Tajemnice stolicy świata/Tom II/XVII

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor George Füllborn
Tytuł Tajemnice stolicy świata
Podtytuł Grzesznica i pokutnica
Wydawca Księgarnia Jana Breslara
Data wyd. 1871
Druk Drukarnia Jana Cotty
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Anonimowy
Tytuł orygin. Die Geheimnisse einer Weltstadt oder Sünderin und Büßerin
Źródło Skany na Commons
Inne Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


ROZDZIAŁ XVII.
Dokument.

Klasztor Heiligstein, którego przełożoną za wpływem Schlewego została Leona, leżał prawie o dziesięć mil od stolicy, ale można się było dostać do niego bardzo prędko, bo tuż przy nim przechodziła droga żelazna. Dla tego Leona często mogła samotność murów klasztornych wynagradzać sobie ruchliwém życiem w stolicy.
Nim przystąpimy do dalszego ciągu opowiadania naszego, okazać wypada, jakim sposobem hrabina Ponińska przyszła do nabycia owego ważnego dokumentu, dotyczącego Eberharda, o którym wspomniała szambelanowi w nocy, w któréj wracała z nim do zamku z wieży przy sadzawce.
Gdy zmarł stary pustelnik Jan, który Eberharda jak własnego syna ukochał i wychował, tudzież nadał mu swoje nazwisko: von der Buig. — pomiędzy szczupłą po nim pozostałością, która przeszła w ręce Eberharda, oprócz kilku staroświeckich krzeseł i szaf, znalazło się także i bardzo artystycznie rzeźbione biurko, przekonywające, że stary Jan niegdyś, nim został pustelnikiem, opływał w bogactwie. Późniéj, zapewne w skup tek przeciwności losu, albo też z własnéj winy, przymuszony był poprzestać na rzeczach najpotrzebniejszych i w braku szukać zaspokojenia. Dusza ludzka głęboko ukrywa uzasadnione do tego powody, a obaczymy, że i staremu Janowi przeszłość wiele ich nastręczyła — usunął się od świata i w samotności, w któréj widzieliśmy go kaznodzieją na puszczy, założył sobie schronienie, w którém żył szczęśliwy, którego spokojności pragnął.
Czegóż potrzebował jako pustelnik? Sam przecię szukał największego niedostatku!
Że stary Jan wywarł na rozwijający się umysł Eberharda wpływ jak najprzeważniejszy, że podrastający a wrażliwego ducha młodzieniec nasycał się mocno głębokiemi prawdami życia, które wpajał w niego starzec, była to rzecz niezaprzeczona. Ale pokarm ten dopiero wtedy rozkwitł w piersiach Eberharda w całéj pełni, gdy go nawiedziły dolegliwości życia i chwile najprzykrzejszéj walki — w pośród nich tylko dusza ludzka może się zupełnie rozwinąć, tylko przez nie dosięgnąć może tak wielkiéj wzniosłości, czystości, takiej łagodności i szlachetności.
Dla każdéj rzeczy znajdującéj się w chatce swojego opiekuna, Eberhard nawykły kochać go jak ojca, miał cześć, którą można było nazwać rozrzewniającą. Każdy przeto przedmiot, którego starzec dotykał lub używał, był dla niego świętością; cenił go zaś za to jedynie, że go stary Jan używał w czasach swojego pustelnictwa.
Trudno mu było zabrać ze staréj, zapadnięciem już grożącéj chatki wszystkie rzeczy, ale nie mógł nic zostawić i nie uszanować wszystkiego, co zarówno miłe mu było.
Pochowawszy zatém swojego drogiego wychowawcę, jedynego na ziemi człowieka, którego swoim nazywał i który umierając z ojca przemienił się w jego dobroczyńcę, wywiózł z sobą cały pozostały po nim spadek, stare krzesła i szafy, oraz rzeźbione biurko, dla swojego kunsztownego wyboru stanowiące jedyny drogocenny przedmiot dziedzictwa.
Wiemy, że w owym czasie Eberhard doznał od Leony najstraszliwszéj krzywdy, jaką żona mężowi wyrządzić może — wiemy, że Leona wtedy właśnie go w najświętszych rzeczach oszukiwała — ale posiadała jeszcze dziecię, którego jéj odebrać nie mógł, dla tego więc dziecka, Wprzód nim wyjechał z Europy, przesłał jéj jako świętość spadek po starym Janie.
Dumna, na wszystko szlachetne nieczuła hrabina Ponińska, nazywająca się jeszcze wtedy pani von der Burg, bo dopiero późniéj tę nazwę zmieniła na znamienitszą rodowitą, wyśmiała ten ubogi dar Eberharda, i nie uważała go za godny przechowywania. Nie znająca zgryzot sumienia, ani prawdziwéj macierzyńskiej miłości, poruczyła dziecię swoje obcéj rodzinie, aby uwolnić się od wszystkiego, co krępowało już wówczas jéj tyle nieposkromioną dążność do zawładnięcia sercami mężczyzn, do zbołdowania ich sobie, ona, która milutką, uśmiechającą się dziecinę z pewną summą oddała rodzinie kancellisty Furscha, miałażby dla dziedzictwa po starym pustelniku Janie, chociaż je Eberhard przesłał ze świętem zleceniem, uczuwać co innego nad najnikczemniejszą pogardę?
Byłoby to nienaturalném, gdyby Leona zachowała jak najmniejszy szacunek dla téj pamiątki z czasów młodości swojego męża, kiedy się nie wahała jego samego jak najokropniej oszukiwać!
