Tajemnice stolicy świata/Tom II/XVI

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor George Füllborn
Tytuł Tajemnice stolicy świata
Podtytuł Grzesznica i pokutnica
Wydawca Księgarnia Jana Breslara
Data wyd. 1871
Druk Drukarnia Jana Cotty
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Anonimowy
Tytuł orygin. Die Geheimnisse einer Weltstadt oder Sünderin und Büßerin
Źródło Skany na Commons
Inne Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


ROZDZIAŁ XVI.
Stary Ulrych.

Gdy Eberhard wrócił późno z cmentarza śgo Pawła do swojego pałacu przy ulicy Stajennéj, w znanym nam salonie zastał swojego starego przyjaciela Ulrycha, tak bardzo podobnego doń postacią i usposobieniem.
Obaj serdecznie się przywitali, bo ich łączył wspólny cel ich dążeń do dobra ludzkości — służyli temu samemu tajemnemu symbolowi, który Eberhard odziedziczył po ojcu swoim Janie, a Ulrych dostał od ojca, — musiało do niego być przywiązane inne tajemne znaczenie, prócz tego, którém promieniał.
Eberhard podał obie ręce przyjacielowi.
— Bądź mi z całego serca pozdrowień i siadaj tu przy mnie, prosił, wskazując sofę stojącą naprzeciw obrazu starego pustelnika.
— Nie przyszedłem tu, Eberhardzie, dla odpoczywania u ciebie!
— Więc cię praca tak nagli?
— Nie, dzisiaj niedzielny wieczór, ten chętnie spędzam w spokojności i rozmyślaniu.
— Jak to czyni twój ojciec!
— Dla niego to przychodzę tutaj — on pragnie widzieć się z tobą!
— To coś brzmi jak wyrzut, Ulrychu — i muszę przyznać się do winy — dawno już nie byłem w twoim domu, dawno nie mówiłem z twoim biednym ojcem, którego jednak tak bardzo poważam i kocham! odpowiedział Eberhard, ściskając rękę przyjaciela i patrząc nań wielkiemi, rozwartemi oczyma.
— I on także kocha cię miłością nieustępującą w niczém miłości jego dla mnie. On bardziéj cierpiący niż kiedykolwiek.
— Cóż na to mówi Wilhelmi?
— Stara się ulżyć jego boleściom — bo rady już nie ma na nie! Starzec znosi wszystko jak bohater, z podziwienia godną spokojnością, bez głośnych narzekań opanowuje ciężar boleści, które teraz tak skrępowały jego członki, że ani jednym już prawie ruszyć nie może.
— O srogi losie! pomruknął Eberhard. On, który zawsze pracę uważał za świętość, który zawsze w bojaźni bożéj, w walce o światło dążył do najwyższych celów, on którego godność i głęboką powagę zawsze podziwiano — on na starość niewinnie cierpieć musi najcięższą dla niego mękę: sparaliżowanie!
— Zdaje mi się, że siły jego z każdym dniem słabną, i że musimy się przygotować na chwilę, w któréj go Bóg przed siebie powoła, powiedział Ulrych głębokim, wzruszonym głosem. Ty, mój przyjacielu, czujesz, co przy tém wstrząsa mojém sercem i ile ono cierpi!
Eberhard położył rękę na ramieniu Ulrycha, nie odpowiadając ani słowa, i wskazał słońce promieniejące w głębi salonu, z po nad którego wznosił się krzyż i trupia głowa.
Ulrych zrozumiał to napomnienie — jak w chwili natchnienia wyciągnął rękę ku tajemniczemu symbolowi i długo, długo, stojąc obok Eberharda patrzał w jego promienie.
Utraciłem wszystko co kochałem — szeptał książę de Monte-Vero, stojąc obok mieszczanina Ulrycha, na którego ramieniu po bratersku oparł rękę — straciłem wszystko, co mojém nazywałem!
W salonie panowała cisza jak w kościele — słońce przyświecało obu milczącym, a stary Jan na portrecie obok spoglądał na nich okiem pełném miłości bliźniego, rozpostarło się nad nimi jakieś tchnienie duchowego błogosławieństwa.
— Chodźmy już, przerwał milczenie Ulrych, on czeka na ciebie!
Eberhard narzucił na siebie płaszcz i obaj z przyjacielem wyszli z pałacu.
Zwrócili się ku zamkowemu placowi, i wkrótce przybyli do starego, szanownego domu, który od wieków należał do rodziny Ulrychów.
