy połów jest równie niebezpieczny jak zyskowny! W skarbcu brylantów, oprócz wielkich i kosztownych lichtarzy, które musimy na kawałki posiekać, i wielu klejnotów do ozdoby służących, znajdują się także czarne brylanty, które książę Monte-Vero darował królowi.
— Tych nie ruszymy, boby nas zdradziły.
— Ty głupcze! Złotnik Wunder z królewskiéj ulicy ofiarował mi za lichtarze tysiąc talarów, a za czarne brylanty dwa tysiące. Dwa tylko znajdują się w zamku, a trzeci przechowują w muzeum.
— A zatém zabierzemy je! A pytałeś Schallesa czy chce z nami handlować?
— Nie, on już do niczego niezdolny od czasu jak jego córka wyjechała z Furszem i Rudym Dzikiem!
Mnie się zdaje, że oni robią interes w Paryżu?
— Hirsch zupełnie stracił odwagę, niebieskie suknie bez ustanku depcą go po nogach! Stary Wunder lepszy na złoto i srebro. Do jutra wszystko będzie stopione i pochowane. Chciałbym ja to mieć co on ma zakopanego w swojéj piwnicy, tam jest więcéj nad kilkaset tysięcy!
— Więc on spodziewa się nas, skoro się obładujemy?
— Jedno po drugiém! Rzecz nie pójdzie tak łatwo, worków przez ulicę nieść nie możemy, strażnicyby pas pochwytali! Umieścimy więc naszą zdobycz w łodzi i popłyniemy aż do nadwodnych schodów pod mostem.
Obaj po cichu rozmawiający, śniegiem i deszczem zmoczeni, dostali się około zamku pod most, który jak wiadomo, od zamkowego placu prowadził do żydowskiego cyrkułu.
Kasztelan wskazał teraz wodę, co okryta nocą, z boku mostu czarno wyglądała i powiedział:
— Tu pod spodem pozostaniecie obaj z rzeczami w łodzi — ujść nie możecie, bo dla pewności ja schowam do swojéj kieszeni oba brylanty! Wtedy według umowy pobiegnę do Wundera, zapukam, on otworzy drzwi domu, a gdy ja stać będę na straży, wy skrycie, nie worki, ale pojedyncze sztuki, bez zwrócenia na siebie uwagi, przenosić będziecie z łodzi do domu! Czy zrozumiałeś?
— Doskonale — łodzie znajdziemy tu pod spodem przywiązane, mamy w czém wybierać.
Gdy dwaj złoczyńcy od mostu, zamiast na ulicę Królewską, raczéj skręcili na lewo, aby się udać na ulicę Katedralną, ciągnącą się po nad wodą, zegary głośnym dźwiękiem rozlegającym się wśród burzy, zapowiedziały pierwszą godzinę po północy — mieli więc dosyć czasu na uskutecznienie swojéj roboty.
W domach bocznych Katedralnéj ulicy nigdzie się już nie świeciło. Obaj idący trzymali się żelaznéj kraty z drugiego boku ulicę od szumiącéj wody odgraniczającéj. Mimo ciemności na wodzie widać było zarysy większych i mniejszych łodzi — tu i owdzie fale rzeczne rozbijały się o wielkie skrzynie z rybami i o ławki praczek.
Most pozostał za nimi, wystając po nad wodą na szerokich arkadach, daléj zaś daleko rozciągając się leżała tylna strona zamku, którego siwa barwa tak się z ciemnością nocy złączyła, że ponieważ śnieg i deszcz gwałtownie padały, z całéj téj staréj, wysokiéj i potężnéj budowli widać tylko było białe, ornamentalne ozdoby przy oknach.
W téj części zamku, wązkiem tylko przejściem oddzielonéj od wody, mieszkała liczna służba — daléj idąc ku zamkowemu placowi wyższa, tu przy wodzie niższa.
Cały budynek z tyłu był staroświecki i nieregularny. Okna na górze szerokie i wysokie, na dole były nizkie i nie umieszczone jedno pod drugiém, ze ścian występowały małe galerye i balkony, a w końcu tego tylnego skrzydła znajdowała się wieża, niewielka, czworokątna, wybiegająca aż do dachu i tam tworząca ostrze, na którego wierzchu, umieszczona była odwieczna, ponuro skrzypiąca i szeleszcząca chorągiewka.
Wieża ta, niezamieszkana, a zawierająca schody, izby nieużyteczne, stoły i krzesła, w dawniejszych czasach często służyła lubiącym zabawy książętom i szambelanom, do niepostrzeżonego wymykania się z zamku, bo przez liczne korytarze, w których mógł się zabłąkać każdy, kto nie znał dokładnie ich położenia, połączona była z właściwym zamkiem, miała u spodu małe drzwi, tak nieznaczne, iż nikt na nie niezważał, kto umyślnie zbyt bacznie nieprzypatrywał się wieży. Przez te drzwi wychodziło się na wązki pas ziemi pomiędzy zamkiem a rzeką. Zawsze one były zamknięte i nigdy nieużywane, bo mieszkańcy tego zamkowego skrzydła, aby się dostać na ulicę, woleli iść na mały dziedziniec zamkowy i ztamtąd łatwo dostać się na wielki, a wreszcie na plac zamkowy po jednéj stronie, albo do ogrodu spacerowego po drugiéj, w którego głębi malowniczo leżało muzeum.
Dla tęgo zamek tych małych, z wierzchu w ostrokrąg wybiegających drzwi, był dobrze zardzewiały i wielce w ślusarskiém rzemiośle wprawnemu Kasztelanowi, zeszłego wieczoru wspomaganemu przez jasnowłosą Minnę, która w zamku służyła, stawiał wielkie trudności w otwarciu się i nasmarowaniu, tak aby dzisiaj przez niego użyty, łatwiéj się otworzył, i nie wydawał zdradliwego skrzypienia. O sztuczne wytrychy i klucze, którym się żadne zamknięcie oprzeć nie mogło, Kasztelan bynajmniéj się nie kłopotał, nie potrzebował zatém właściwego od tych drzwi klucza.
— Słuchajno szepnął ten, który powyżéj nazwał Kasztelana Karolem, dotykając go i stając przy żelaznéj poręczy, czy widzisz światło tam w górze w oknie wieży?
— Już je od dawna widziałem, to znak Minny, że wszystko w porządku!
— Czy to nie uderzy jakiego strażnika, albo jakiego policyanta?
— Ty zajęcza nogo! Jak tam będziemy, to je zgasimy! Kto może domyślić się, co to znaczy, kiedy to dla nas tylko rzecz ważna? Jeżeli jaki kamerdyner albo piwniczy wyprawia chrzciny, albo ma u siebie gości, tak jak wczoraj, to nic z naszéj roboty. Światło znaczy, że możemy przyjść, a za to wolę ja raczéj pocałować jasnowłosą Minnę, niż starego, obrzydliwego Pająka, i serdecznie do siebie przycisnąć, bo ona to lubi!
— Czy ona zostanie w zamku?
— Broń Boże, wyjedzie razem z nami! Będziesz ją Widział, ale na miłość bozką nie zaczepiaj jéj! To skromna dziewczyna, chwalił Kasztelan cmokając językiem; do pioruna, aby przepędzić z nią noc, warto umrzeć — a jakie ma ciało, i Estera przy niéj to plewy!
— Aż mi ślina do ust płynie — niech mnie djabli porwą — dla takiéj tęgiéj dziewuchy oddałbym życie!
