Szlachetność serca

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
>>> Dane tekstu >>>
Autor Jadwiga Bohuszewiczowa
Tytuł Szlachetność serca
Wydawca Księgarnia Popularna
Data wyd. 1913
Druk Sz. Sikora
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Okładka lub karta tytułowa
Indeks stron


J. BOHUSZEWICZOWA.




Szlachetność Serca


POWIASTKA






WARSZAWA
Nakładem „Księgarni Popularnej“


Printed in Poland
Druk. Sz. Sikora




Cicho i pusto było w osadzie X., leżącej nad samą granicą pruską. Oprócz turkotu maszyn fabrycznych nie było tam słychać żadnych innych głosów, choć była to pora popołudniowa i lato w całej pełni, zwykle o tej porze wszystkie dzieci w osadzie zbierały się na wspólny spacer i zabawę.
Ale bo dzisiaj zdarzyło się coś, co wszystkie małe główki wprawiło w stan zdumienia i pobudziło je do myślenia nad zagadką, jaka się dziś ich dziecinnym umysłom przedstawiła.
Jeszcze rano idąc do szkoły, ujrzały trzy wielkie wozy, podobne do małych, pomalowanych domków na kołach, ciągnione sześcioma parami chudych i wysokich koni.
Dzieci widziały, że domki owe skręcały na wielki plac, znajdujący się na środku osady, zaraz więc po ukończeniu lekcji, które tego dnia wydały im się nieskończenie długie, pobiegły na plac, aby przekonać się, co się z owymi domkami zrobiło.
Jakież było ich zdziwienie, kiedy na środku placu ujrzały wielki namiot płócienny z zawieszoną pstrą zasłoną zamiast drzwi, nad którą widniał napis z wielkich ułożony liter „Cyrk Bernhardta“. Dokoła namiotu kręciły się dziwacznie poubierani ludzie, a z wewnątrz dochodził sztuk młotków, szczekanie psów i gwar ludzkich głosów.
Owe zielone domki stały teraz na uboczu, a z maleńkiego komina nad jednym z nich wydobywał się cienki słup dymu, świadczący, że tam coś palono i gotowano.
Zaciekawione dzieci obchodziły namiot dookoła, starając się zajrzeć do wnętrza, ale płótno przylegało szczelnie, a zasłona na drzwiach spuszczała się do samej ziemi.
Nagle zasłona rozsunęła się cokolwiek i przed namiot wyszło dwoje dzieci, dwunastoletni może chłopiec i cokolwiek młodsza od niego dziewczynka.
Chłopiec miał ciemną cerę, wielkie smutne oczy i czarne wijące się włosy. Ubrany był w żółte sandały, związane ponsową wstążką, aksamitne krótkie do kolan spodeńki i szafirową również aksamitną kurtkę, obszytą złotym galonem. Na to miał narzucony płaszcz bronzowy z kapiszonem, wybitym czerwoną materją, a na głowie kapelusz z piórkiem.
Dziewczynka ubrana była jeszcze strojniej, w różową atłasową sukienkę, podpinaną gdzie niegdzie zielonemi wstążkami i jakimiś kwiatami, które również zdobiły jej złote loki.
Dzieci ze wzrastającym zdumieniem przyglądały się tej małej parze. Jeszcze nigdy nie widziały takich strojów i nie wyobrażały sobie, aby można było tak się na codzień ubierać.
Na widok ciekawej gromadki strojna dziewczynka cofnęła się za zasłonę, z za której wyszedł po chwili wysoki, gruby człowiek o nieprzyjemnej ostrej i surowej twarzy, zwróciwszy się do dzieci rzekł łamanem językiem.
— Niema czego się gromadzić tutaj i przeszkadzać. Iść lepiej do domu, poprosić ojciec i matka o pieniądze i przyjść tutaj wieczorem, na przedstawienie, wtedy będzie ładnie.