Był to dom wielki, zbudowany z wygodą w nowszych czasach coraz bardziéj ustępującą miejsca przepychowi. Po obu stronach wysokich drzwi, po których można było poznać grubość murów, stali, nakształt niemych strażników ludzie, jak się zdawało, z kamienia wyciosani, trzymający w ręku młoty, a na piersiach mający fartuchy.
Przodkowie Ulrycha byli blacharzami, i jako znak swój kazali wystawić tych ludzi, wskazujących ich rzemiosło.
Dziad upodobał sobie potém rzemiosło złotnika, a stary Ulrych, którego właśnie teraz przybył odwiedzić Eberhard. tak w niém był biegły, tak znakomicie przez pobyt we Włoszech i Paryżu wykształcony, że zmarły król chętnie go często do zamku powoływał, nie dla samych tylko zamówień, lecz także aby z pięknym, Wysmukłym i bogato ukształconym człowiekiem bliż rj o innych sprawach pomówić i jego zdanie usłyszeć.
Teraz był to już starzec, a jedyny syn jego otwierał drzwi domu, wprowadzając doń Eberharda, którego starzec usilnie widzieć pragnął.
Lampa oświetlała obszerną sień, w któréj głębi znajdowało się kilkoro drzwi.
Ulrych otworzył jedne z nich, i skinął na przyjaciela aby szedł za nim.
Miłe ciepło przeniknęło wchodzących do pokoju matowo oświetlonego.
Urządzenie, nie ozdobne ani obfite, wskazywało wygodną zamożność. Stare, rzeźbione meble z niemodnemi ozdobami, ciężkie, massywne krzesła z pokrowcami w kwiaty, wszystko to wskazywało, że już przez przodków teraźniejszych posiadaczy używane były.
Z tego pokoju otwarte drzwi prowadziły do większego, którego zasłonione teraz okna wychodziły na ulicę. Lampa kulista stała na okrągłym stole na środku pokoju, rozsiewając łagodne światło. Głęboka cisza tam panowała, a przerywał ją tylko brzęk wahadła wielkiego zegaru.
— Czy to ty, Ulrychu? spytał słaby głos, wychodzący niby z głębi pokoju; czy przyprowadzasz z sobą Eberharda?
— Tak, mój ojcze! ten, którego widzieć i z którym pomówić pragniesz, jest tutaj — czy możemy wejść?
— Chodźcie — chodźcie prędko! odezwał się głos głęboki.
Ulrych ujął rękę Eberharda i wprowadził go do wygodnego pokoju ojca.
Tam siedział starzec w cieniu pod ścianą na wypchaném krześle, przedstawiając obraz czcigodnego patryarchy, który już tylko oczami i ustami mógł poruszać.
Gdy dwaj mężczyźni weszli, jakaś kobieta, która posługiwała tak długo choremu, wyszła z pokoju, aby nieprzeszkadzać.
Stary Ulrych, dzisiaj szczególniéj słaby i bezsilny, zaledwie spojrzeniem powitać zdołał przybyłych, jego ramiona i ręce leżały nieruchome na poręczach fotelu — nogi spoczywały na podesłanym pod nie dywanie, a plecy i tył głowy oparte były o wysłanie grzbietu fotelu.
A był to niegdyś człowiek słuszny, równie wspaniale zbudowany jak obaj ku niemu przystępujący — był niegdyś równie jak oni silny, pełen życia, ruchliwy — a teraz siedział jak martwy, którego duch niezawisły już od zmarłego ciała, miał jeszcze siłę przemódz i pokonać śmierć.
Czy stary Ulrych miał jeszcze jaką troskę, albo też dręczącą tajemnicę, ktôréj przedewszystkiém pozbyć się musiał? Czy też ciężył na jego życiu jaki zarzut, a to co cierpiał, było karą za grzech popełniony?
Któż byłby to przypuścił, kiedy ten Ulrych był najlepszym ojcem, najlepszym obywatelem, kiedy pracowicie i wiernie spełniał swoje obowiązki, a ubogim i opuszczonym chętną podawał rękę!
Stary Ulrych należał do rzędu obywateli stołecznych, przed którymi każdy poczytywał sobie za zaszczyt zdjąć czapkę, do szanownych ludzi niepokalanego życia, których się wskazuje mówiąc: Patrzcie, oto najzacniejszy człowiek!