— Jasnowłosa Minna nie jest dla każdego! Przedwczoraj, kiedy u niéj nocowałem tam na górze w pokoiku, zbliżył się do niéj za bardzo jakiś baron i dawał jéj woreczek z pieniędzmi — dostał też.
— Co? pocałunek?
— Nie, taki policzek, że aż mu w uszach zaszumiało, a przecię to był — królewski szambelan!
— Tacy to najgorsi!
— Ten już drugi raz nie przyszedł! Ale ona mówi, że trzeba się śpieszyć z interesem, bo ten Schlewe to ma być zły patron. Mógłbym przysiądz, że to on zawsze nastręczał robotę przez starą Robertową i założę się, że stary Pająk...
— Niech z Bogiem spoczywa! wesoło zaśmiał się drugi.
— Że stary Pająk zawsze dawał mi ledwo dziesiątą część nagrody; ona miała tajemne stosunki z tym Schlewem!
— No, ale nakoniec zabrałeś jéj i resztę!
— Tak, bo niechętnie pozwalam się oszukiwać!
— To się nazywa fuszerką!
— Głupiś! Ja nigdy nie oszukuję, to dla mnie za nikczemne! z całą powagą odpowiedział Kasztelan.
— Ale wolisz brać co się należy — no, napijmy się!
I obaj dobrze zajrzawszy do flaszki, bo ich obwiał mroźny wiatr, a suknie mieli przemokłe od śniegu i deszczu, zbliżyli się ku przejściu, które ulicę Katedralną łączyło z inną najbliższą równolegle przechodzącą; to wązkie, ponure, ciemne przejście, tu na początku podobne do sklepionéj bramy, nazywało się właśnie Małą Katedralną uliczką.
Zagłębiony w cieniach muru, dla ochronienia się od niepogody, stał tam człowiek blizko trzydziesto-letni. Podniósł swój pełen molów kołnierz, a starą, siwą czajkę mocno na uszy naciągnął. Jego nieco przykrótkie spodnie i brudne, zabłocone buty, świadczyły, że nietylko upadł, ale aż do zbytku posunął hultajstwo, a białe, pielęgnowane, prawie delikatne ręce i wojskowy krój zakręconego wąsa, stanowił szczególne przeciwieństwo z odzieżą.
Człowiek ten bez mieszkania i bez cieplejszego okrycia, który w nocy, ukradkiem koło siebie spoglądający i marznący stał pod cieniem muru, był to dymissyonowany porucznik von Reitz. Został on sprzymierzeńcem najpospolitszych złoczyńców, chociaż dawniéj należał do najszlachetniejszych i poważanych oficerów. Gra i skłonność do trunków zrujnowały go, doprowadziły, najprzód do marnowania powierzonych mu pieniędzy, potém do oszukańskiéj gry, a nakoniec zrobiły członkiem brudu towarzystwa ludzkiego! Kiedy niegdyś jak smakosz spijał najszlachetniejsze wina, późniéj po wycierpieniu kary poprzestał na piwie — teraz nie gardził rumem, aby się nim zagłuszyć i kupić sobie zapomnienie!
Nie jeden on przedstawia przykład życia ludzkiego, w wirze stołecznym — przy kolebce jego szlachetni rodzice marzyli o najpiękniejszych nadziejach, i nie żałowali kosztów na zupełne wykształcenie syna — niewypowiedzianie więc cierpieli widząc go stopniowo upadającym. — Skończył zapewne w mokrym grobie rzecznym, albo też gdzie w więzieniu, a może i gałąź w zwierzyńcu posłużyła mu do odebrania sobie życia!
Porucznik — jak go krótko nazywali towarzysze — postrzegł nadchodzących!
— To wy! Jeżeli ta noc nie powiedzie się, to przepadło wszystko! Taki coup, toby się wynagrodziło — na honor, ja temu nie będę winien!
— Czy to ty poruczniku? zapytał Kasztelan.
— Do usług! Czy można zacząć?
— Już wielki czas — chodźmy!
— Jak to światło zapraszająco przyzywa! na honor — przypomina mi się „Hero i Leander!“ śmiał się von Reitz, i z cienia w przejściu wyszedł na Katedralną ulicę — tylko nie bądźmy tacy głupi jak on, ale ruszajmy tam! Czy nie masz rumu, Kasztelanie?
— Czarny łeb ma jeszcze resztkę, — daj porucznikowi, jemu zawsze pragnienie dokucza!
— Niech djabli porwą, prawda — tylko wody nie znoszę!
Porucznik schwycił podaną sobie flaszkę i wypróżnił ją za jednym silnym pociągiem, potém zakrztusił się i oddał próżną.
Allons enfants! poszepnął, idąc naprzód bulwarkiem — doprawdy, dzisiaj jeszcze krew popłynie, mnie coś w prawéj ręce łachocze!
— Tu, tu bardzo wygodnie! zawołał na obu stojący nieco daléj, czarnogłowy Karol.
Pokazał jedną ławkę praczek, po któréj bokach stało kilka łodzi i pierwszy wsiadł do jednéj, a tymczasem Porucznik i Kasztelan bacznie się oglądając szli za nim.
Wkrótce wszyscy trzéj siedzieli w łodzi, którą odwiązali od pala i popłynęli wprost do wieży. Nurt sprawił, że się o kilka łodzi od niéj oddalili, ale to nie sprowadziło żadnéj niekorzyści, wysiedli i przyciągnęli łódź aż do miejsca, w którém mogli ją przytwierdzić. Karol oddawszy worki Porucznikowi, wyjął z kieszeni ślepą latarkę i obejrzał ją wewnątrz, Kasztelan przystąpił pierwszy do małych drzwi, trzymając w ręku grubo wysmarowany oliwą klucz główny.
W zamku ani też na wodzie nikt się nie ruszał, — wicher tylko wył przy wyskokach muru i bił deszczem w szyby. Czasem skrzypnęła chorągiewka, stuknęła źle przymocowana okienica.
Kasztelan prawie bez szmeru otworzył drzwi wieży, i kazał towarzyszom wejść, potém je znowu na zamek zatrzasnął, aby nie skrzypiały od wiatru i nie zostały wyrwane.
— Daj-no mi latarnię, ja pójdę naprzód! szepnął do stojącego przy Poruczniku Karola.
— Jak to się wszystko na świecie zmienia! mówił cicho pan von Reitz; przed kilku laty byłem w zamku jako zaproszony gość, wchodziłem przez wielki portyk — dzisiaj przychodzę z tyłu jako nieproszony.
— Wszystko ma swój czas! odparł Kasztelan, wprawną ręką odkrywając klapę ślepéj latarki, tak, iż nagle jasny blask rozwidnił miejsce. Wszyscy trzéj znaleźli się w jakiejś staréj zamkowéj komorze, a Porucznik zasiadł na starém wypchaném krześle, które pod nim trzeszczeć zaczęło.
— Nie rób żartów, Poruczniku, upomniał Kasztelan; mnie się zdaje, że jasnowłoséj Minny tu nie ma!
— Dajcie mi pokój z pannami! powiedział Porucznik; tutejsze meble są nieco zdezelowane, jak mi się zdaje. Wszędzie upadek, to oznaka czasu!
W téj chwili Kasztelan, który miał słuch bardzo delikatny, usłyszał zbliżające się czyjeś kroki na korytarzu wiodącym z wieży do właściwego zamku. Nie wiedząc kto idzie, szybko syknął na znak uciszenia się i bez szmeru znowu zamknął latarnię, tak, że jéj światło nagle zagasło.