Serca podobne jéj sercu, znają tylko swoje własne cele i dążenia, którym wszystko z zimnem wyrachowaniem poświęcają! Owszem dodamy, że ów młody Włoch, ów sprawca przeniewierstwa Leony, był tylko przechodnim jéj kochankiem, że zatém nie miłość była powodem zerwania małżeństwa, zajrzawszy więc w duszę téj kobiety, utrzymywać możemy, że jéj niegodziwa namiętność teraz dopiero rzeczywiście wybuchła, gdy się z szambelanem Schlewem związała, a ów obłęd miłosny był to tylko pierwszy niepewny krok, który sprawił, że i owego Włocha nie kochała ona prawdziwie, lecz pocieszała się jedynie widokiem klęczącego przed jéj pięknością!
Leona nie dbała o pozostałe dziedzictwo — krzesła i szafy darowała sługom, a tylko biurko zatrzymała, nie jako pamiątkę po znanym jéj w młodocianych latach pustelniku, lecz że przez swoje artystyczne rzeźby, świadczące o jego starożytności, przemieniło się w kosztowność, która zwracała na siebie oczy wszystkich odwiedzających salony lubiącéj życie dumnéj hrabiny.
Matka Leony od dawna już zmarnotrawiła bogate swoje mienie; pozbawiona środków utrzymania, już wtedy tak nizko upadła, że hrabina Ponińska wstydziła się swojéj matki. Ale w czasie kiedy Eberhard znikł i w dalekiéj części świata za pośrednictwem własnéj siły i energii zakładał swoją osadę, coraz bardziéj wzrastającą pod względem wartości i nabył dumnie i pięknie brzmiące imię, zdawało się już że Leona chce naśladować matkę: stracić wszystko do ostatka i wziąć kij żebraczy!
Lecz hrabina Leona Ponińska, córka chciwego podboju Korsykanina, którego olbrzymią duszę ze zgubnym wpływem odziedziczyła, szukała i znalazła sposobność wyuzdania tak dalece swojéj chęci panowania, mającego w sobie coś zgrozą przejmującego, że nietylko wzbudziła podziw, ale i pieniądze znalazła!
Nie miała już środków do odurzania świata i władania nim za pomocą wystawności i okazałości jako hrabina Ponińska — po krótkim więc namyśle postanowiła wnet zadziwić i oczarować go jako miss Brandon, bo mu przedstawiała widowiska dotąd jeszcze niesłychane i jedyne w swoim rodzaju. Leona bawiła się ze lwami, kupionemi za resztki majątku, a mogąc wszystko co chciała, miała w spojrzeniu tajemniczą władzę, tak szybko i zupełnie pokonywającą tych królów pustyni, iż ci wijąc się posłuszni u nóg jéj pełzali!
Szczególny traf, nieraz w życiu naszém wydarzający się, mieć chciał, że z całego swojego mienia zachowała właśnie to biurko i kilka innych przedmiotów, a resztę sprzętów po największéj części sprzedała — teraz tak się do tego biurka przyzwyczaiła, że je ciągle przy sobie zachowywała, a zebrawszy znaczny majątek jako pogromicielka lwów, kupiła sobie pałac w stolicy, który kiedyś zwiedzaliśmy z księciem i jego cieniem, i który dotąd posiadała, chociaż została przełożoną klasztoru Heiligstein. Korzystała z niego ilekroć bawiła w stolicy, co jak mieliśmy sposobość przekonać się, nie rzadko się zdarzało.
To biurko starego Jana, ten starożytny dziedziczny sprzęt zeszłowieczny ze swojemi cudnemi rzeźbami i ozdobami, stał w salonie pałacu, z którego przechodziło się do sypialni hrabiny Ponińskiéj, urządzonéj ze wschodnim przepychem i wyrachowaną obfitością. Był to ten sam salon, w którym kiedyś widzieliśmy piękną Leonę leżącą na sofie, gdy przy ułudnych dźwiękach i tańcach, ze szlifowanego kryształu spijała szampana.
Na kilka dni przed ową nocą, w któréj wspomniała Schlewemu o znalezionym dokumencie, oczekiwała w swoim pałacu przeora klasztoru, który miał jéj poczynić rozmaite zwierzenia się, a którego pragnęła całkiem podbić pod swoją władzę, bo nietylko pochodził ze znakomitéj rodziny i miał wielu stronników w znacznéj części szlachty, lecz także spokrewniony był z najbardziéj wpływowymi panami w Rzymie.
Już poprzednio zręcznie zmiarkowała, że ten przeor, niejaki pan von Schleckenstein, który nie zdawał się być nieprzychylnym baronowi, gdy przywdział habit, należał także do wielkiéj liczby ludzi, których potęgą piękności umiała uczynić swoimi niewolnikami — umiała ona to dobrze dopatrzyć, a wiemy, że najwyższym celem jéj życia było wykonywanie i rozkrzewianie téj władzy.
Gdy więc oczekiwała odwiedzin przeora w późnéj godzinie, już wydała była wszelkie rozkazy, ku niezwykłemu przyjęciu pobożnego pana odnoszące się. Miała wprawdzie na sobie ciemną szatę pobożnych zakonnic, ale pod nią wystrojona była przynajmniéj czarownie, chociaż nie okazale.
Biała jedwabna suknia obciskała jéj bujnie piękne członki, i dozwalała domyślać się falującéj pełni, jéj łona, a nie ukrywała cudnéj, plastycznéj piękności jéj ramion i zapewniała cudny widok, skoro przełożona zrzuci swój brunatny habit.
Rozkazała zastawić w salonie stół i przynieść najdęlikatniejsze potrawy i wina dla siebie i gościa, z którym wieczerzać zamierzała, a rozkaz jéj ściśle wykonano.
W łagodnie oświetlonym i pachnącym salonie, przy którego ścianach ozdobionych kwitnącemi drzewami stały krzesła i ottomanki delikatnie rzeźbione, jak również i stare biurko Jana, kosztownemi srebrami nakryty stół oczekiwał Leony i przeora. Sama go obejrzała, nim w przedpokoju przyjęła młodego jeszcze mnicha, któremu wewnętrzny głos od dawna szeptał, że piękna przełożona jest dla niego życzliwą.