A jednak dręczyła tego starca od lat kilku coraz bardziéj wzmagająca się choroba, obezwładniająca jego członki — rzuciła go na łoże, jego, który bez pracy żyć nie mógł, więziła go coraz bardziéj na poduszkach, zostawując go na łasce otaczających, jaką mu wyświadczało każde podanie ręki.
Ale chociaż członki jego ruch straciły, można było jednak widzieć, że stary Ulrych był to kiedyś piękny, wysokiego wzrostu mężczyzna.
Jego pomarszczone, zapadłe oblicze, długą, białą, aż na piersi spadająca brodą zarosłe, wskazywało szlachetny zarys i męzkie, piękne rysy, a ze znużonych oczu świeciła jeszcze jasność umysłu i wielkość duszy.
— Bogu dzięki, że was widzę! rzekł, a w słowach tych przebijała się wewnętrzna trwoga i niepokój. Długo kazaliście mi czekać na siebie!
Eberhard przybliżył się do starca, dla którego miał wysoki i prawdziwy szacunek.
— Nie gniewajcie się na mnie, ojcze Ulrychu, że dopiero dzisiaj staję przed wami!
— Musiałem aż posyłać po ciebie, Eberhardzie — ja już kończę, a chciałbym pierwéj zwierzyć się tobie z niektóremi rzeczami! Każdemu oddać trzeba, co mu należy! Zaszłéj nocy syn mój dowiedział się odemnie o wszystkiém co go dotyczę, co go obchodzi — z tobą, chciałbym o czém inném pomówić — a wielki już czas, Eberhardzie, czuję to dobrze!
— Jak dalece kocham was i waszego syna, ojcze Ulrychu, o tém wam mówić nie potrzebuję; wiecie to i bez słów moich i dajcie mi tego dowód, kiedy mnie chcecie udarować zaufaniem!
— Zdaje mi się, Eberhardzie, że i ty jesteś także moim synem, i prawdziwie tęskniłem do ciebie, cichym głosem mówił starzec — siadaj — przysuń krzesło, tu blizko mnie — już mi mówić trudno — oczy moje strudzone — złe to oznaki, więc mi się śpieszyć należy. Tak, jeszcze blizéj. Eberhardzie — z tobą tylko samym mówić pragnę!
Gdy syn, tak długo na środku pokoju stojący, usłyszał te słowa ojca, cicho i ze świętém posłuszeństwem wyszedł do drugiego pokoju.
Trzeba było tylko jednego spojrzenia, jednej syllaby starego Ulrycha, a syn już dojrzałego wieku człowiek, bez zwłoki i kwestyi wolę ojca spełniał.
Eberhard i starzec pozostali sami w pokoju.
— Spuść lampę niżéj, mój synu, cicho powiedział stary Ulrych w półcieniu wygodniéj moim starym, strudzonym oczom! A to, co ci mam opowiedzieć, Eberhardzie, także nie jasne, lecz ciemne, i stosowne tylko w otaczającém nas pół świetle. Z dwóch przyczyn pragnę powierzyć tylko tobie jednemu i przekazać jako świętą spuściznę to, o czém długo, długo rozpamiętywałem — a o czém dowiesz się w końcu mojego zwierzenia!
Książę de Monte-Vero przysunął swoje krzesło tuż do krzesła starego Ulrycha.
— To co mi zalecicie, święcie spełnię, odpowiedział poważnie, i położył rękę na bezwładnéj ręce starca — mówcie, słucham każdego waszego słowa!
— Przed tobą, Eberhardzie, winienem złożyć zeznanie, spowiedź — przebacz więc jeżeli co skrócę lub przerwę — nie łatwo wypowiedzieć takie słowa, a potrzeba koniecznie! Mógłbym tajemnicę życia mojego zabrać z sobą do grobu, w którym jak sam widzisz, jedną nogą już stoję!
Słuchaj więc! Wiem, że wszystko mówić mogę, bo nie usłyszę od ciebie wyrzutu, jako od człowieka pobłażliwego, wielce doświadczonego, bo masz serce, które doznało burz tego życia! Jakże się nazywał twój ojciec Eberhardzie?
— Moim ojcem, moim nieoszacowanym wychowawcą był stary postelnik Jan von der Burg!
— Jan von der Burg. — Nieraz mi o tém wspominałeś, a jednak pytam cię znowu, jakbym się o tém zapewnić musiał.