— Oho, niech się pali, wszystko w porządku! dał się słyszeć przytłumiony głos, niewątpliwie głos dziewczyny.
— To ty Minno! szepnął Kasztelan, i jasnym blaskiem latarni rozwidnił nadchodzącą; w białym fartuszku, zalotnie wyszywanéj sukni i ładnie zaplecionych włosach, podobna była do służącéj znakomitego domu.
— Tak to ja! Nie traćcie czasu na darmo! Posterunki tylko co zmieniono, na schodach prowadzących do skarbca brylantów stoi tylko jeden żołnierz jak szlafmyca!
— To najniebezpieczniejsze łotry dla przechodzących, znam ja ich z doświadczenia! powiedział Porucznik.
— Myślicie, że będzie krzyczał? No, to mu usta zatkamy! odparł Kasztelan i na powitanie ścisnął dłoń jasnowłoséj Minny.
— Ja tu pozostanę, aby wam odwrót zasłonić! śmiejąc się powiedziała Minna. Wszak znasz korytarze i schody?
— Dostatecznie! zostań tu Minno, a my trzéj pójdziemy daléj! O ile wiem, na téj stronie nie ma drugiego posterunku!
— Tylko jeden na schodach, tam gdzie przez całą noc pali się lampa, tak, że będziesz mógł schronić swoją latarkę! poszepnęła nie duża, ale składna dziewczyna, któréj naprawdę nieponętny, opuchły Kasztelan tak bardzo się podobał, że nią według upodobania mógł się posługiwać. Miłość jest tak ślepą, a bezbrody grubas, dla pewnych nikczemnych istot musiał mieć jakiś szczególnieszy powab, kiedy oprócz jasnowłoséj Minny i stary Pająk tak go lubił, że nie tylko w swoim rodzaju dogadzał mu, ale i zupełne w nim położył zaufanie, na czém nienajlepiéj wyszedł, bo ten łotr, zawdzięczając mu miłość, pewnéj nocy zamordował, a potém zrabował. Prawda, że stara Robertowa nie zasłużyła na lepszy los, bo mnóztwo niewinnych istot padło ofiarą jéj chciwości i podszeptów.
Jasnowłosa Minna, którą w owym czasie Kasztelan swoją miłością uszczęśliwiał, pozostała w wieży, on zaś z dwoma pomocnikami skradał się korytarzem cicho i ostrożnie, bo po obu stronach były rozmaite przejścia, prowadzące do mieszkań zamkowéj służby.
Pawilony króla i królowéj były zupełnie od téj części zamku oddzielone i wychodziły na ogród spacerowy tudzież na plac zamkowy.
Trzéj złodzieje zbliżyli się do schodów, prowadzących do rozległéj części gmachu, w któréj znajdowały się przechowawcze izby. Tu były pokoje pełne bielizny i pościeli, tam znowu składy szkieł i różnego rodzaju zapasów, a o połowę schodów wyżéj, przechowywano kosztowne przedmioty, po za żelaznemi drzwiami i kratami w oknach.
Kasztelan szedł naprzód niosąc latarnię rzucającą słabe światło na schody i pomalowane ściany, Karol i Porucznik szli za nim, bardzo uważnie w koło siebie patrząc i przedstawiając widok, zdradzający natychmiast, że te trzy złowrogie postaci, w miejscu, w którem krążyć zwykli sami tylko lokaje i kamerdynerowie, są zupełnie niewłaściwi, mają zapewne zbrodnicze zamiary.
Skręcili po za wystającym murem, przebyli coraz to szersze i bogaciéj przyozdobione przejścia, i nakoniec zbliżyli się do ostatnich schodów, na których wysokości świeciło się i gdzie wymierzonym krokiem przechadzał się posterunek.
— Zamkniéj latarnię, szepnął Porucznik, bo nas ten szelma obaczy pierwéj niż potrzeba!
— Zawoła na nas! mniemał czarnowłosy Karol.
— To go zwiążemy! mruknął Kasztelan, zakrywając ślepą latarkę.
— Puśćcie mnie naprzód, na honor, rzecz zaczyna być zajmującą! Musimy teraz dostać się do składu, choćby go strzegł stugłowy Cerber! cicho powiedział Porucznik, który zdawał się mieć ochotę uspokoić raz wewnętrzne swoje rozstrojenie, do którego sam przed sobą przyznać się nie chciał, ale które wyrównywało rozpaczy. Przejmowała go jakaś prawie ślepa wściekłość, podwyższona myślą, że za pomocą dzisiejszego rabunku zdoła podratować siebie, jak gdyby dla tego zgubionego człowieka, prócz śmierci, był jeszcze jaki ratunek.
Przebiegły Kasztelan ustąpił panu von Reitz żądanego pierwszeństwa.
— Cześć, komu cześć przystoi! poszepnął z uśmiechem, którego Porucznik w ciemności nie dostrzegł.
Posterunek na górze, którego dwaj pozostali w tyle, z powodu zakrętu szerokich, złoconą galeryą objętych schodów widzieć nie mogli, zapewne posłyszał szelest nadchodzących kroków, bo jak przekonywał z daleka padający cień, stanął na ostatniéj części schodów, którą rozwidniało światło palące się za nim w ściennym lichtarzu.
Wtém porucznik wszedł na oświetlone stopnie.
— Kto idzie! zawołano z niejaką bojaźnią.
— Dobry przyjaciel! Niby hartując odpowiedział pan von Reitz, ale w tejże chwili dał się słyszeć na wysokości schodów ciężki upadek i jakiś głos stękający.
— On go przebił! bez obawy szepnął Karol.
— Co nas to obchodzi? Daléj, naprzód! rozkazał Kasztelan. Dwaj złoczyńcy poszli teraz za Porucznikiem, i wstąpiwszy na wierzch oświetlonych schodów postrzegli, że zajęty jest ustawieniem żołnierza w blizkim kącie korytarza. Rogoża na podłodze była krwią zalana, a posterunek widocznie nie stawiał już żadnego oporu. Nakoniec tak go sztucznie ustawił i do jakiejś klamki przytwierdził, iż z daleka można było mniemać, że stojąc zasnął.
— Co się z nim stało? spytał Kasztelan.
— Ochłodziłem go i ustawiłem, teraz nic nam nie — przeszkadzał ze straszliwém szyderstwem odpowiedział Porucznik.
— Więc zabierajmy się do dzieła, tam są drzwi, Karol może tu zająć miejsce zabitego żołnierza! powiedział Kasztelan i wyjął z kieszeni narzędzie, za pomocą którego można było bez hałasu otworzyć każde drzwi. Były to dwie silne szruby, z których jedną z uszkiem Kasztelan obok zamku wkręcił w drzewo.
Porucznik mu przy tém pomagał, ręce miał pokrwawione;
W tę gwintowaném uchem opatrzoną szrubę, kasztelan wkręcił drugą, która tym sposobem skierowała pierwszą ku zamkowi drzwi. Drążek podłużny z heblem taką téj szrubie nadał siłę, że wkrótce mocne, żelazem okute drzwi uległy i bez hałasu wysadzone zostały.
— Na honor, to sławny wynalazek, zasłużyłeś na order, Kasztelanie! twierdził Porucznik, a oczy jego już chciwością, zabłysły.
— Nie tak prędko! Wewnątrz znajduje się żelazna sztaba! Przezorny zawiadowca innemi drzwiami wyszedł z téj izby, ale bardzo ostrożnie zamknął! cicho mówił Kasztelan, bo jego naciskowi coś się ze środka opierało.