Na ten rozkaz przestraszone dzieci rozbiegły się do domów i jakby na umówiony znak zamiast jak zwykle bawić się i hałasować, zabrały się do odrobienia lekcji, aby mieć wieczór wolny i módz zajrzeć do cyrku.
Rzeczywiście przed samym wieczorem zasłona u wejścia podniosła się w górę i stanął przy niej ów niemiły człowiek, gotowy do przyjmowania pieniędzy i wpuszczania widzów do środka. A przybyło ich sporo. Dzieci umiały uprosić i zaciekawić ojców i matki, którzy ustąpili ich prośbom i przybyli razem z nimi na owo zapowiedziane przestawienie.
Były to jednakże przeważnie dzieci robotników gdyż urzędnicy fabryczni i miejscowy doktór postanowili najprzód sami zobaczyć owo przestawienie, aby się przekonać, czy jest ono odpowiednie dla młodziutkich oczu ich dzieci i czy zamiast rozrywki nie przyniesie ono szkody ich jasnym i czystym duszyczkom.
Z tego powodu w kilku domach osady panował żal i lament i matki musiały się pogniewać surowo, aby uciszyć próżne płacze i narzekania. Tak samo musiała postąpić i pani doktorowa w stosunku do swojej trójki: trzynastoletniego Henia, jedenastoletniej Mani i małej ośmioletniej, żywej jak iskra Oli.
— Dosyć już dzieci — rzekła stanowczo. — Tatuś tak postanowił i tak być musi. Tatuś i tak wiele dla was poświęcił, skoro sam poszedł, aby się przekonać, co warte są te przedstawienia chociaż go te rzeczy wcale nie bawią.
— Ale ja wiem, że tatusiowi się wszystko podoba — rzekła z przekonaniem mala Ola. — Ten czarny chłopiec jest taki ładny i taki smutny zarazem, Chciałabym, żeby przyszedł tutaj do nas. Dobrze, mamsiu?
— Nie umiem ci nic odpowiedzieć, moje dziecko — odrzekła pani doktorowa — poczekaj do jutra, jak tatuś wróci, to nam powie, co można, a czego nie można. A tymczasem składajcie książki i spać. Jutro dzień powszedni, Henio i Mania idą do szkoły, muszą więc wstać o zwykłej porze.
Z tymi słowami pani doktorowa podniosła się z miejsca, a na ten znak i dzieci, acz niechętnie złożyły książki, ucałowały ręce matki i udały się na spoczynek.
Następnego dnia w szkole lekcje napozór szły tylko zwykłym trybem. Dzieci były tak nieuważne tak roztargnione, tak przejęte wczorajszym widowiskiem że nauczyciel i nauczycielka musieli postawić kilka złych stopni w dziennikach uczniów i uczennic.
Zaledwie też zabrzmiał dzwonek, oznajmiający koniec lekcyj, dzieci ubrały się szybciej niż zwykle i tłumnie pobiegli na plac cyrkowy. Tylko Henio i Mania, pomni rozkazów mamy, choć chęć ciągnęła ich za innymi, zwrócili się ku domowi.
— Wiecie, co się stało? — zawołała Ola, wybiegając naprzeciwko wchodzących. — Widziałam czarnego chłopczyka i rozmawiałam z nim.
— Żartujesz! — odrzekli niedowierzająco Henio i Mania.
— Naprawdę! — odrzekła przekonywająco. — Poszłam z Józią na spacer i spotkałam go przy studni, powiedział mi, że się nazywa Giggoi (Dżidżio), że jest niczyj, bo jego tatuś i mamusia i brat i siostra zamknięci są pod ziemią. Że jego pan jest duży i mocny i bije go i nie tylko jego, ale i Bolo i Nera, jego psów i Karę, jego małpkę i nie daje im jeść.
Wszystko to Ola wypowiedziała jednym tchem prawie, dumna ze swoich wiadomości.
— To niewiele się dowiedziałaś! — rzekł Henio z pogardliwą minką, zazdroszcząc w duszy siostrze tych wiadomości.