Minęło temu już lat przeszło czterdzieści, zaczął starzec, byłem wtedy ognistym, ochoczym do życia człowiekiem — pełen młodzieńczéj siły nie myślałem wówczas o tém, że przyjdzie kiedyś czas, w którym sparaliżowany na wyściełaném krześle siedzieć będę. Ojciec mój był bogaty i szanowany, na mnie wydał więcéj, aniżeli wówczas było zwyczajem, zaopatrzył mnie w pieniądze i polecenia i kazał zwiedzić świat, tak, że powróciłem jako promieniejący szczęściem, śmiały młodzieniec.
Wspominając o tém, dziwnego doznaję uczucia! Stary Ulrych był wtedy serdecznie ognistym, rzutnym młodym Ulrychem, dla którego cały świat stał otworem, do którego uśmiechały się ukradkiem wszystkie ładne dziewczęta, i który niejednéj ukradł całusa, od niejednéj za to dwa otrzymał!
To wszystko rozzuchwaliło go — duma rodziców, przeświadczenie o sobie, nabyte wiadomości, pierwszeństwo przed innymi jakie mu zewsząd przyznawano, czyniły go coraz pewniejszym siebie, coraz dumniejszym — a gdy nawet zmarły król najlepiéj lubił z nim obcować, dawał mu zlecenia, owszem nawet zawezwał go do zamku, dla rozmówienia się z nim, zdumiony, ale nie pyszny, przekonał się o swojéj wartości.
Młodość wrzała mu w żyłach, ognista i śmiała młodość, która nigdy nie wraca, któréj nigdy nikt dosyć nie szanuje i nie poznaje!
Ale nie sądź, aby Ulrych dla tego zaniedbał pracy. Nabył on w Paryżu i w innych wielkich miastach wiele doświadczenia i biegłości w złotniczéj sztuce i w domu z nich korzystał.
Wtém zdarzyło się, że jednego dnia, Ulrych idąc do zamku, spotkał powóz księżniczki Krystyny — stanął, czekając aż przejedzie, i gdy zdjął kapelusz, oczy jego spotkały się z oczami najpiękniejszéj w kraju dziewicy.
— Księżniczki Krystyny! powtórzył zdziwiony Eberhard: któréj tak wykończony obraz wisi w sali zamkowéj jéj imienia?
— Téj saméj — była to wówczas niemal dwudziestoletnia córka księcia Henryka, dla swojéj piękności i dobroci serca, przez jéj kuzyna, księcia następcę tronu, wysoko ceniona.
— Przez teraźniejszego króla?
— Kochał on księżnę Krystynę; ale ona na to nie — zważała, był to obraz niewinności i obojętności, prawa i czarująca, bez dumy i uprzedzeń, słowem piękna, rozumna, pełna dowcipu dziewica.
Ulrych spotkał już był raz w zamku młodą księżniczkę — gdy więc przejeżdżała obok niego ze swoją damą dworską, a on stał kłaniając się, tak szczerze i przychylnie odpowiedziała na jego ukłon, że mimowolnie stał długo i patrzał na szybko odjeżdżający powóz.
Król, któremu Ulrych odniósł jakąś robotę, tak się nią ucieszył i tyle upodobał Ulrycha, że go zaprosił na jedną z licznie odwiedzanych karnawałowych zabaw, wyprawianych na zamku.
Dla młodego złotnika było to znakomite odznaczenie, a wzrosło tém bardziéj, że nietylko sam król z nim rozmawiał, ale księżniczka Krystyna, pożegnawszy księcia następcę tronu, zwróciła się ku niemu i tak przyjaźnie go powitała, jakby go od dawna znała. Wiedziała nawet jego imię i długo z nim rozmawiała.
Księżniczka była nadzwyczaj piękna. Na ciemno-blond włosach miała perłowy dyadem, jéj niebieskie, piękne, marzące oczy nieopisany urok wywierały na stojącego przed nią młodzieńca — delikatna twarz o rożowo tchnących ustach, przemawiała do niego tak szczerze i lubo, iż serce Ulrycha drgało i biło — i gdy późną nocą roztargniony śpiesznie opuścił zamek, towarzyszył mu obraz Krystyny, a miły głos słów jéj nieskończoném echem odzywał się w jego duszy.
Syn poważnego wprawdzie, ale prostego mieszczanina, kochał córkę księcia! Kochał ją, głęboko i święcie przechowywał ją w sercu — i podzielał jéj żałobę, gdy wkrótce książę Henryk, jéj ojciec, szybko za swoją małżonką poszedł do grobu. Była to teraz sierota, jakkolwiek złotem i przepychem otoczona, jakkolwiek ją rozweselały damy dworskie, jakkolwiek pocieszały przyjazne słowa księcia następcy, — ale zawsze sierota, rodziców swoich opłakująca!