— A może kto tam jest w izbie? szepcąc spytał Porucznik i zrobił wielkie, straszne oczy.
— Nie byłby tak cichy! Nie, nie, ja już przez mały otwór widzę, że to żelazna sztaba — czekaj, mam ja tu piłkę, to tylko kilka chwil czasu!
Gdy trzeci złoczyńca stał na czatach przy schodach, a włamywanie się trwało za długo i gdy zaledwie zdolny był pokonać wzrastającą trwogę, spoglądając na ustawionego na boku żołnierza, piłka cichutko gwizdała przy drzwiach, które po kilku minutach ustąpiły.
Ale w chwili właśnie, gdy niecierpliwy Porucznik je wyparł, obie części sztaby z łoskotem padły na flizy sklepionéj izby i zabity żołnierz, może ze wstrząśnienia, runął także na ziemię.
Trzéj złodzieje przelękli się mimowolnie, lecz wnet dwaj wpadający do skarbca wybuchli stłumionym śmiechem, gdy ten co pozostał na schodach słuchał. W tak niebezpiecznéj chwili zdawało mu się, że na dole słyszy jakieś głosy — mianożby tam usłyszeć upadek żelaznéj sztaby? albo może nadchodził już patrol zluzować wartę? To niepodobieństwo, bo jeszcze na to była przeszło godzina czasu.
Porucznik i Kasztelan, przy blasku ślepéj latarki już układali w worki, rozmaite srebrne sprzęty i zabierali się właśnie do kruszenia wysokiéj, kosztownéj zastawy stołowéj, wysoką wartość mającéj, a potém do zebrania czarnych brylantów innych rzadkich i drogich kamieni tu przechowywanych, gdy wpadł zewnątrz stojący — z twarzą okropnie przerażoną.
— Ktoś idzie! zawołał i obu rękami wskazał: słuchajcie!
Rzeczywiście dochodził teraz z dołu uderzający zgiełk głosów, lecz jeszcze zdawał się być tak daleko, że Kasztelan mógł uciec z dostatecznym łupem.
— Masz, bierz! zawołał na czarnogłowego, oddając mu do połowy napełniony worek.
Porucznik tymczasem pochwycił drugi, a chciwy Kasztelan porwał jeszcze kilka kosztownych sztuk dla siebie, gdy głosy tak się już zbliżyły, iż wyraźnie można było rozpoznać głos kobiecy.
Karol wypadł — Porucznik ruszył za nim i nadsłuchując spytał:
— Czy nas jasnowłosa Minna zdradziła?
— Nie! Przekleństwo, założę się, że to ta jaszczurka z familijnego domu, Małgorzata!
Nim obaczymy, czy i jak trzéj złoczyńcy ocaleli, wypada nam wyjaśnić ostatnią rozmowę Kasztelana z czarnogłowym Karolem, mianą na ulicy, kiedy wspomniał o Małgorzacie.
Widzieliśmy, że w owym dniu, w którym książę klęczał przed ocaloną i otrzymał od niéj przebaczenie i kiedy został wezwany do króla, Małgorzata padła skrwawiona jako ofiara Leony — leżała ona bez ratunku w zamkowym pokoju, ta okrutnica ze swoim kulawym wspólnikiem czém prędzéj odeszła.
Krew wielkiemi czerwonemi kroplami sączyła się z rany omdlałéj, która po doznaniu chwili szczęścia, śmiercią ją opłacała: bo gdyby jéj nikt z pomocą nie przybył, zapewne uszłaby jéj krew w pokoju, — a nawet, nie pomogłoby nic jéj wołanie, gdyż w pobliżu wcale służby nie było.
Ale piekielny plan wyrodnéj matki, z duszą pełną szatańskich popędów, miał być zniweczony, karząca ręka Boga, tak srodze ciążąca na Małgorzacie, jeszcze unosiła się nad nią dla jéj obrony — czekał ją inny los, niż nieszczęsna śmierć w téj godzinie!
Nie książę przybył ją ratować i odpłacić za wszelką wyrządzoną jéj krzywdę. Książę usłyszał z ust królewskich rozkaz, aby jeszcze tego samego dnia wyjechał ze stolicy, i aby zamieszkał przez rok następny w jakiémś oddaloném miejscu — a wygnanie to zawdzięczał swojemu szambelanowi, owemu łotrowi, którego w téj chwili był w stanie podeptać nogami! Wygnanie! Baron von Schlewe wygrał z księciem partyę szachów — on, winowajca, najniegodziwszy człowiek, stał wyżéj niż książę! A nie uchodził po takim rozkazie ani żaden opór ani wyjaśnienie! — musiał być niezwłocznie wykonany... Późniéj może będzie można pociągnąć do odpowiedzialności i kary sprawcę tego wygnania!
Lecz gazety stołeczne doniosły, że książę Waldemar z powodu osłabionego zdrowia przez rok przyszły przemieszkiwać zamierzył na południu.
Niebo wybrało i teraz Waltera na wybawcę Małgorzaty! On, który był zawsze jakby duchem opiekuńczym Małgorzaty — on, wolny od wszelkiego samolubstwa, nie spodziewający się teraz nigdy już posiadać téj, którą od młodości ukochał jak gwiazdę, jak kwiat, a znał tylko jedyne życzenie, jedyne dążenie: bronienia jéj i widzenia szczęśliwą — Walter, ten człowiek szlachetny, ten człowiek ludu, któremu książę, poznawszy go zupełnie, dozwolił zamieszkać w skrzydle zamku, w którém znajdowały się pokoje Małgorzaty, znalazł zemdloną na kobiercu w pokoju.
Przez chwilę oniemiał i osłupiał z przerażenia — obawiał się jak najgorszego — przebiegła mu po głowie myśl, że Małgorzata w rozpaczy własną ręką się zabiła, bo nie wiedział co zaszło i co mówiła z księciem — lecz gdy otworzyła oczy, przeniósł ją na sofę, przywołał służące i pośpieszył po doktora.
Gdy wieczorem nadeszła wiadomość o wygnaniu księcia, a Małgorzata o tyle wzmogła się, iż razem z Walterem zamek opuścić mogła, wyprowadził ją z niebezpieczeństwa, które jéj tam groziło.
— Raczéj ubóztwo i nędza, niż tam bez opieki zawisłość od okrutników na jéj życie nastających, mówił: pociesz się, ja z radością pracować będę, skoro cię tylko będę widział spokojną i bezpieczną! Widzę, że rana twoja boli cię, chociaż starasz się to przedemną ukrywać.
— Nie obawiaj się Walterze, ja czuję tylko osłabienie!
— Dokądże się teraz udamy! spytał wyrobnik, dokąd, kiedy ja nie znam ani żywéj duszy! Ale czekaj! — przychodzi mi na myśl, że mam jeszcze daleką krewną, tam cię zaprowadzę, ona ci da schronienie! Wprawdzie dawno już nie byłem w jéj domu, bo mąż jéj często mi się dziwnym wydawał, ale mimo to ona mojéj prośby nie odrzuci — nie mam więcéj nikogo, pod którego opieką mógłbym być o ciebie bezpieczny!
— Dokąd mnie zaprowadzisz, wszędzie będzie mi dobrze, mój Walterze! odpowiedziała blada, słaba dziewica, polegając na swoim opiekunie, jak na prawdziwym przyjacielu i bracie.
— Ehrenbergowie byli to uczciwi ludzie! mianowicie ona, a zapewne i dzisiaj jest taką; ją to dla ciebie z całéj duszy zobowiązać pragnę, — mają oni dwie córki, starsza musi być w twoim wieku, u nich znajdziesz spokój i utrzymanie!