Ola zrobiła obrażoną minkę i byłaby może odpowiedziała coś braciszkowi, coby mu się nie zbyt podobało, gdyby w tej chwili nie zawołano ich na obiad.
Przy obiedzie Ola zwróciła się z prośbą do rodziców, aby pozwolili jej pobawić się kiedy z czarnym chłopczykiem i przyprowadzić go do domu.
Pani doktorowa obiecała to malej trzpiotce warunkowo i wzamian wzięła od niej obietnicę, że nigdy już z nieznajomymi rozmawiać nie będzie.
Tymczasem na placu działa się inna scena. Dziewczynka w różowej sukience stała przed Giggio i z gniewnym blaskiem w oczach, mówiła ostro:
— Czekaj, powiem ojcu, że sobie wystajesz pod studniami i wuajesz się w rozmowy z dziećmi. Wiesz, że ojciec tego zabrania, ojciec nie chce żeby dzieci oswajały się z nami, bo nie będą przychodzić do cyrku i dawać ojcu pieniędzy, jak się o tem dowie, to wybije cię, jak zwykle.
W czarnych oczach chłopca mignęło przerażenie.
— Nie, Elza tego nie zrobi — szepnął prosząco — a Giggio wieczorem tak będzie się starał, że da panu pieniądze, dużo pieniędzy. I pan będzie wesoły i nie będzie bić i da jeść i Giggo i Boo i Nerowi i Karze.
— Giggio jest głupi — zaśmiała się brzydko dziewczynka. — Co ciebie psy i małpa obchodzą? — Giggio je kocha — odrzekł chłopiec — one szły z Giggio, kiedy pan nas spotkał i zabrał razem.
Dziewczynka wykręciła się na pięcie i w podskokach wybiegła z namiotu, a Giggio nałożył czapeczkę, zarzucił na ramiona płaszczyk i wybiegł popatrzeć na jasną, zalaną potokami złocistego słońca przestrzeń łąk i pól uprawnych, na zielone drzewa ogrodów i na ludzi innych, łagodnych i uśmiechniętych, tak różnych od jego pana, który kląć i bić potrafił.
A ta mała dziewczynka, z którą dziś rano rozmawiał, jakaż była dobra i malutka, o wiele lepsza i milsza od Elzy, która wiecznie się z niego wyśmiewała. Ale nie trzeba myśleć o tem, trzeba pomyśleć o zdobyciu pieniędzy, dużo pieniędzy dla pana, żeby biedne psy i małpka nie dostała na kolację batów zamiast kawałka rozmoczonego chleba.
Pogrążony w tych myślach Giggio, kręcił się po pustych w tej chwili ulicach osady, zaglądał do otwartych drzwi domów i szedł coraz dalej i dalej.
W ten sposób zaszedł na koniec osady w chwili, kiedy z ostatniego jej domku wyszły dwie małe dziewczynki i wziąwszy się za ręce pobiegły w stronę fabryki. Giggio wszedł do opuszczonego domku, wyszedł jednak zaraz i z rozjaśnioną twarzyczką szybkim krokiem wrócił do cyrkowego namiotu.
Tego dnia przedstawienie udało się świetnie. Psy i małpka pokazywali swoje sztuki z minami tak wesołymi, że zachwyceni widzowie poczęli rzucać im kawałki cukru i chleba, które w tym celu zabrali z sobą.
Następnego dnia w domu doktora gwarno było i wesoło, gdyż była to niedziela i dzieci używały większej swobody niż zwykle. Przytem tatuś obiecał im, że po obiedzie przyprowadzi im czarnego chłopczyka, którego Ola tak bardzo pragnęła poznać bliżej, a wieczorem zabierze wszystkich na przedstawienie, aby zobaczyły również tresowane psy i małpkę, małego włocha. Mama jednak postawiła, za warunek, że przedewszystkiem sama pomówi z małym sztukmistrzem, a dopiero potem dzieciom się z nim bawić pozwoli.
Henio i Mania skrzywili się trochę na to opóźnienie zabawy, ale Ola klasnęła w rączki i oświadczyła, że to bardzo dobrze, gdyż mamusia jest tak dobra i kochana, że napewno pocałuje Giggia i on nie będzie już tak smutny.