Wiadomość więc, z jaką przybywał do pobożnéj siostry baron von Schreckenstein. służyła mu tylko za środek prowadzący do celu, i szybko też posłannictwo swoje spełnił.
Gdy przeor przez bardzo pobożnie brzmiące, ale zupełnie po świecku wypowiedziane pożegnanie, polecił się dalszym względom, zaprosiła go przełożona na wieczerzę, a pobożny brat nie miał przeciw temu nic do nadmienienia.
— Jeżeli w murach klasztornych nie mogłam cię nigdy przyjąć, powiedziała z równie pokorném jak ułudném spojrzeniem swoich ciemnych, pięknych oczu: wolno mi tu, bez przeszkody i niewidocznie dowieść ci, jak wielce pragnę iść z tobą ręka w rękę!
— Słowa twoje pobożna siostro, są mi równie przyjemne jak zręcznie wypowiedziane! Pozwól mi wyznać, że dom twój świecki, który dobrowolnie na klasztor zamieniłaś, wielce mi się podoba!
— Towarzysz mi — złóż tu spokojnie swoją pobożną szatę, któraby ci tylko przeszkadzała.
— Dozwól pobożna siostro, abym w niéj pozostał, tylko kaptur zdejmę — ale nie zważaj wcale na mnie! Jeżeli ci w tém ciemném okryciu za gorąco i ciężko, to zdejm je, — ja ci przytém pomogę!
Przeor z bardzo śmiałém poruszeniem ujął habit Leony, i ze wzrastającém upodobaniem ujrzał wychylającą się piękną postać z pod niepozornego okrycia, — miał nawet sposobność swojém szybko i głęboko sięgającém okiem dostrzedz cudnéj okazałości jéj bijącego łona, a jeszcze lubiącego życie i namiętnego pana widok ten przejął rozkoszą i nadzieją.
Leona wprowadziła mnicha do gustownego salonu i prosiła, aby usiadł przy stole, na którym w chińskich naczyniach stały kwiaty i owoce, a miłe i z wyrachowaną zalotnością ubrane służące przyniosły najwyszukańsze potrawy wszelkich krajów, a na złotych tacach błyszczące i brzęczące kryształowe kielichy kosztownych win.
Przeorowi wszystko wybornie smakowało, i z miną znawcy chwalił co mu podano. Gdy potém pozostał sam z piękną Leoną, a wino rozproszyło namysł i wszelki przymus, wzniósł kielich, dotknął nim kielicha pięknéj, czarownic pięknéj gospodyni, i wychylił go na jéj cześć.
Doświadczona mniszka ukryła swój tryumfujący uśmiech, nie zdradziła się wcale ze swojemi zamiarami i myślami, a co chwila bardziéj podbijała pod swą władzę zakonnika, którego twarz rumieniła się, a błyszczące oczy przekonywały, że był niezmiernie roznamiętniony! Tryumfowała, bo wiedziała już, że wszystko na nim wymódz może, że i on, dotąd żyjący tylko modlitwą i na pozór zimny, musi leżeć przed nią w prochu, jeżeli jéj cele tego wymagać będą!
Ale chciała także nasycić przyjemnością zmysły pobożnego pana, za którą, jak sobie powiedziała, wdzięczen jéj będzie, a niespodzianka ta miała uwieńczyć gościnne jéj przyjęcie!
Leona zamierzała tym sposobem usłużyć grzechowi, i wymyśliła przyjemności, które przez swoją piękność i odurzającą zmysłowość celom jéj służyły, mianowicie: opanowaniu świata, uczynieniu grzechu panem ludzkości, a grzech ten powinien był być tak piękny i ułudny, żeby wszystkie serca krępował!
Najżywszém jéj życzeniem, najświętszym planem, było otoczyć się ogromnemi bogactwy Eberharda, i z czarównym uśmiechem z Paryża świat w sieci swoje oplątać, bo mu nastręczała przyjemności, które go bez ratunku do zguby doprowadzić miały!
Kiedy dusza Eberharda przemyśliwała o podniesieniu i uszczęśliwieniu ludzkości, Leona przeciwnie szukała sposobów pogrążenia jéj w przepaści, a jéj fantazya, tudzież na zmysłowości i na ubieganiu się o przyjemności oparte wyrachowania nie ustępowały szlachetnym usiłowaniom Eberharda, chociaż te ostatnie były bozkie, a pierwsze szatańskie.
Każdy z obrazów, które z wyrafinowaném wyrachowaniem wymyśliła, które późniéj, chociaż nie z taką jak tu eksploatacyą, okrąg ziemi przebiegły, każdy z jéj wynalazków, które zaledwie w rok po téj nocy na wzór Paryża znalazły naśladownictwo i chętnych widzów, miał widzieć przeor, a ona chciała ucieszyć się wrażeniem, jakie ten widok na nim wywrze, zwłaszcza że mnich już samą przyjemnością jéj towarzystwa i jéj winem tak się rozgrzał i rozburzył, że wyznał jéj, iż gotów jest zaprzedać swoje zbawienie — byle tylko raz przy jéj wspaniałém łonie spocząć mu pozwoliła!
A Leona nie wzięła mu za złe tego cicho wyszeptanego wyznania.
— Pozwól mi pobożny bracie, z czarownym uśmiechem odpowiedziała: przedstawić ci kilka mamideł, na które my ludzie chętnie patrzymy, bo możemy w nich całkiem podziwiać wspaniałość stworzenia. Pragnęłabym wielce, abyś dom mój opuścił z przyjemnemi wrażeniami i obrazami! Lecz zważ na moją prośbę i mamideł tych, bardzo naturalnych, nie mieszaj z rzeczywistością, a zatém nie zbliżaj się do nich, bo rozpłyną się jak fata morgana! Pozostańmy tu przy stole, pijmy wino, a na kilka chwil niech nam się zdaje żeśmy przeniesieni na Wschód — bo tam ojczyzna takich marzeń i obrazów! Przebacz także, pobożny bracie, jeżeli każę ci przedstawić wspomnienia mytów — może wydadzą ci się takiemi jak mnie, która w nich upatruję wzniosła poezyę!