W tak pięknéj nadziei, Walter wyobrażając sobie w tak pięknych kolorach pobyt Małgorzaty w domu stolarza Ehrenberga, zaprowadził ją na przedmieście, w którém przed laty tę rodzinę nawiedzał.
Chociaż Ehrenberg, jak to już wówczas zauważył Walter, lubiał się rzeczywiście napijać, jednak miał nadzieję pewną, że jego żona chętnie przyjmie Małgorzatę, skoro jéj za to tajemnie zapłacą.
Nareszcie doszli do ulicy i domu, w którym dawniéj szyld zapowiadał nazwisko stolarza — zdawało się, że teraz go zdjęto. Gdy Małgorzata zaledwo na nogach utrzymać się mogła, Walter nadaremnie szukał szyldu.
Wszedł wewnątrz domu i zapytał o Ehrenbergów.
— Czy mówicie o stolarzu, który więcéj pije niż pracuje? spytała jakaś stara kobieta; on już to od roku nie mieszka! Idźcie tam na dół do familijnego domu, tam on podobno wynajął jeden pokój z żoną i dzieckiem!
— W familijnym domu? pomruknął Walter; mój Boże, mamże cię tam wprowadzić?
— Już daléj iść nie mogę — wprowadź mnie tam — kobieta zlituje się! omdlałym głosem mówiła Małgorzata.
— O ile wiem, w familijnych domach tam daléj, mieszkają ubodzy ale nieźli ludzie, zawsze będą oni lepsi od bogaczy, i znakomitych, którzy ciebie prześladują! odpowiedział Walter, i poszedł z Małgorzatą ulicą pełną robotników i ubogich, aż do szeregu domów, zewnątrz podobnych do starych koszar. Te długie, trzypiętrowe domy, miały brudno siwą barwę. W licznych oknach, z małemi zielonemi szybami, pojawiały się liczne głowy mieszkańców, po większéj części starych kobiet i mężczyzn, i wyglądały na ulicę. Gdy pod temi oknami, zielone, po części kwitnące drzewa przedstawiały dosyć miły widok, a na pierwszém piętrze nawet tu i owdzie pokazywały się białe firanki, drugie piętro już mniéj ponętnie wyglądało. Okna miało niższe, nieprzezroczyste, które świadczyły, że i po za niemi nie musiało być bardzo schludnie.
Te zależne od siebie domy, pół ulicy zajmujące, służyły po większéj części za mieszkanie ubogim rodzinom, najmującym tu sobie tanio po jednéj izbie, a nawet jak obaczymy, podzielającym tę izbę z drugiemi, narysowawszy na podłodze kredą przedział jednéj rodziny od drugiéj. Często nawet w większych izbach mieszkały, cztery rodziny, a wtedy każda bardzo ściśle oznaczała rewir swój albo kredą, albo ostawieniem granicy rozmaitemi sprzętami. Spory rozstrzygał ojciec domowy, który bez wielkich ceremonij szybko przywracał spokojność.
Tak zwane familijne domy, które z powodu takiego rodzaju komornego przynosiły bardzo znakomity dochód, bo najmniejszą nawet kwotę każdy z pojedynczych lokatorów z największą ścisłością opłacać musiał, należały do staréj, słabéj na umyśle wdowy, na któréj spadkobierstwa czatujący z wielką uwagą pilnowali zarządu domów.
Wstąpmy z Walterem i Małgorzatą na kilka stopni prowadzących do drzwi wchodowych.
Wązki i dosyć ciemny przysionek nie bardzo jest zachęcający. Niegdyś białe ściany, od wytarcia ich odzieżą, przybrały barwę pstréj siwizny, podłoga poodrywała się i schrapowaciała, po obu stronach znajdują się liczne drzwi, w których widać najrozmaitsze postaci. Tu krępa kobieta, z brudną twarzą mulatki, tam kilkoro mniéj niż nędznie odzianych dzieci, tam chudy mężczyzna z małym garnkiem, a w głębi kilka kobiet, tak odrażających powierzchownością, że nazwa „płeć piękna“ dla nich byłaby chyba szyderstwem. Stoją obok stromych, brudno-czarnych schodów, których stopnie od częstego stąpania po nich mają liczne wklęsłości.
Walter zapytał kobiety z twarzą mulatki o Ehrenbergów.
— Ehrenbergowie? godnym zazdrości basem odpodziała stara z zaufaniem bliżéj przystępując: musicie państwo przejść dwoje schodów wyżéj, potém na prawo, potém na lewo, nareszcie około schodów i znowu prosto, numeru nie wiem. Ehrenbergowie — ale otoż idzie Augusta, która może zaprowadzić!
Walter spojrzał ku drzwiom, w których pokazała się wysoka, chuda postać dziewczyny. Barwa jéj twarzy była płowa i żółta jak pergamin, a policzki miała zapadłe.
— Augusto, zawołała stara, Augusto Ehrenberg!
— Ach, pani Müllerowa, nigdzie nie mogę znaleźć doktora! narzekając powiedziało dziewczę.
— Bardzo wierzę: jak posłyszą o familijnym domu, to powiadają, że wyszli. Co robi matką?
— O, z nią bardzo źle!
— Co? rzekł Walter wdając się w rozmowę, jesteście Augusta Ehrenberżanka?
— Tak jest, czy mnie znacie?
— I wasza matka chora?
— Na tyfus, i to okropny!
— I wy sami wyglądacie bardzo cierpiąco!
— O, Boże kochany, już od tygodnia oka nie zmrużyłam! powiedziało dziewczę.
— I jeść zapewne nie macie co, stary przepija ostatni grosz, a żona nie może go w karbach utrzymać, to nieszczęście! Wczoraj wieczorem spadł ze wszystkich schodów!
— To z przyczyny dziur w schodach, pani, uniewinniała dziewczyna.
— Ci państwo, pytają o was, Augusto! rzekła stara o mulackiéj twarzy i wesoło wypuszczającym się wąsie, obracając się ku drzwiom.
— Czy mnie już nie poznajecie! Jestem Walter, bratanek waszéj matki!
— Tak, teraz przypominam sobie! odpowiedziało dziewczę, i widocznie było jéj przykro, że kuzyna zaprowadzić miała na górę.
— I ciotka chora?
— Bardzo chora, Boże zmiłuj się! Nie mogę was prosić, abyście szli zemną, bo u nas taka bieda!
— Wierzę, rzekł Walter, chciałem tylko zapytać was, czy nie możecie odstąpić téj dziewczynie części waszéj izby?
Augusta Ehrenberżanka spojrzała na Małgorzatę, a widząc, że ta równie jak i ona jest uboga i chora, nędzą swoją twarz rozjaśniła wielką dobrocią serca: — byłaby najchętniéj Małgorzatę do siebie przytuliła i w sercu swojém zamknęła — bo ubodzy dla podobnych sobie po większéj części są gotowi do wszelkich poświęceń; ale dziewczyny, którą Walter przyprowadził, tak bez dalszych następstw przyjąć nie śmiała.
— Zapytam ojca — chodźcie zemną na górę! rzekła teraz odważniéj. Dawno nie byliście u nas Walterze — ach, teraz wszystko się zmieniło!
— Szukałem was już w waszém poprzedniém mieszkaniu! odpowiedział Walter, prowadząc po schodach Małgorzatę, która już nie była w stanie utrzymać się na nogach.