Doktór roześmiał się mimowolnie i ucałował małą pieszczochę, a dzieci wyszły na spacer, pod opieką starej służącej.
Po powrocie Ola pierwsza wbiegła do domu z zarumienioną twarzyczką, na której malowało się dziwne podniecenie.
— Mamusiu! — wołała już od progu, — czy mamusia wie co się stało?
— Nie nie wiem, moja ty chodząca gazetko — uśmiechnęła się doktorowa i pogłaskała okrągłą buzię córeczki.
— Ach mamuniu! — ciągnęła dalej z przejęciem Ola — spotkałam Dorotkę i Hanię, córki tego robotnika, co to mieszka na samym końcu ulicy, wie mamusia. Obie były zapłakane i powiedziały mi że jakiś zły człowiek ukradł im ze stolika trzy złote monety, które byty przeznaczone na zapłacenie komornego, że ich tatuś nie ma więcej pieniędzy i że jeśli fabryka im nie pożyczy, to zostaną bez dachu. Tak mi żal tych dziewczynek i ich mamusi, która podobno całą noc przepłakała.
— To bardzo poważny wypadek, moja córeczko — rzekła doktorowa — tem smutniejszy, że dotychczas u nas tego nie bywało, a przynajmniej odkąd z waszym tatusiem mieszkam, o żadnej kradzieży słychać nie było. Co zaś do Piotra, moje dziecko, to dla niego ta kradzież może się stać prawdziwą klęską. Biedak pracuje w fabryce dopiero od pół roku, a regulamin fabryczny nie pozwala wydawać żadnych pożyczek tym, którzy nie przesłużył jeszcze lat dwóch.
— Ach, biedna Dorotka i Hania! — zawołała Ola, w której szafirowych oczach błysnęły łzy współczucia. — Mamusiu moja droga, złota mamusiu, pozwól mi oddać ten zloty pieniądz, który dostałam na imieniny, od mojej chrzestnej mamy. Mnie to przecież nie potrzebne, a oni się tam tak martwią, tak płaczą.
— Owszem, córeczko, nie mam nic przeciwko temu — rzekła matka, panując nad wzruszeniem, które ją mimowoli ogarniało na widok tej serdecznej dziewczynki, która tak głęboko odczuwała każdą niedolę ludzką. — W tej chwili dam ci twój pieniądz i jeszcze coś że swoich oszczędności dołożę.
— A ja pójdę poproszę tatusia — zawołała dziewczynka i nie czekając na pozwolenie matki, jak wicher wpadła do gabinetu ojca.
Po chwili wróciła uradowana i potrząsając wysoko zaciśniętą piąstką już zdaleka zwróciła się do matki: — Mamusiu, mam drugi złoty pieniądz, tatuś dał! Ach, żeby to jeszcze trzeci znaleźć, toby już było wszystko!
— My ci damy, co mamy — rzekli Henio i Mania, — ale to nie wiele, bośmy dużo wydali, ja mam tylko dwa ruble.
— A ja trzy — szepnęła Mania.
— To razem pięć — rzekła mama. — Ja mogę dodać pięć, to już dziesięć!
— A ile brakuje do złotego pieniądza? — zapytała Ola.
— Jeszcze pięć rubli kochanie. Taki złoty pieniądz ma wartość piętnastu srebrnych rubli.
— Ach mamusiu przecież ja mam jeszcze rubla mojej pensji miesięcznej, bo w tym miesiącu nie wydałam ani grosza — rzekła dziewczynka. — Daj mamusiu i tego rubla, to będzie jedenaście.
— W takim razie ja proszę o dołożenie rubla z mojej pensji — rzekła stara Wincentowa, która od kilku chwil stała w pokoju i uważnie przysłuchiwała się wszystkiemu. — Kiedy Olutka tyle daje to niechże i jej stara niania przyłoży się czem może do jej dobrego czynu.