Taka boleść wywiera zbawienny wpływ na większą część serc ludzkich, — a jeżeli którekolwiek z nich pierwéj już było miękkie i szlachetne, to przez ową boleść Wyrabiają się tém mocniéj wysokie przymioty podnoszące duszę i do Boga ją zbliżające — inaczéj patrzy już ona na życie, i cel dążeń swoich widzi nie w dumie i pysze, lecz w miłości ludzi; nie w przewadze i dworskości, ale w łagodności i łasce! Księżna Krystyna cel taki znalazła w tych najwyższych przymiotach!
Cóż za nieskończone błogosławieństwo, gdyby była na tron wstąpiła, gdyby rękę swą księciu następcy podała! w głębokiém przekonaniu powiedział Eberhard.
Słuchaj, co się daléj stało. Pewnego dnia na wiosnę, ekwipaż księżny zajechał tu przed mój dom. — Ojciec mój gdzieś był odjechał — ja stałem w niepozornym sklepie i zakładałem właśnie ostatnią strzałę do dwóch pysznych ołtarzowych lichtarzy, które król chciał darować kościołowi Śtéj Jadwigi; — sztyft, którym cyzelowałem, wypadł mi z ręki, gdy lokaj otworzył drzwiczki powozu i otwierając sklep zawołał:
— „Jéj królewska wysokość księżniczka Krystyna!“
Wysiadła z powozu — nie widziałem jéj od śmierci ojca — cudnie pięknie wyglądała — boleść jeszcze bardziéj wybieliła jéj policzki, a rysy jéj jeszcze bardziéj złagodniały i silniéj malowały się na nich marzenia! Czarna, obcisła suknia otaczała jéj wysoką, wspaniałą postać, czarny welon spadał z włosów na ramiona, okryte ciemnéj barwy zarzutką.
Skinęła na damę dworską, aby czekała na nią w powozie, i bez towarzyszki weszła do sklepu.
Oddałem ukłon i wyrzekłem kilka słów współubolewających, które wypłynęły z mojego serca, i dla tego jéj sercem dobrze przyjęte zostały! Podała mi rękę, i pełny szczęścia, upojony rozkoszą, przyłożyłem ją do drżących ust moich.
Oboje byliśmy wzruszeni.
— „Przybywam tu, panie Ulrych, rzekła nakoniec cichym, mile brzmiącym głosem, z obstalunkiem! Pamiętasz pan naszą rozmowę na ostatniéj karnawałowéj zabawie? Wtedy nie dotknęła mnie jeszcze ciężka strata, ale słowa, jakie zamieniliśmy, niejako były przygotowaniem do niéj!“
— „Mówiliśmy, odpowiedziałem, o owych trzech bozkich celach duszy naszéj, do których wszyscy ludzie zmierzać winni, bo ich podnoszą: o wierze, która nas umacnia, o wieczném świetle wykształcenia i oświaty, i o odwadze przy śmierci, która nam wszystko znosić pomaga.“
— „Niech mi wolno będzie wyznać, że słowa te ciągle miałam na myśli od czasu jak się rozstaliśmy, i że były dla mnie świętemi od czasu jak ciężki smutek serce moje przytłacza! Przybywam tu do pana z prośbą, ażebyś mi zrobił talizman, któryby te słowa zawierał — jak, to pozostawiam pańskiemu rozsądkowi, pańskiemu dla mnie współczuciu, wiem, że dla pana nie jestem obojętną!“
W téj chwili przejęło mnie jakieś wszech-potężne uczucie — zdało mi się, że powinienem upaść przed taką wzniosłością i wzrokiem wyznać, że czuję w sobie coś więcéj nad zimne zajęcie, że ją kocham, — kocham z całym zapałem młodzieńczo burzliwego serca.
Widziała dobrze, co się zemną dzieje.
— „Czy chcesz mi pan zrobić taki talizman?“ prędko zapytała, jakby przeszkodzić chciała czemuś, co i jéj sercu obcém nie było.
— „Z radością postaram się, odpowiedziałem — a potém półgłosem dodałem: ale czy nie rozgniewam łaskawéj księżniczki, jeżeli także podobny talizman na piersi mojéj ukryję?“
— „Nie, nie, zawołała, a rysy jéj na chwilę rozjaśniły się, oboje ten znak nosić i służyć mu będziemy — a oprócz tego kto zda nam się być godnym, wtajemniczymy go w znaczenie talizmanu! Skoro będzie gotów, przynieś mi go pan do zamku — byle prędko.“ Pożegnała mnie łaskawie, a nawet więcéj — i znikła w powozie, który prędko odjechał.