— Teraz tu koło rogu, a potém znowu na drugie schody na górę! prosiła idąca za nimi Augusta.
Dom wyglądał wszędzie przepełniony. Gdy się otworzyły jedne drzwi, widziano w izbach razem młodych i starych ludzi, a jednak nie była to jeszcze pora, w ktôréj pracownicy obojéj płci do domu wracać zwykli.
U stop drugich schodów Walter musiał z Małgorzatą zaczekać, bo kilku ludzi właśnie z trudnością znosiło mizerną trumnę, a w górze jakiś głos śpiewał, i słychać było przytém jednotonny turkot poruszanéj kolebki, a nadto rozmaite wołania, kłótnie i wrzask dzieci.
Walter żałował już, że wszedł do familijnego domu, lecz Małgorzata postrzegłszy jego niezdecydowanie, poszepnęła mu, aby się pocieszył, bo ona nic więcéj niepotrzebuje, prócz kawałka miejsca na spoczynek.
Gdy niosący trumnę zeszli na dół, Walter zaniósł dziewczynę na drugą stronę schodów i za idącą przodem Augustą podążał daléj ku przejściom obok niezliczonych drzwi, nad któremi oznaczone były numera i z których dochodziły rozmaite głosy. Przytém gdzie nie gdzie ukazywały się nieprzyjemne, napuchłe, albo głodem strawione twarze, zupełnie do smaku nieprzypadające.
Nakoniec nasze trzy osoby dostały się do rogu, a potém obok schodów prowadzących na poddasze, podzielone także na sypialnie, i teraz dopiero Augusta otworzyła drzwi.
Z izby buchnęło gęste, niezdrowe powietrze, panowała w niéj pomroka, chociaż izba ta miała dwa okna, były one jednak tak nizkie i nieprzezroczyste, iż wyglądały jak matowo szlifowane. W lewéj ścianie znajdowały się przymknięte drzwi, prowadzące do drugiéj izby, przy nich stało nędzne, nizkie łóżko. Na prawo pod ścianą sięgającą aż do starego, czarnego pieca, zimnego jak lód, ujrzał Walter łoże choréj kobiety. Stoczona przez robaki szafa, stary chybotający się stół i dwa stołki uzupełniały umeblowanie izby, którą dotychczas rodzina Ehrenbergów sama zamieszkiwała.
Na stole stała niedopalona świeca łojowa w butelce, a przy niéj kilka garnuszków i filiżanek.
Na jednym stołku siedział, naprzód pochylony i osłupiałe przed siebie patrzący stary Ehrenberg, a młodsza siostra Augusty, ładna czternasto-letnia dziewczyna, klęczała przy łóżku matki, wijącéj się na niém, ciężko oddychającéj i stękającéj.
Cała ta przestrzeń wywierała odstręczające wrażenie.
— Ojcze, powiedziała Augusta, dotykając ramienia siedzącego — młody Walter przyszedł!
— Czego on chce? nie patrząc i odrętwiałe spytał stary.
— Pyta, czy zechcesz odstąpić część naszéj izby téj oto dziewczynie?
— Jak zapłaci, to odstąpię!
— Dobry wieczór, panie Ehrenberg, z cicha rzekł Walter zbliżając się ku niemu: — zapewne, że zapłacę!
— To dobrze! — Czy przyniosłeś pieniądze? Ja nie mam nic!
— Tu jest tymczasem talar! poszepnął Walter i wsunął staremu pieniądz, który teraz ożywił się, powstał i krewnemu swojéj choréj żony podał rękę.
— Interes skończony! Mówisz o téj dziewczynie, która zaledwie się na nogach utrzymać może? Połóż się dziecko, w łóżko! Spójrz-no tam Walterze, dodał, wkrótce z nią koniec będzie!
— Żałuję was, Ehrenbergu!
— Cóż począć? Trzeba się na wszystko zgodzić! powiedział stary wzruszając ramionami.
— Alboż nie macie żadnego lekarza?
— Żaden przyjść niechce — ale nic nie szkodzi, bo skoro który przyjdzie, to zapisuje, a to kosztuje pieniądze, — kto ma umrzeć, to pomimo tego umiera!
— Mój Boże, jak to bieda zobojętnia człowieka! pomyślał Walter, a tymczasem Augusta uprzejmie zaprowadziła prawie omdlałą Małgorzatę do łóżka, aby sobie odpoczęła.
— Pójdę z tobą, powiedział majster Ehrenberg, wprzód jeszcze nim Walter zabrał się do wyjścia: muszę sobie przynieść na noc coś przełknąć, bo nie mógłbym ani pilnować, ani czuwać!
Walter mimowolnie spojrzał na czerwono-siną twarz upadłego stolarza, i teraz dopiero dostrzegł krwią nabiegłe miejsca na jego czole, na wypukłościach twarzy i rękach, które potłukł, gdy upadł, jak o tém wspomniała Müllerowa.
— Lepiéj pozostańcie w domu, majstrze Ehrenbergu!
— Pójdź, nie mów nic, pójdź! Weselszy będę, jak zaczerpnę nieco świeżego powietrza!
Walter pożegnał Małgorzatę i Augustę i przyrzekł znowu wkrótce powrócić, potém zszedł ze starym ze schodów i pożegnał go o ile mógł najśmieszniéj.
Wstrzymamy się niedługo w opowiadaniu dalszych wypadków, a wrócimy do zamku dla przekonania się, na czém skończyła się tamtejsza kradzież.
Stara ciotka Waltera umarła, a i Augusta gwałtownie zachorowała, Ehrenberg zaś zabijał swoje nieszczęście, swoje troski i wyrzuty, nieustanném zakrapianiem się wódką, młodsza zaś siostra Augusty nieprzestannie płakała.
Małgorzata znalazła siłę do czuwania nad biedną Augustą i do pielęgnowania jéj, bo Walter co wieczór przychodził i przynosił jéj swój zarobek.
Ale gdy niepochowana jeszcze żona Ehrenberga leżała w skrzyni pod schodami, — tejże nocy, w któréj Kasztelan z czarnogłowym Karolem naradzali się co do napadu na skarbiec zamkowy, umarła także i nieszczęśliwa Augusta, a jéj ojciec, aby ofiarować coś przybyłemu nakoniec lekarzowi, podał flaszkę wódki, potém zaś ją wypróżnił, gdy lekarz bez ceremonii ją odrzucił.
Teraz był w usposobieniu, które go podtrzymywało. Zaprowadził doktora pod schody do zmarłéj żony, potém do łóżka zmarłéj córki, a gdy lekarz pod wrażeniem tak przerażającéj nędzy, któréj często w stolicy był świadkiem, polecił aby zakadzono, Małgorzata opowiedziała przybyłemu Walterowi co słyszała, przerywając przy częstém rzężeniu konającéj Augusty.
— Było tam dwóch ludzi, słyszałam wyraźnie, naradzali się długo. Nie każde słowo zrozumieć mogłam, lecz wiem doskonale, że mówili o zamku, i że jeszcze trzeci był w to wtajemniczony.
— I tu obok w izbie naradzali się złoczyńcy?
— Tak Walterze, tutaj tuż przy drzwiach. Jeden z nich jest gruby, dzisiaj go widziałam, i jeżeli się nie mylę, był to ów towarzysz Pająka, którego nazywano Kasztelanem — drugi jest synem wdowy, mieszkającéj tu w przyległéj izbie z inną rodziną.
— Sprowadzę policyę i każę ich uwięzić!
— Oni już od godziny wyszli!