— Mamy więc dwanaście rubli i brak nam jeszcze trzech rubli, do tego trzeciego pieniądza — rzekła mama — skądby tu je wziąć?
— Ja bym miał na to radę — odezwał się Henio — tylko nie wiem, czy mamusia się zgodzi.
— No jakaż to rada? — My z Manią, a szczególniej ja daliśmy najmniej, bo wydawaliśmy bez rachunku. Ale gdyby tatuś zgodził się dać nam dzisiaj pensję za przyszły miesiąc, to zobowiązalibyśmy się przez ten czas nie prosić o nic, a te pieniądze dodalibyśmy dla Piotra.
— Owszem, myśl jest dobra — zgodziła się mama — tylko zastanówcie się, czy dotrzymacie zobowiązania.
— Dotrzymamy mamusiu — zawołały dzieci, a mama, zbliżyła się do biurka, wyjęła ztamtąd złoty pieniądz Oli i piętnaście srebrnych i wręczyła to małej pieszczoszce, która z radości to śmiała się to płakała na przemiany.
Rzecz prosta, że doktór zgodził się na propozycję dzieci, poczem zmienił im wszystkie srebrne ruble na jeden złoty pieniądz, aby biedny Piotr miał wrażenie, że to te same ukradzione monety.
Ponieważ do obiadu, było jeszcze pół godziny przeto mama pozwoliła Oli pójść raz jeszcze z Wincentową i odnieść pieniądze zrozpaczonym biedakom.
Rzecz prosta, że Ola tego dnia jadła obiad z podwójnym apetytem i raz wraz zapytywała ojca kiedy sprowadzi czarnego chłopczyka. Uspokoiła się dopiero kiedy ujrzała, że doktór bierze kapelusz i laskę, usiadła spokojnie przy oknie, skąd widać było doskonale całą drogę do cyrku.
Pierwsza też ujrzała powracającego doktora, obok którego szedł gość upragniony.
Pani doktorowa przyjęła biednego chłopca jak matka, ucałowała go w czoło i pozwoliła mu się bawić z dziećmi, aż do podwieczorku, na który kazała zrobić ulubiony dzieciom przysmak, czekolada z ciastkami.
Biedny chłopiec tak był uszczęśliwiony, tak zachwycony, że chwilami zdawało mu się, że cała jego bytność w tym pięknym domu, cała zabawa z tymi dobrymi, łagodnymi i grzecznymi dziećmi, to sen tylko... z którego zaraz obudzi go bat jego pana.
Po podwieczorku pani doktorowa wzięła chłopca do swego pokoju i zaczęła go wypytywać o jego przeszłość, o teraźniejszość jego życia i zamiary na przyszłość. Z rozmowy tej zacna kobieta wywnioskowała, że chłopiec chowany jest dziko bez najmniejszych zasad, bez pojęć o uczciwości, obowiązującej ludzi, że wobec tego przez samą nieświadomość gotowy jest do popełnienia każdej zbrodni, że jednak jest to natura niezmiernie wdzięczna i uczuciowa, przeto gdyby go się udało wyrwać z rąk nikczemnego przedsiębiorcy cyrkowego, który wyzyskuje nieświadomość chłopca i do złych czynów namawia, możnaby duszę dziecka uratować i wychować je na uczciwego człowieka i członka społeczeństwa.
Pani doktorowa podzieliła się tymi wiadomościami z mężem i oboje zacni ci ludzie zaczęli przemyśliwać nad tem, jakby w spokojny sposób wyrwać Giggio z rąk szkaradnego niemca.
Tymczasem Piotr nie zasypiał sprawy ukradzionych pieniędzy. Ofiarę Oli przyjął bardzo wzruszony, ale tem większą nienawiścią zapalał do sprawcy kradzieży, który to zacne dziecko do takiej zmusił ofiary.