Niezwłocznie zabrałem się do roboty! W kilka dni późniéj talizman był gotów — na złotém tle, którego owalny brzeg tworzyły w środku większe, a po bokach mniejsze świetne brylanty, znajdowały się trzy z pereł tworzone znaki: krzyż, słońce i trupia głowa — znasz to Eberhardzie. Masz to — kto ci to dał?
Książę de Monte-Vero, czując dobrze, że się zbliża do wyjaśnienia, które rzuci światło na tajemnicę życie jego osłaniającą, wydobył talizman, który na małym złotym łańcuszku ciągle na szyi nosił. Starzec spojrzał nań.
— Powiedz — kto ci to dał? spytał.
— Ojciec Jan zawiesił go na mnie!
— I nie powiedział ci nigdy, z czyjéj ręki ten znak otrzymał?
— Umarł właśnie w chwili, gdy zamierzał mi to objawić!
— Słuchaj daléj, Eberhardzie, ty sam tylko powinieneś wiedzieć to, o czém nikt dotąd nie wie! Dwoje zaręczonych zamieniają pierścienie, na znak, że do siebie należą — księżniczka Krystyna i Ulrych zamienili te znaki, aby odtąd nosić je i nawet ze śmiercią nie opuścić, — ja go zachowałem, Eberhardzie, talizman i dzisiaj jeszcze jak wówczas spoczywa na mojéj piersi, bo ta wzniosła kobieta sama go na mojéj szyi zawiesiła.
Znikły zapory — Ulrych klęczał przed Krystyną, a ona płakała mocno wzruszona, gdy wymówił jéj słowa: „Kocham cię!“ Płakała mocno, wreszcie podniosła klęczącego, ścisnęła mu rękę i anielskim głosem szepnęła: „Krystyna należy do ciebie, teraz i na wieki.“
Była to chwila, którą Bóg raz tylko w życiu obdarza człowieka, godzina tak święta i rozjaśniona, że po niéj śmierć nawet swą grozę straciła — dla kogo ona wybiła, Eberhardzie, ten doznał szczytu rozkoszy i życia!
Starzec, którego dusza i dzisiaj jeszcze na wspomnienie o téj bozkiéj godzinie w zachwycenie wpadała, którego duch poczuwał i dzisiaj jeszcze całą jéj błogość, zamilkł na chwilę. Eberhard spojrzał w jego pomarszczone, czcigodne oblicze czuł, jak gorąco stary Ulrych kochać musiał księżniczkę Krystynę, któréj obraz zawsze, gdy go sobie przypominał, tak silne robił na nim wrażenie.
— Co teraz powiem, Eberhardzie, było tylko następstwem owéj godziny, a jeżeli do niéj przywiązany jest grzech, to już odpokutowany, a Bóg mi go przebaczy!
Krystyna odrzuciła rękę dostojnego krewnego — ale on ją tak mocno kochał, że mimo téj odpowiedzi nie wyrzekł się nadziei posiadania jéj z czasem — był młodszy odemnie — jego rywala, szczęśliwszego! — Krystyna potrafiła wkrótce schadzać się niepostrzeżenie z Ulrychem zewnątrz zamku, tak, że nikt się tego nie domyślał, odbywała samotne przechadzki, a on ją postrzegał i spotykał! Zapał ich dusz szukał i znalazł drogę i środek do wzajemnego połączenia się. Przejęci miłiścią zapomnieli o wszelkich przeszkodach i namysłach!
Było to podczas jasnéj letniéj nocy, gdy się raz spotkali, księżyc świecił przez gałęzie drzew, a słowiki wywodziły ostatnie trele. Nikogo nie było w pobliżu parku, nikt nie przeszkadzał kochankom, przechadzającym się wśród żarliwéj rozmowy, wśród wonnéj tkanki księżycowego światła i cienia — przejmowała ich rozkosz otaczająca ich i miłość gorąca — serca ich biły gwałtownie, a usta poczuły błogość pierwszego pocałunku!