— Wzbudzasz we mnie ciekawość, pobożna siostro — podzielam twoje zdanie: stare gawędy zawierają w sobie wiele poezyi. Obaczmy!
Leona powstała i pociągnęła za jedwabny sznur, wiszący nad jedną ottomanką, poczém wróciła do swojego krzesła, które stało przy stole naprzeciw przeora.
Światło, tak długo łagodzone matowo szlifowanemi dzwonami, tak długo mocno salon rozwidniające, coraz bardziéj słabło, dała się słyszeć cicha muzyka, jakby gdzieś z góry spływająca — magiczne pół-światło otoczyło przełożoną i przeora, w oczekiwaniu siedzących przy stole.
Wtém rozsunęła się bez szelestu ściana obok biurka, a w czarownie jasnym blasku okazał się żywy obraz w tym szerokim i wysokim otworze, przepychem i pięknością wszystko przechodzące.
W pośrodku stały pod drzewem dwie młode, piękne dryady — były one jakby z blado różowego marmuru wykute, a żadna zasłona nie obojętniła wspaniałości ich postaci. U ułudnie naśladowanego źródła stały i leżały w malowniczych położeniach cztery najady.
Widok tych pięknych, nieruchomych postaci dziewiczych, czarował, zachwycał oko — odurzał podchmielonego przeora, który nie mógł oderwać wzroku od czarownego obrazu.
Lecz cóż to było? Czy nimfy ożyły?
Nie, pozostały nieporuszone w swoich — zachwycających położeniach, nawet ich uśmiechające się rysy były jakby rylcem doskonałego artysty wyrobione — ale cały obraz poruszał się — oczom mnicha przedstawiały się cudowne postaci, z których każda była równie piękna, równie wspaniała, wszędzie widział nadchodzącą to jedną, to drugą, a potém znowu w głębi bujającą.
I znowu nagle zawarła się ściana, a obraz zniknął.
Gdy lampy salonu na nowo się rozjaśniły, Leona z pytającym uśmiechem spojrzała na przeora, aby zauważyć wrażenie obrazu.
— O, jak to wykończenie piękne, pobożna siostro! rzekł ubóztwiając: — Jesteś wielką czarodziejką! Dozwól mi jeszcze raz tego widoku!
Przełożona powstała i znowu pociągnęła za jedwabny sznur — znowu zaćmiło się w salonie, znowu otworzyła się ściana.
W oślepiającej światłości wystąpiły przed zdziwionym widzem trzy gracye — które obejmowały się wzajem pięknie ukształconemi rękami. Jeżeli już pierwéj dryady i najady nazwaliśmy malowniczo pięknemi, jednak tym trzem postaciom przyznać należało pierwszeństwo. Każda była najpiękniejsza, a gdy wybierając oko przebiegło z jednéj na drugą, to wracało znowu do pierwszéj i do przekonania, że wybrać niepodobna, że jest tylko jedno wyjście: nazwać wszystkie pięknemi, wszystkie wzrokiem w siebie pochłaniać“!
Obraz poruszył się, i można było w zupełności podziwiać trzy bozkie postaci, w całém ich rajskiém wykończeniu.
Przed przeorem zamknęła się ściana zawsze za wcześnie — byłby wołał najlepiéj nieustannie paść pobożne oczy pięknemi kształtami — mimowolnie więc wyśliznął mu się z ust głos żywego żalu.
— Czy raczysz, pobożna siostro, nim odejdę, wyświadczyć mi jeszcze jedną łaskę? powiedział, a rysy jego zdradzały wpływ obrazów: pozwól mi jeszcze raz ujrzeć okazałość, jaką rozwijać umiesz. O, jakże ci zazdroszczę téj przyjemności — jak podziwiam ten zmysł piękności i sztuki! Wszystko się skończyło i muzyka, która brzmi tak łagodnie i mile. Jakże mnie do wdzięczności zobowiązujesz!
Leona zadosyć uczyniła prośbie mnicha — jeszcze raz pociągnęła za sznur — jeszcze raz otworzyła się ściana obok biurka — a teraz zdziwionemu przeorowi ukazał się żywy obraz, który widział w malowidle na korytarzu pałacu: Wenus, urodzona z łabędzia, gdy z wód powstaje. Tak jest, obraz ten tak cudnie naśladował naturę, iż postać najpiękniejszéj kobiety odbijała się w falach, z których ona właśnie wyjmując nogę stawała na ziemi, a na boku stał czatujący i łuk napinający prześliczny amor.
Wspaniałość kształtów teraz rozwijających się przed oczami przeora, przeszła miarę jego spokojności i wstrzemięźliwości — cudna postać téj Wenery, któréj ciemne włosy na jéj bujające łono spadały, gdy białą, pięknie ukształtowaną ręką nadaremnie usiłowała zakryć swoje wodą odświeżone, czarowne powaby, illuzyjném uczyniła ostrzeżenie Leony co do patrzania tylko, ale nie zbliżania się do obrazów.
Winem i ułudą tych postaci rozmarzony mnich nie był w stanie oprzeć się cudnéj ponęcie swoich zmysłów! Ślepy widzący przed sobą jedynie tę piękną postać, zerwał się z krzesła i wpadł na obraz wyciągając ramiona, jakby to bozkie zjawisko do siebie przyciągnąć pragnął.