Rozpytując córki o wszelkie szczegóły owego dnia, doszedł do wniosku, że kradzież mogła być spełniona tylko w owej chwili, kiedy dziewczynki wybiegły na spotkanie powracających z fabryki rodziców. Ponieważ jednak przy wyjściu z domu nie widziały nikogo prócz małego sztukmistrza, przeto na niego skierowało się odrazu podejrzenie Piotra. Po długim namyśle podejrzenie to stało się dla niego takim pewnikiem, że nie radząc się nikogo, udał się na policję, wskazując małego Giggio, jako złodzieja.
Na jego żądanie policjanci wpadli do cyrku, pochwycili chłopca, uprowadzili z sobą i osadzili w tymczasowym areszcie.
Z początku, przez poczucie własnego interesu, właściciel cyrku próbował stawić opór władzy. Gdy jednak zagrożono mu, że jeśli na śledztwie okaże się, że on właśnie korzystał z kradzieży, to będzie odpowiadał jeszcze surowiej niż dziecko, zrozumiał, jakie mu grozi niebezpieczeństwo, odwołał przedstawienie, które bez chłopca i tak odbyć się nie mogło, pocichu spakował manatki i w nocy na łeb na szyję opuścił osadę.
Tymczasem uwięzienie małego Włocha narobiło alarmu w calem miasteczku, a szczególniej w małym światku dziecięcym.
W domu doktora dowiedziała się pierwsza o tem Ola. Dziewczynka wychodziła codzień na spacer z W incentową, a że znała wszystkie dzieci w osadzie, i przez wszystkie bez wyjątku lubioną była, przeto pelne zawsze miała wiadomości, które z tryumfem powtarzała w domu.
Mama ganiła nieraz tę zbytnią ciekawość dziewczynki, rozumiała jednak, że ciekawość ta pochodzi nie z bezmyślnej chęci powtarzania nowinek, lecz serdecznego zainteresowania się wszystkiem co się dzieje w osadzie.
Tego dnia Ola prawie zaraz wróciła ze spaceru i z płaczem powtórzyła matce wiadomość o aresztowaniu Włocha.
— Ach, biedny, biedny Giggio — łkała żałośnie — on nie wiedział, że to źle brać cudze rzeczy, a teraz nikt go nie będzie kochał, wszyscy mu będą dokuczać, a on jest sam na świecie, bo nawet jego niedobry pan uciekł w nocy.
Nu tę nową wiadomość wyjaśniła się cokolwiek twarz doktorowej, gdyż prawna opieka właściciela cyrku utrudniała niezmiernie każdemu zaopiekowanie się malcem.
Wyjazd trupy pozostawiał Giggia na łasce i niełasce losu, pozwalał zatem każdemu zająć się dolą biedaka.
Nie chcąc nic postanowić sama, doktorowa jako tako uspokoiła córeczkę i doczekała się powrotu męża.
Doktór wiedział już o wszystkiem i żal mu było bardzo biednego dziecka, które czyniło źle przez nieświadomość ważności dokonanego czynu.
— Co będzie z Giggio? — zapytała maleńka, gdy ojciec wszedł do gabinetu.
— Nie wiem, córeczko — odrzekł doktór — prawdopodobnie po śledztwie odeślą go do gubernialnego miasta, do domu poprawy, albo tutaj skarzą na więzienie.[1]
— Ach tatusiu — błagała składając rączki Ola — uratuj biednego Giggio! Wszak jemu i tak smutno będzie, jak zrozumie, że taki brzydki czyn popełnił.
— Dobrze dziecinko — rzekł wzruszony doktór — zrobię co tylko będę mógł, aby ocalić to biedne dziecko od hańbiącej kary, bo i ja uważam go za nawpół tylko winnego.
— I weźmiesz go tatusiu, do nas? zobaczysz, jaki on będzie dobry i rozumny.
— Tego jeszcze nie wiem, kochanie. Muszę się wprzód rozmówić z mamusią.
Zadowolona i pełna nadziei Ola pobiegła znowu do matki, lecz ta nie miała czasu gawędzić z dziewczynką, gdyż szybko wybierała się do wyjścia.
— Dokąd idziesz mamusiu? — zapytała ciekawie dziewczynka.