— Do licha — to oni już przy robocie! Tu ja nic nie pomogę, doktora macie w miejscu — pobiegnę do zamku i postaram się przeszkodzić kradzieży! szepnął Walter.
— Pójdę z tobą, samego cię nie puszczę — oni cię zabiją, ty jesteś taki szalony! A u takich ludzi co znaczy morderstwo?
— Nie, nie, zostań tu Małgorzato! cicho prosił Walter, gdy doktor przygotowywał akta zejścia matki i córki: nie mogę cię wziąć z sobą — już wkrótce północ!
— Ja się ciepło okryję. Nie odtrącaj mnie — patrz, niewypowiedziana trwoga przejmuje mnie na myśl, że sam chcesz odejść!
— Bądź silna i spokojna. Skoro przeszkodzę zbrodni tych złoczyńców, powrócę tutaj.
— Nie powrócisz — głos wewnętrzny mi to mówi! Ja nie mogę tu pozostać!
Małgorzata zarzuciła chustkę na ramiona i szybko wyszła z Walterem z familijnego domu — nie uważano, że pilny i tajemniczy miała zamiar, bo wszyscy widzieli, że u Ehrenbergów są aż dwa trupy, a ztąd było tam w nocy wiele zajęcia.
Burza miotała śniegiem i deszczem na dwie osoby, które aby zapobiedz zbrodni, opuściły przedmieście i przez staroświecką bramę weszły na krzyżujące się ulice pełne brudu i ciemności.
— I nie gniewasz się na mnie? z właściwą sobie niewinnością i przymileniem spytała Małgorzata.
— Jak możesz pytać mnie o to? Czyliż mógłbym gniewać się za to, że z obawy o mnie nie lękasz się mroźnéj nocy i towarzyszysz mi! Wołałbym był tylko z powodu twojego zdrowia, abyś była pozostała w domu, bo noc niegodziwa, burzliwa! Ale kiedy jesteś przy mnie, wyznać ci muszę, iż niewypowiedziane jakieś uczucie mówi mi: tak lepiéj! rzekł Walter.
— Dziękuję ci, że mi tak mówisz, byłabym umarła z niespokojności i obawy! Ci ludzie są okrutni, a tyś za porywczy! Przywołamy zamkową straż i tym sposobem przeszkodzimy kradzieży.
— Północ! szepnął Walter usłyszawszy bicie zegarów. Spodziewam się, że właśnie na czas przyjdziemy.
Droga z domu familijnego na przedmieściu do zamku była dosyć daleka, bo przynajmniéj wynosiła pół mili, a przedłużały ją jeszcze bardziéj liczne zboczenia, które trzeba było robić, bo ulice nie szły prosto. Przy tém z powodu niepogody kamienie oślizgły, a po rogach wiatr w oczy smagał deszczem i śniegiem nocnych wędrowców.
Ale Małgorzata odważnie naprzód pośpieszyła, nie zważając, że burza odzież jéj zmoczyła i z włosami jéj igrała, a Walter prowadził ją szybko, jak człowiek niemający ani sekundy do stracenia. Należał on do rzędu ludzi zawsze gotowych poświęcić wszystko dla zapobieżenia bezprawiu, a skoro pomyślimy, z jakiém zaparciem się siebie i z jaką bezinteresownością, oddawał swoje mienie, a nawet swoje życie dla Małgorzaty, wtedy nawet, gdy się przekonał, że ona kocha kogo innego, to przyzna każdy z nami, że ten człowiek z ludu posiadał szlachetne serce, że wzorowo w cichości spełniał zacne czyny, i że dla tego w oczach naszych daleko wyżéj stoi, niż owi tak zwani dobroczyńcy, którzy z ostentacyą niosą pomoc ubogim.
Walter pomagał tylko jednéj ubogiéj — ale pomagał nietylko bez osobistego celu i wstecznych myśli, lecz z całego serca, chociaż wzgardziła nim i jego miłością. I właśnie dla tego wyżéj go cenić należy, dla tego ten człowiek z ludu wydaje się szlachetniejszym, bo my ludzie nie wszyscy zdolni jesteśmy kochać tam, a kochać tak wiernie i bezinteresownie, gdzie nas w najszczerszych naszych uczuciach zawiedziono!
Walter i dzisiaj jeszcze kochał Małgorzatę równie gorąco i serdecznie jak dawniéj, chociaż zaniechał zupełnie nadziei jéj posiadania; kochał ją jeszcze czyściéj niż kiedyś, bo pragnął tylko jéj bronić, ratować i nią się opiekować.
Nakoniec oboje pozbawieni tchu dostali się do spacerowego ogrodu i czém prędzéj szli do głównego portyku zamku, pragnąc tamtędy dostać się do straży.
Posterunek zabronił im wstępu, i dopiero gdy sprowadzono oficera, który wysłuchał o co chodziło, otworzono zakratowane drzwi i wpuszczono ich do zamku.
— To mistylikacya! utrzymywał oficer, mówiąc do adjutanta i niedowierzająco patrząc na Waltera i Małgorzatę.
— Należy ich aresztować, bo przypuszczam, że Ci ludzie robią to przez zemstę.
— Mniemasz pan, że oni właściwie mają udział w zamierzonéj kradzieży? Ja tylko nie pojmuję, którędy trzéj złoczyńcy, o których oni wspominają, znaleźli sobie przystęp do zamku?
— Bierzmy z sobą oboje oskarżycieli i przetrząśniéj — my zamek! doradzał adjutant.
— Jestem na usługi — ale nie pojmuję, jakimby sposobem złodzieje mogli się dostać do zamku, tak, że ustawione na schodach warty ich nie postrzegły! mniemał oficer od zamkowéj straży.
— Pójdźcie z nami! rozkazał adiutant, a Walter i Małgorzata byli gotowi usłuchać. Czy wiecie, co złodzieje uczynić zamierzają?
— Zdaje mi się, że coś słyszałam o skarbcu sreber! drżąca ze wzruszenia i z bijącém sercem odpowiedziała dziewczyna.
Obaj oficerowie spojrzeli po sobie, jakby powiedzieć chcieli: rzecz przybiera poważniejszy charakter — potém, wziąwszy pomiędzy siebie Waltera i Małgorzatę, poszli na dziedziniec zamkowy i ztamtąd zawrócili na dziedziniec mniejszy, z którego dochodziło się do schodów, prowadzących do części zamku, w któréj znajdowały się dobrze zamknięte i strzeżone skarbce.
— Ja się bardzo boję! wyznała Małgorzata, gdy dwaj oficerowie głośno naradzali się, którym korytarzem udać się mają.
— Tam na górze przed skarbcem sreber jest posterunek, powiedział oficer od straży; niewątpliwie byłby narobił hałasu, gdyby nieupoważnieni zbliżyli się do niego, témbardziéj, że tam całą noc światło się pali!
— Kiedyśmy już tak daleko, to chodźmy na górę! zaproponował adjutant.
— Cztery osoby weszły teraz na stopnie ciemnych u dołu schodów. Walter szedł naprzód, za nim Małgorzata, a obaj oficerowie jakby pilnując oskarżycieli, zamykali tę szczególną nocną wyprawę.
Gdy się dostali na galeryę, z któréj w niejakiéj odległości stopnie prowadziły do skarbca sreber, Walter stanął nagle i słuchał — słyszał jak w dali mówiono i hałasowano — ale w téj chwili w blasku światła padającego w przedziały schodów na galeryę, ujrzał jakiś cień i pośpieszył daléj na oświetlone schody wołając: Tam chodzą — tam są oni!