Leona szybko powstała — ale wołania jéj nikt nie słyszał — zaślepiony mnich rzucił się na obraz — szeroki jego rękaw zaplątał się w rzeźbach biurka, a gdy obraz Wenery znikł jakby nagle czarodziejską ręką zasłoniony, potrącone mocno przezeń w zaślepieniu biurko starego Jana przewróciło się z głośnym łoskotem — a ręce przeora dotknęły chłodnéj ściany!
Nagłe zniknięcie obrazu, trzask starego i przez drobne drzewne robactwo stoczonego biurka, z którego w części porozbijanych półek i szuflad wypadły i rozproszyły się rozmaite papiery, wróciły znowu przytomność pobożnemu panu.
— Przebacz, pobożna siostro, rzekł z rozpaczą załamując ręce i patrząc na szczątki zniszczonego z jego winy kosztownego biurka, i pozwól mi, abym tę szkodę naprawił!
— Nie poruszaj tych szczątków, mój pobożny bracie, nie potrzebnie robisz sobie wyrzuty, bo powinna byłam usunąć ztamtąd to biurko! Służba naprawi pokruszone jego części.
— Ten niewczesny czyn mocno mnie zasmuca.
— Trzeba było słuchać tego, co powiedziałam!
— Przy cudnéj piękności obrazów zapomniałem o tém.
— Obaczysz je znowu!
— A więc nie gniewasz się na mnie i pozwalasz mi, dostojna, piękna siostro, znowu cię kiedyś odwiedzić?
— Odwiedziny twoje są mi pożądane! odpowiedziała Leona, przekonawszy się o działaniu jéj wynalazku, który w kilka lat późniéj rozszedł się po wszystkich krajach, a zarazem dostrzegłszy, że pomiędzy szczątkami biurka okazała się szuflada, któréj dotąd nie znała. — Niech cię święci prowadzą!
Przeor złożywszy pobożnéj siostrze podziękowanie za sprawioną mu przyjemność, wyszedł.
Gdy Leona pozostała sama w salonie, schyliła się, aby przekonać się czy jéj wzrok nie myli. Znała każdą skrytkę biurka i każdéj na osobne papiery użyła — teraz z tylnéj ścianki na kilka kawałków rozpadłéj, ukazało się coś żółtawo białego.
Nie było wątpliwości: za skrytkami, których używała, znajdowała się jeszcze jedna tajemna, któréj dotąd nieznała i któréj istnienia nie domyślała się. Ta skrytka, jak się teraz przekonała, otwierała się za pomocą sprężyny, która teraz odpadła. Prędko oderwała drewniane części, okrywające skrytkę i wyjęła z niéj kilka starych pożółkłych papierów. W tém tak starannie ukrytém miejscu prócz tych papierów nie znajdowało się nic więcéj, a gdyby nie pokruszenie się stołu, papiery te nigdy nie byłyby na jaw wyszły, ale właśnie okoliczność, że pisma te w tak tajemném miejscu były przechowane, dowodziła ich ważności.
Spojrzała więc szybko na to co znalazła — był to rękopis starego Jana — nieco sztywne i nie widoczne bladym atramentem pisane litery, nie pozostawiały żadnéj o tém wątpliwości — były to jego tajemnice, które po tylu latach wpadły w ręce Leony.
Ukryła te papiery i nadeszłéj służącéj kazała pozbierać pozostałe i usunąć stare biurko.
Gdy przełożona przeszła do swojéj sypialni, rzuciła badawczym wzrokiem na pismo Jana. Przebiegła wyznania jego przeszłości, powody, które go skłoniły do szukania samotności i poświęcenia prawdziwéj modlitwie połowy swojego życia — tajemnice tego kaznodziei na pustyni, który wychował Eberharda mało ją zajmowały — lecz im daléj czytała, tém większą zwracała uwagę, a wkrótce przeczytała co do słowa następujące zeznania starca:
„Byłem, tak brzmiał stary dokument, lubiącym życie oficerem. Otoczony bogatymi i lekkomyślnymi towarzyszami, rzuciłem się w potok uciech, z którego wycofać się trudno, bardzo trudno! Majątek moich rodziców dotychczas wystarczał na moje przyjemności — teraz szybko się rozpraszał. Nie zważałem na to, nie miałem siły, przy resztkach znacznego niegdyś mienia, zaniechać dotychczasowego życia.
„Jedna uczta gnała za drugą — odwiedziny owych wątpliwych sal balowych, w których córki zacnych rodzin mieszczańskich, przynęcone przyjemnością, same dążą do zguby, pędziły jedne za drugiemi. Woleliśmy te bale niż zebrania raczéj w znakomitych towarzystwach, bo odznaczały się one szczególnym powabem ładnych dziewiczych postaci.
„Gdy w pałacach, stojących dla nas otworem, przebijała się zimna grzeczność, a rodzice każdy ruch około ich córek uważali za nadzieję małżeństwa, w owych salonach balowych, dla których mundury zamieniać musieliśmy na cywilną odzież, znajdowaliśmy nieprzymuszoną wesołość i zabawę. Gdy tam pretensyonalne, odstręczające, ozdobne i trejbhauzowe rośliny skrycie wyprawiały rozmaite miny, aby zazdrością pałając i fałszywie uśmiechając się, wzajemnie zrażać sobie wielbicieli, tu otwarta naturalność, serdeczny śmiech i wesołość, nieudana chęć życia, nas wabiły. Byliśmy jeszcze bardzo młodzi, bo na uniewinnienie nasze muszę to tutaj przytoczyć, skoro już jestem stary — byliśmy bardzo młodzi, i jeszcze nie myśleliśmy o tém, jakie będzie następstwo tych uciech — używaliśmy, o nic nie pytając!
„Aby w lecie dostać się do jednego z takich balowych domów, musieliśmy wychodzić z miasta i przebywać cienisty lasek. Nad brzegiem jego leżał mały, wesoły dom, a w jego oknie spostrzegłem twarz dziewicy pachnącemi różami otoczoną. Stanąłem zdziwiony, bo twarz ta była piękna — ciemne loki zwieszały się przy niéj, a ciemno-niebieskie oczy świeciły z niéj łagodnym blaskiem.