— Idę odwiedzić Giggio — odrzekła mama. — Biedak pewnie sobie wyobraża, że go już wszyscy na świecie opuścili. Pójdę, pomówię z nim, pocieszę i na dobrą naprowadzę drogę.
Ola nic nie odrzekła, lecz z gorącym uczuciem ucałowała ręce matki i cichutko usunęła się do swego kącika, czekając na powrót brata i siostry ze szkoły.
Pani doktorowa udała się tymczasem wprost do aresztu, gdzie nie robiono jej żadnych trudności w widzeniu się z aresztowanym.
Zacna kobieta uściskała przedewszystkiem zalanego łzami chłopca, potem usadowiła go przy sobie i w słowach prostych, lecz, lecz prosto z serca płynących, mówiła mu o miłości bliźniego o samotności serc nie kochających i niekochanych, o krzywdach względem bliźnich i o zwracaniu się tych krzywd przeciwko krzywdzicielowi.
Giggio słuchał uważnie, nie przerywając ani słówkiem, tylko łzy coraz gorętsze płynęły mu z jego czarnych, smutnych oczu. Dopiero kiedy skończyła, rzucił się przed nią na kolana i okrywając pocałunkami jej ręce, począł mówić rozdzierającym serce głosem.
— Giggio nic nie wart. Giggio skrzywdził biednego Piotra, zabrał trzy złote pieniądze i dał panu żeby pan nie bił i dał jeść i Giggio i Bolo i Nerowi i Karze. Giggio boi się więzienia, ale musi w nim siedzieć, bo źle zrobił i nic naprawić już nie może. Tylko niech dobra pani i malutka panienka kochają Giggia choć trochę, bo on nie wiedział, że krzywdzi Piotra i już nigdy w życiu nikogo nie skrzywdzić nie chce.
Wzruszona kobieta pogłaskała ciemną, przytuloną do jej kolan, głowę chłopca, poczem dodała mu otuchy, pocieszyła, upieściła i obiecawszy raz jeszcze zajść do niego, wróciła do domu.
Tutaj pospieszyła zaraz do gabinetu ojca, z którym długą i przyciszoną miała rozmowę, po czem ukazała się dzieciom wzruszona lecz dziwnie jasna i promienna. Doktór był również wzruszony i wzrokiem pełnym czci i miłości obejmował postać ukochanej żony.
Obiad przeszedł w milczeniu i dopiero przy deserze doktór zwrócił się do dzieci z zapytaniem:
— Czy pragniecie, dzieci, abym ratował Giggia i sprowadził go do nas na zawsze?
— O tak tatuniu! — zawołała radośnie Ola. — Będziemy go tak kochać i uczyć, aż się zrobi taki dobry jak tatuś! — I ja będę rada Giggiowi — rzekła Mania — bo wierzę, że się poprawi i będzie dla nas dobrym.
— Gdybym wiedział, że nie popełnił kradzieży — rzekł Henio — to przyjąłbym go, jak brata, ale tak trudno mi będzie zapomnieć o tym fakcie.
Na to odezwanie się Henia, obojgu rodzicom spoważniały twarze. Ze smutkiem spojrzeli na syna poczem ojciec odezwał się spokojnie lecz poważnie:
— Dziwi mnie, Heniu, taki twój sąd o rzeczy. Nie chcesz i nie umiesz wybaczyć biednemu chłopcu, czynu popełnionego nieświadomie co do jego znaczenia, a jednocześnie wybaczasz i zapominasz o wielu własnych czynach, popełnionych z całą świadomością rzeczy. Giggia nie uczył nikt, jakim uczciwy i szlachetny człowiek być winien, ciebie na każdym kroku słowem i czynem pouczamy my, rodzice twoi i nauczyciele twoi, a jednak za wiele czynów swoich rumienić się musisz. Jeżeli tę samą miarę sprawiedliwości, jaką stosujesz do Giggia przyłożysz i do siebie, to może szepnie ci sumienie że biedny, nawpół dziki chłopiec pomimo wszystkich swoich czynów nie jest wcale gorszym od ciebie, a w przyszłości nawet może być o wiele lepszym, bo więcej posiada serca.