Lecz było to dwoje namiętnych ludzi — a jeżeli przy takiém usposobieniu iskra padnie na nagromadzone zarzewie, wtenczas wybucha płomień, wznoszący się ku niebu, niepowstrzymany! Spoczywali serce przy sercu — niezdolni już byli myśleć o tém, że się wzajem posiadać nie mogą — znikła przed nimi ziemia ze swojemi prawami i wymaganiami — w owéj chwili były to tylko dwie istoty, dwa atomy wszechświata, które powodowane bozką tęsknotą, połączyły się i kosztowały odbłysku niebiańskiéj rozkoszy — należały do siebie bez kwestyi i względu, służąc tylko jednéj woli: woli przejętych miłością serc!
Była to noc noc pełna radosnéj błogości — i zarazem zabijającego zrządzenia! Gdy się rozłączyli — gdy Ulrych, blady i rozstrojony, trzymał w objęciach piękną Krystynę, która oburącz twarz zakryła, kiedy listki kwitnących drzew na nich spadały, a śpiew słowików zamilkł, wracającym przypomniała się znowu ziemia i obudziła w nich pełną obawy troskę!
Ale nikt nie domyślał się tego co zaszło, nikt nie widział wracających, nikt nie wiedział, jak tajemny i wieczny teraz połączył ich związek!
Często jeszcze spotykali się — lecz za nadejściem zimy, to ustało! Ulrycha dręczyła straszliwa boleść i niepewność — wtém podczas burzliwego, mroźnego wieczoru odwiedziła go jakaś zawelonowana dama — powóz w cztery karę konie zaprzężony czekał na nią przy rogu ulicy — cofnął się przelękniony — ale wnet domyślił się, że przybyła wysokiego wzrostu zakwefiona dama — była to księżniczka Krystyna!
Dusza Ulrycha drżała pełna oczekiwania — serce ucichło przejęte strachem, bo czuł, że coś niesłychanego zajść musiało.
Krystyna była bez towarzystwa, — tylko jeden zaufany sługa, na którego wierność liczyć mogła, siedział na koźle podróżnego powozu, trzymając wodze czterech rumaków.
— „Bądź zdrów, ledwo wymówiła, podając mi ręce — bądź zdrów na wieki!“
— „Dla Boga! bledniejąc zawołałem, co chcesz uczynić? gdzie chcesz uciekać?“
— „Nie pytaj — co czynię, dobrze czynię! Obaczymy się znowu — zostaję twoją na wieki! — Tak najlepiéj! Módl się za mnie, mój ukochany — módl się za mnie gorąco! Ożeń się — a przez pamięć na miłość naszą noś amulet!“
— „Pozwól mi uciekać z tobą — ulituj się!“ zawołałem klękając w rozpaczy i całując jéj ręce.
— „Nie, nie, wyjąkała, musimy rozłączyć się — nie ma innéj rady! Obaczymy się znowu — tam!“
I ręką wskazała niebo — w owéj chwili wyglądała jak święta, do ktôréj modlić się muszę — oczy jéj rozjaśnione patrzały w niebo — przez czarny welon widziałem, że błyszczą, łzami!
— „Bądź zdrów — nie idź za mną — wykonaj święcie moją ostatnią wolę! Serce moje pozostaje z tobą. Do ciebie jednego tylko całkiem należało.“
I wyszła — ja klęczałem z załamanemi rękami.
— „Bądź zdrów — nie idź za mną!“ — te słowa drgały mi w uszach — zakryłem twarz, bom przeczuwał coś okropnego.
Wkrótce usłyszałem turkot odjeżdżającego powozu — wybiegłem — wypadłem na ulicę, pędziłem wśród mroźnego wiatru, i z daleka już tylko jak przez mgłę widziałem uwożący ją czarny zaprząg!
Usta moje wydały okrzyk boleści — okropny ból ścisnął mi piersi....
Stary Ulrych zamilkł strudzony, nędzne, sparaliżowane ciało wypowiedziało mu posłuszeństwo — ale ducha miał jeszcze mocnego! Przeszło lat czterdzieści upłynęło od téj nocy, a jednak tak jeszcze jasno wyobrażał ją sobie w duszy, że z oczu widać mu było głęboką troskę jego życia.
— Szukałem jéj, cichym głosem nakoniec mówił daléj, ostrożnie i na pozór obojętnie, chociaż mi serce pękało, wypytywałem o księżniczkę Krystynę w zamku, gdzie panowało wielkie wzburzenie — odpowiadano mi krótko: wyjechała! Pełen męczącéj niespokojności, oczekiwałem jakiegoś znaku jéj życia, lecz nadaremnie — ani śladu jéj nie znalazłem, ani wiadomości żadnéj nie otrzymałem!