„Uderzył mnie miły obraz tego dziewczęcia, i sądziłem, że i mnie nawzajem postrzegła, bo spojrzenia nasze spotkały się — ale tego nie przeczuwałem, jakie w przyszłości oczekuje nas szczęście i jak straszliwie się skończy.
„Wtém wchodząc jednéj soboty do sali balowéj, ujrzałem naprzeciw wejścia stojące obok drugiéj dziewicy to czarowne zjawisko, które widziałem w oknie samotnego domu — poznała mnie — zarumieniła się, i milutko spuściła oczy.
„Józefina — tak nazywała się słuszna, skromna dziewczyna — nie pierwszy już raz znajdowała się na przedmieściowym balu — patrzałem na nią owym przejmującym wzrokiem, właściwym nam, gdy uczuwamy skrycie budzącą się miłość. Wkrótce otoczył ją rój wzajemnie nastręczających się wielbicieli — uważałem na wszystko, co się w koło niéj działo i co sama czyniła — a ona ukradkiem kiedy niekiedy i na mnie spoglądała.
„Wtém nakoniec znalazłem sposobność pomówienia z nią sam na sam — odprowadziłem ją do domu — darowała mi różę, którą nosiła na piersi przypiętą.
„Odtąd często i prawie codziennie widywałem Józefinę — unikałem towarzystwa kolegów, bylebym tylko u niéj mógł przebywać — wyznałem jéj miłość, a i ona czuła dla mnie wtedy głęboką, serdeczną skłonność. Ale moja miłość dla niéj wzrastała tak niewypowiedzianie, iż widziałem, że bez niéj żyć nie mogłem, że myśl widzenia jéj w posiadaniu drugiego doprowadzała mnie do szaleństwa, i wmawiałem w siebie, iż Józefina, o mnie tylko jednym myśli.
„Szczęśliwe to były dni i nocy — tylko raz dusza ludzka kocha tak gorąco i święcie, jak ja kochałem to dziewczę ludu, które poślubić za małżonkę postanowiłem, wszystko z radością poświęcając, byle ją tylko posiadać!
„Józefina niezmiernie się uradowała, gdy podczas jednéj cichéj godziny, pełen rozkoszy, zamieniłem z nią pierścionki — z zapałem całowała moje usta, a ja rozpływałem się, bo cóż bardziéj odurzającego nad miłość tak pięknéj, pożądanéj dziewczyny! Widziałem ją w moich objęciach, spełniło się najwyższe życzenie mojego życia — należała do mnie, do mnie samego!
„Wkrótce potém zdało mi się, że coś cięży na sercu Józefiny — była małomówiąca, a matka jéj dotąd mnie przychylnie przyjmująca, zrobiła się zimną — cóż się stało? Nadaremnie usiłowałem zbadać tę tajemnicę, któréj całą grozę dopiero późniéj poznać miałem.
„Matka dziecię swoje sprzedała — poświęciła je złotu, które jéj ofiarował jeden z moich przyjaciół, hrabia Ingelstein — i kiedy się tego nie domyślałem, Józefina upadła — znieważona — na zawsze dla mnie zginęła!
„Ale nie znałem nieufności — jak mogłem myśleć, że ta, dla któréj gotów byłem poświęcić moje stanowisko, z któréj chciałem mieć ukochaną, ubóztwianą żonę, zdradziła mnie, usłuchała nikczemnéj matki, która wołała frymarczyć raczéj wdziękami córki, niż mi ją oddać w małżeństwo. Jak mogłem przypuszczać, że Józefina zapomniała słów moich, które jéj raz powiedziałem, że aż do śmierci moją być musi, i jak to być mogło, aby przysięgę swoją złamała — i oddała się innemu?
„Porzuciłem zawód wojskowy, zamierzając wejść w służbę rządową i z Józefiną z płacy mojéj prowadzić życie jasne jak słońce — tak wspaniale wystawiałem sobie jego rozkosz, że mnie prawie nie obchodziło szczególniéj szydercze zachowanie się moich towarzyszy — myślałem tylko o szczęściu posiadania ukochanéj istoty, na któréj polegały wszystkie moje życzenia i nadzieje, wszystkie słodkie marzenia przyszłości, których się już tak blizkim widziałem.
„Byłem ślepy — nie postrzegłem, że Józefina wyglądała blada i rozdrażniona, że się boleśnie uśmiechała, gdy mówiłem o naszém weselu, i że po krótkich odwiedzinach matka upomniała mnie, abym odszedł, bo Józefina jest chora.
„Modliłem się za nią — z gorącą miłością przygotowywałem wszystko do naszego związku i już wynająłem dla nas wygodne, ładne mieszkanie i urządziłem je, zamierzając wprowadzić tam ukochaną jako moją ubóztwioną żonę.
„Lecz Józefina gwałtownie zachorowała — matka zawsze w uniżony, ale odstręczający sposób mnie przeciwna, chociaż uczucie to przed Józefiną starałem się ukrywać, nie dozwalała mi odwiedzać choréj.
„Atoli zawsze daleki byłem od wszelkich podejrzeń, zawsze jeszcze nie przewidywałem męczącego okrucieństwa, które mnie oczekiwało i zniszczyć miało.
„Hrabia von Ingelstein w tym czasie obchodził uroczyście objęcie swojego majoratu, który go czynił jednym z najbogatszych obywateli kraju. I mnie także tak usilnie prosił na tę uroczystość, że przyrzekłem nakoniec ukazać się na godzinę w kółku moich dawniejszych kolegów, chociaż z powodu choroby Józefiny, ta wizyta nie była dla mnie łatwą rzeczą. Bałem się, aby śmierć nie porwała mi ukochanéj — a jednak od dawna już porwał mi ją ten, który mnie do siebie zaprosił na ucztę, może dla tryumfowania i chlubienia się swoim politowania godnym czynem! Przybyłem nic się nie domyślając do grona hulających, dumnych ludzi, którzy gdy mnie całego przejmowała miłość dla Józefiny, w tak zwanych szlachetnych namiętnościach tak wielkie poczynili postępy, że w ich towarzystwie nie czułem się właściwym.