Małgorzata przeczuwając nieszczęście, chciała go zatrzymać — lecz za późno, nie mogła go już dosięgnąć, a oficerowie wydobywszy pałasze, przeszkodzili jéj iść za Walterem.
Czarnogłowy Karol, który jak wiemy najpierwszy usłyszał nadchodzących, z częścią łupu, który mu dali wspólnicy, gdy na nich zawołał, pobiegł prędko obok schodów w przedłużenie ciemnej galeryi, połączone z wieżą korytarzami i schodami, a za nim udał się porucznik von Reitz, także ze swoją częścią połowu. Chciwemu Kasztelanowi najtrudniéj było rozstać się ze skarbami, bo wtedy dopiero wyszedł ze drzwi skarbca, gdy Walter już się dostał na schody.
Zaledwie Porucznik postrzegł nadchodzących, zaraz prędko zdecydowany, łup swój na lewe ramię przerzucił, a prawą ręką pochwycił sztylet. Zaszedł drogę Walterowi, a oficerowie z dobytemi pałaszami jeszcze o kilka kroków oddaleni byli.
Szybko i zręcznie jak najgorszy hidalgo, korzystając z tego, że schodził na dół, a Walter wchodził, pchnął nieszczęśliwego wyrobnika tak gwałtownie w piersi, że zamordowany wydając bolesny krzyk zsunął się ze schodów i padł u nóg Małgorzaty, a morderca korzystając z chwili szybko pognał za Karolem, który już znikł w ciemnéj galeryi.
Była to rzeczywiście scena tak przerażająca i niespodziana, a stała się tak szybko, że obaj oficerowie w pierwszéj chwili nie wiedzieli, gdzie się udać mają — ale potém zostawili staraniom dziewicy pływającego we krwi Waltera i z głośném wołaniem pobiegli za uciekającym Porucznikiem!
Z tego momentu korzystał Kasztelan — należycie obładowany najkosztowniejszemi przedmiotami, pomimo całego ogromu niebezpieczeństwa, nie chciał nic porzucić.
Obaj oficerowie pobiegli za dwoma uciekającymi, więc Kasztelan poznawszy tak sprzyjającą okoliczność, przebiegł koło Waltera i Małgorzaty klnąc najokropniéj, i chciał skręcić w tę część galeryi, która prowadziła na mały dziedziniec, by tam się gdzie ukryć.
Ale głośne wołania oficerów i śmiertelny krzyk Waltera, obudziły kilku bliżéj śpiących sług zamkowych, i tym sposobem Kasztelan sam wpadł im w ręce.
Wprawdzie bronił się rozpaczliwie, a potém zostawując srebrem wypakowany worek, chciał uciec; ale słudzy pochwycili go i uprowadzili z sobą.
Teraz dopiero postrzegli obcą dziewczynę obok zakrwawionego Waltera, i usłyszeli głosy wracających oficerów, którzy prowadzili z sobą byłego swego kolegę, i albo go nie znali, albo znać nie chcieli. Nim go pokonali, bo się rozpaczliwie bronił, zranili mu pałaszem ramię — a teraz pan von Reitz obezwładniony, wściekle zgrzytał zębami.
— Oni są równie winni jak my! zawołał blady ze złości, pokazując Małgorzatę i umierającego Waltera: temu szelmie jużem karę wymierzył!
W dolnych korytarzach nadbiegli lokaje schwytali także i trzeciego złoczyńcę, a kiedy go sprowadzili, dał się słyszeć ciężki marsz kilku żołnierzy.
W galeryi panowało wielkie wzburzenie i podwyższyło się jeszcze bardziéj, gdy na wysokości schodów postrzeżono zamordowanego żołnierza i spustoszenie, jakiego dokonali rabusie w skarbcu sreber.
Oficerowie, kazali natychmiast komendantowi zamku i szambelanowi donieść o całym wypadku i obsadzili drzwi skarbca po złożeniu w nim napowrót zrabowanych rzeczy.
Kasztelana związano, Porucznika niezdolnego bronić się trzymał tęgi gwardzista, a czarnogłowy Karol stał bardzo blady i nieśmiały pomiędzy dwoma zamkowymi sługami, którzy go również żołnierzom oddali.
Małgorzata dobywszy wszystkich sił uprzątnęła Waltera z ciągle pomnażającego się natłoku ludzi. Każdy chciał widzieć co się stało, a nawet i wyżsi urzędnicy zamkowi przybyli prędko przywdziawszy mundury.
Kradzieży rzeczywiście zdołano zapobiedz i nic z zamku nie wyniesiono — mimo to jednak skarbiec poniósł niewynagrodzoną szkodę przez pokruszenie drogocennego serwisu srebrnego, którego robota była niezrównaném arcydziełem.
Pchnięty przez porucznika Walter, gdy upadł na schodach, czuł zaraz, że broń trafiła go w serce — czerwona krew tryskała mu nietylko z rany, gdy Małgorzata z rozdzierającym serce krzykiem pochyliła się ku niemu, lecz także z ust, i zaledwie miał jeszcze siłę i czas pożegnać na wieki klęczącą przy nim ukochaną.
— Już się skończyło, wyzionął nakoniec, gdy Małgorzata wyniosła go z tłumu: — bądź zdrowa — nie mogę pozostać przy tobie — uciekaj! Teraz już tu nie ma nikogo ktoby cię bronił ja muszę opuścić — opuścić ciebie.
— Matko Bożka, nie opuszczaj mnie! w najwyższéj rozpaczy zawołała Małgorzata, bo nowy strumień krwi buchnął z ust Waltera, on umiera!
Ale nikt jeszcze nie miał czasu nią się zająć, pierwéj trzeba było ratować złoto i srebro, cóż znaczyło biedne życie człowieka? lecz powiedzmy na pociechę naszą, że Walter już na prawdę niczyjéj pomocy nie potrzebował.
Przyszedł on jeszcze raz do siebie — można było widzieć, z jaką trudnością wydarł śmierci tę ostatnią minutę przytomności, bo miał jeszcze co powiedzieć: miłość jego dla Małgorzaty konającemu nawet dodała siły, pozostał jéj wiernym całe życie.
— Weź te pieniądze, wyszeptał zagasłym głosem, podając klęczącéj przy nim swoje ostatnie oszczędności: one do ciebie należą. Ty ich potrzebujesz koniecznie! Uciekaj! zaklinam cię, uciekaj do Paryża — do księcia — on cię. bronić będzie — ci nędznicy przez zemstę za dzisiejszą noc zapragną cię zgubić razem z sobą.
— Cóż oni mieć do mnie mogą, mój Walterze?
— Szanuj moją ostatnią wolę — uchodź z temi pieniędzmi do Paryża — inaczéj spokojnie nie umrę.
— Więc ci to poprzysięgam!
— Dziękuję ci, — teraz już dobrze — uchodź! Bądź zdrowa — kochałem — cię — niewypowiedzianie....
Ostatnie słowa zamarły na ustach Waltera — Małgorzata łkając pochyliła się ku niemu — jego złamane oczy jeszcze raz ją pożegnały — i wnet zimna śmierć wzięła w swoje objęcia szlachetnego, najwierniejszego przyjaciela Małgorzaty!
Surowa ręka oderwała ją od trupa, którego zatrzymano w zamku, a Małgorzata odeszła — znowu pozostała sama wśród otaczającej ją zewsząd burzliwej, ciemnéj nocy.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: George Füllborn i tłumacza: anonimowy.