— I nikt się nie dowiedział nigdy, czy księżniczka Krystyna jeszcze żyje? spytał Eberhard, który naostatek, po nadaremnych zabiegach wywiedzenia się o téj tajemnicy, teraz się nieco dla niego rozjaśniającej, miał nadzieję poznać jéj rozwiązanie.
— Nikt! z jéj pożegnalnych słów z góry wiedziałem, że ona już nie żyje — tam ją znajdę! Ale nie wiem zgoła gdzie jest grób Krystyny, i zawezwałem cię tu, aby prosić, jako często bywającego u dworu, o zbadanie tego! Tobie mogłem powierzyć tajemnicę mojego życia — jestem bardzo wyczerpany i nieszczęśliwy! Czy wiesz Eberhardzie, co mi w ostatnich czasach bardzo często na myśl przychodziło? cichym i przerywanym głosem mówił stary Ulrych: oto, że ponoszę karę za winę takiego losu Krystyny! Patrz na moje nieszczęśliwe członki, i wierz mi, że tęsknię do spokoju! Kontent jestem, że ci wszystko wyznałem — zdawało mi się, że tak uczynić byłem powinien — teraz mi już Iżéj! Przywołaj mojego syna — i przynieście tu światła, bo ciemno w koło mnie!
— Przypisywałeś sobie ojcze Ulrychu więcéj siły, niż jéj masz rzeczywiście, opowiadając mi tak długo! Postaram się wywiedzieć, co się stało z czarno ubraną damą, i gdzie znalazła schronienie. Cztery karę konie, mówiłeś, zaprzężone były u powozu?
— Wszystkie czarne — stęknął stary Ulrych — wszystkie czarne — jakbym na to jeszcze patrzał — dla tego też mi czarno przed oczami! Gdzie mój syn? — Obaj tu bądźcie przy mnie — i przynieście światła!
Eberhard przywołał syna starca, posłali po doktora Wilhelmiego, bo siły sparaliżowanego ciągle uchodziły i zapalili kilka świec i lamp.
— Tak lepiej! poszepnął stary — chodźcie tu do mnie — połóżcie wasze ręce na moich, któremi ruszyć nie mogę! Ha — otoż znowu ciemno w koło mnie i już was poznać nie mogę — módlcie się za mnie — Bóg się nademną zlituje!
— Ojcze! krzyknął syn sparaliżowanego, widząc, że mu się oczy zamykają.
— Zostawcie mnie w spokojności — pozwólcie mi zasnąć! — szepnął stary czując zbliżającą się śmierć.
Eberhard ścisnął rękę przyjaciela — poważni i rozrzewnieni stali przed krzesłem, w którém leżał stary, bezwładny i ciężko oddychający.
Księciu de Monte-Vero, który teraz znał całą smutną historyę życia starca, że to nietylko ojciec Ulrych leży przed nim umierający, nietylko ojciec jego przyjaciela, ale także osoba ściśle z nim związana — łza w oku zaświeciła.
— Światła — więcéj światła! wymówił starzec głosem już niepewnym, niezrozumiałym.
Obaj obecni uklękli i modlili się.
Stary Ulrych jeszcze raz spojrzał na nich — było to spojrzenie miłości i błogosławieństwa — potém pierś jego silnie się wzniosła i walczyła z życiem.
— Ach — jęknął — światła! — i czcigodne jego oblicze rozjaśniło się jakby niebiańskim blaskiem — już nie chrypiał — wznioślejszy był nad boleści.
— Krystyna! wyszeptały jego usta, a brzmiało to tak cicho, tak sferycznie, tak święcie, że Eberhard ze wzrokiem w niebo wzniesionym powiedział sobie: On ją znowu obaczył!
Stary Ulrych już nie oddychał — oczy jego zagasły — przeszedł do krainy pokoju i wiecznéj prawdy!
Gdy przybył doktor Wilhelmi i stanął przed leżącym bez ruchu starcem, nie rzekł ani słowa — niemo podał ręce obu przyjaciołom — za jednym rzutem oka poznał spoczynek śmierci.
Głęboka, święta cisza panowała w pokoju.
— Pokonał to, co nas jeszcze czeka — widział, co dla nas żywych wiecznie zakrytém pozostanie, rzekł nakoniec Wilhelmi; starajmy się abyśmy mogli zasnąć równie spokojnie jak oni Patrzcie — oto spokój boży spoczął na nim!



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: George Füllborn i tłumacza: anonimowy.