„Gdy zaś zbytnie użycie szampana porozgrzewało głowy i właśnie zamierzałem wyjść niepostrzeżony, przyszło na myśl hrabiemu von Ingelstein chwalić się swojemi podbojami.
— „Von der Burg, zawołał do mnie, słuchaj-no von der Burg! Cóż ty mówisz o małéj Józefinie? To wcale zajmująca historya, co?
„Widziałem, że inni oficerowie ukradkiem uśmiechali się i dawali sobie różne znaki.
— „O małéj Józefinie? spytałem, zawsze jeszcze bez gniewu; o któréj hrabio von Ingelstein?
— No, o twojéj narzeczonéj, von der Burg! Cóż to! czy nie wyprawisz wesela? Moglibyśmy do połowy ponieść koszta i wesele wyprawić razem z chrzcinami!
„Już temu lat piętnaście — ale na wspomnienie tych słów ręka moja drży dzisiaj jeszcze.
„Zbladłem — serce mi bić przestało — wreszcie skoczyłem, nie wiedząc co począć, niezdolny rozważnie pomyśleć.
— „Co mnie to obchodzi? spytałem bez tonu, ponuro i osłupiałym wzrokiem wpatrzyłem się w śmiejącego się pustaka.
— „Więc chyba nie wiesz, że zachwycająca Józefina jest chora? szyderczo zawołał.
— „Wiem o tém — lecz cóż daléj?
— „Wszakże masz zamiar ożenić się z nią, panie von der Burg?
— „Tak jest — ale dosyć już tych pytań, teraz na pana koléj odpowiadać!
— „Pan to mówisz szczególniejszym sposobem!
— „Może mówić będę jeszcze szczególniéj, jeżeli pan nie poprzesz niczém słów swoich.
— „O to panu chodzi? Chętnie panie von der Burg, obaczysz pan na własne oczy, że milutka Józefina powiła małego chłopczyka, małego bękarcika Ingelsteina!
— „Pan chyba oszalałeś! zawołałem przerażony.
— „Ej, ej, czemu się pan tak dziwisz! Nie żartuj, panie von der Burg. Przecięż musiałeś już zmiarkować ten figiel?
— „Ani słowa więcéj, panie hrabio, bo cię tu w pośród uczty kulą przeszyję!
„Oficerowie przyskoczyli i rzucili się między mnie i mojego śmiertelnego nieprzyjaciela, który mi porwał najmilszą — porwał i zbezcześcił!
— „Proszę za mną! powiedział nieco wzburzony hrabia. Usprawiedliwiam pański gniew. Przekonasz się pan na własne oczy o tém, co za bajkę uważasz!
„Przeprowadził mnie w nocy przez bramy miasta do małego, odległego domu; — okna jego z przodu były szczelnie zasłonione — ale z tyłu było jedno nie zupełnie firankami zakryte — on mi je pokazał — dozwolił zajrzeć w środek pokoju — i obaczyłem.... Józefinę czuwającą nad dzieckiem!
„Wszystko w koło mnie znikło — nagle zdało mi się, że cała ziemia przemieniła się w wieczną noc i zatracenie — krew ścięła mi się w żyłach....
„Kochałem nałożnicę — zgubioną!
„Nazajutrz, o milę od stolicy, nad brzegiem lasu, odbył się pojedynek między hrabią von Ingelstein i mną — strzelił i chybił — moja kula strzaskała mu głowę!
„Sam żałując, że nie poległem, poddałem się prawu i osądzono mnie na kilkoletnie więzienie w twierdzy, a gdy wycierpiałem karę, uwiadomiono mnie, że Józefina umarła!
„Nie widziałem jéj nigdy!
„Być może, iż dręczona wyrzutami, uległa zgryźliwéj, okropnéj chorobie suchot — byłem jéj ostatnią myślą, ostatniém życzeniem — z mojém imieniem na ustach uległa w walce, nie otrzymawszy odemnie przebaczenia za zdradę mojej miłości, za skrzywienie mojego życia.
„Koniec jéj był pełen takich męczarni, że z ciężko przytłoczoném sercem, pośpieszyła na miejsce wiecznego spoczynku, aby się modlić za siebie i za mnie. Na jéj grobie ślubowałem na zawsze usunąć się od świata, szukać samotności, unikać wszelkich uciech, a tylko żyć wspomnieniem i wiarą.
„Dowiedziałem się późniéj, że matka Józefiny, korzystając zręcznie z listów hrabiego von Ingelstein, potrafiła doprowadzić dziecię poległego do objęcia w posiadanie majoratu.
„Niegdyś tyle wesoły, pięknych nadziei, pełen gorącéj miłości i życia człowiek, został po kilku latach w duszy rozpadłym nieprzyjacielem ludzi, szukającym odległego kawałka ziemi, dla odnalezienia samego siebie i pokoju!
„Długo to trwało, nim odzyskałem ów wewnętrzny spokój, nim przezwyciężyłem siebie, i obojętnie, bez bólu w przeszłość zajrzeć mogłem. Trzeba było wielkiéj ufności w Bogu, aby duszę moją wyrwać z rozpaczy, i wyjść zwycięzko z ciężkiéj walki, którą z winy innych stoczyć musiałem.
„Teraz doszedłem już do tego, że się za nich modlę — teraz już przebaczyłem i spokój duszy ocaliłem przed burzą przeszłości.
„Kiedy to piszę, jestem już stary — nazywają mnie pustelnikiem Janem, i dozwolono mi wzdłuż i wszerz radzić i dopomagać ludziom.
„Z nieprzyjaciela ludzkości, który kiedyś widział zburzone całe szczęście swojego życia, zrobił się wreszcie jéj przyjaciel i obrońca, — taka jest wola Boga, taki nabytek — walki dziesiątków lat — pożytek przynoszę światu, bo go doprowadzam do prawdziwéj wiary, bo pognębionych na nogi podnoszę.
„Życie moje już na schyłku! Dołączam do tych zeznań dokument — może jeszcze znajdę sposobność doręczyć go temu, którego dotyczę, a który teraz jest odemnie daleko, aby się dowiedział o tajemnicy dziwnego urodzenia swojego. Ciebie on dotyczę, mój kochany Eberhardzie, który się synem moim nazywałeś, który mnie za ojca swojego uważałeś! — To co tu opisuję, na moje zbawienie, jest najzupełniejszą prawdą!
„Ty nie jesteś moim synem! Nigdy dowiedzieć się nie mogłem kto są twoi rodzice. Głęboka zasłona pokrywa twoje urodzenie — wygląda to, jakbyś w nadprzyrodzony sposób i przy niebieskich znakach ujrzał światło dzienne!
„Chciwe zdobyczy zastępy Napoleona zalały państwa. Ubóztwo i nędza szły za ich szeregami — wtém na krwawo zarumienionym firmamencie w pełném obietnic świetle ukazała się kometa, gwiazda z płomienną rózgą, gwiazda zaćmiewająca chciwego łupu Korsykanina.
„Mężczyźni i kobiety klęcząc modlili się i patrzali w ognistą gwiazdę, w meteor objawiający się jako znak boży.
„Wtém tejże saméj nocy zaturkotał nagle jakiś powóz zaprzężony we cztery kare konie i kopytami i kołami tratował dzieci i starców — rozbiegały się parskające konie — pędziły z szaloną wściekłością — piękna, czarnym welonem okryta dama wypadła z powozu.
„Konie niepowstrzymane popędziły daléj — stangret leżał o jakie sto kroków daléj z roztrzaskaną głową — grzmiąc znikły dzikie konie z powozem wśród nocy.
„Zdumieni, modlący się ludzie przywołali mnie na miejsce wypadku — niektórzy z nich klęczeli przerażeni przy czarno ubranéj, pięknéj damie. Nikt jéj nie znał, nikt się nie dowiedział, zkąd przybyła i dokąd się udawała.
„Z łona jéj wypadł mały chłopczyna — ze wzrokiem w niebo wzniesionym pocałowała go jeszcze raz, a potém uległa w skutek pokaleczeń przez upadek — szlachetne jéj czarnym welonem okryte rysy były blade i martwe.
„Ale chłopczyka, którego wieśniacy złożyli na zaledwie pączkujących gałązkach i liściach, na którego ognista gwiazda światło swoje rzucała, jakby jaki blask święty — a tym chłopczykiem byłeś ty, Eberhardzie — zabrałem do domu, i nadałem imię według dnia, w którym tobą obdarzony zostałem.
„Nieznajomą damę, twoją matkę, pochowaliśmy wśród kwiatów i drzew — całą po niéj pozostałością był tylko kosztowny talizman, który ci oddałem, ozdoba z krzyżem, słońcem i trupią głową — może kiedyś uda ci się za jego pomocą dojść, kto byli twoi prawi rodzice! Nikt nie dowiedział się nazwiska twojéj matki — znalazłem tylko królewską koronę, wyszytą na chusteczce, którą w ręku trzymała. Nikt nie słyszał, gdzie się podziały dzikie konie z potłuczonym powozem.
„Trudno mi było pozbawiać cię przekonania, że jesteś moim rodzonym synem, ty, którego jak syna własnego wychowałem i utrzymywałem; ale przed śmiercią, musiałem przygotować ten dokument, dotyczący twojego pochodzenia. Eberhardzie von der Burg, to nazwisko nieprawnie nosisz, bo może kiedyś swoich prawdziwych rodziców szukać będziesz i znajdziesz ich, wtedy nosić będziesz swoje własne!

„To co tu napisałem, Bogu wiadomo, że jest świętém, zaprzysiężoném zeznaniem!
„Jan von der Burg.“

Teraz Leona znała już tajemnicę urodzenia Eberharda, chociaż jéj sobie wyjaśnić nie mogła.
Co ten dokument zawierał, dostateczne było do podejrzewania jego powodzenia — w zręcznych ręku mógł on być niebezpieczną bronią.
Leona zatém oddała go szambelanowi von Schlewe, który zamiast upadku i poniesienia kary od księcia, pomimo niegodziwego postępku z Małgorzatą, zajmował coraz bardziéj wpływowe miejsca u dworu, i na skutek życzenia królowéj, w kilka miesięcy późniéj wszedł do tajemnéj rady króla, zkąd nietylko rozrządzał ministrami, lecz wykonywał władzę, któréj niebezpieczne następstwa coraz nieznośniéj nawet najniższéj klassie ludu czuć się dawały.
Ten kulawy wspólnik Leony, ten baron, który przejechał dziecię grabarza od śgo Pawła i za to o mało go nie ukamienował rozdrażniony lud, nienawidził go od owego czasu bardziéj i usiłował bardzo przekonywająco wmówić, że wzrastającemu niezadowoleniu zapobiedz tylko można przez srogość, przez nowe podatki i przez obawę wojska! A miał w ręku moc wprowadzenia w wykonanie swoich szatańskich dążeń i nienawiści, bo postępowanie i czyny swoje w oczach króla coraz bardziéj obcego ludowi i rządom z powodu arcy pobożnéj królowéj, umiał otaczać nimbem, na którego fałszywym blasku król się nie poznał.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: George Füllborn i tłumacza: anonimowy.