Zaczerwieniony po uszy Henio chciał coś odpowiedzieć ojcu, lecz doktór podniósł się od stołu i rzekł tylko:
— Wieczorem pomówimy jeszcze o tem. Z góry jednak uprzedzam cię, że już postanowiłem przyjąć Giggia do nas, gdyż dwa głosy serca sióstr twoich więcej mają dla mnie znaczenia, niż wszystkie twoje warunki.
Po obiedzie ojciec z mamą wyszli razem z domu i udali się najprzód do Piotra, którego długo o czemś przekonywali i do czegoś namawiali, potem do sędziego z którym również długą mieli rozmowę.
Rezultatem tych dwóch rozmów było umorzenie z braku dowodów sprawy o kradzież trzech złotych monet i przeniesienie się małego opuszczonego włocha z kozy wprost do domu doktora.
Przez kilka tygodni z rzędu doktorowa nie pozwalała chłopcu wychodzić z domu inaczej, jak tylko w południe razem z Olą pod opieką poczciwej Wincentowej.
Dziewczynka szła wtedy poważnie, trzymając za rękę swego przyjaciela i rozmawiając z nim o najrozmaitszych rzeczach.
W pierwszych dniach swego pobytu u doktora Giggio był bardzo nieśmiały i skrępowany, często łzy stawały mu w oczach, mówił mało i tylko z konieczności i usuwał się w kąt najciemniejszy, jeżeli ktoś obcy zjawiał się u doktora, lub jego żony. Doktorowa nieznacznie obserwowała chłopca, rozumiała kierujące nim pobudki, nie mówiła jednak nic, tylko traktowała go narówni z własnymi dziećmi, ganiąc to co było złem i pouczając, jak być powinęło. Przedewszystkiem jednak umówiła nauczycielkę Oli, aby przychodziła na godzinę do Giggia i nauczyła go czytać, pisać i rachować.
Chłopiec był zdolny bardzo, a przytem chętny do nauki i pilny. To też ku wielkiej radości doktorowej czytać nauczył się w dwa tygodnie, w drugie dwa mógł już zacząć przepisywać książki.
Inne lekcje, jak rachunki, pogadanki o rzeczach, katechizm i historję św., odbywał razem z Olą, co jeszcze więcej zbliżyło do siebie oboje dzieci.
Dla Henia i Mani Giggio był bardzo dobrym, grzecznym i ustępliwym, ale Olę otaczał jakimś wprost uwielbieniem. Każde życzenie dziewczynki, było dla niego rozkazem, który spełniał z uśmiechem rozradowania w swych zawsze smutnych oczach.
Ola odpłacała mu się serdeczną miłością i martwiło ją to, że Giggio był zbyt poważnym i nie śmiał się prawie nigdy.
— Mamusiu, dlaczego on nie skacze i nie śmieje się tak, jak Henio i Mania? — zapytała dziewczynka matki, do której miała nieograniczone zaufanie i której się zawsze ze wszystkich swoich trosk zwierzała.
— Prawdopodobnie córeczko — odrzekła doktorowa — że Henio i Mania są dziećmi szczęśliwymi, którym ani pieszczoty rodzicielskiej, ani niczego w życiu nie brakowało, a on, biedak, ledwie że pamięta ojca i matkę i od najwcześniejszego dzieciństwa rzucony został w otoczenie ludzi złych i bez serca. Powtóre zdaje mi się, kochanko, że Giggio z powodu owego czynu czuje się gorszym od was i niegodnym waszego towarzystwa.
Ola nic nie odrzekła, ale głęboko zamyśliła się nad słowami mamy.
Zaraz też nazajutrz, kiedy wyszli na zwykły spacer, rozpoczęła rozmowę na ten temat.
— Słuchaj, Giggio — rzekła — czy ci źle u nas? Bo się nigdy nie śmiejesz, jakby ci było źle lub jakbyś nas nie kochał.
— O, dobrze mi, tak dobrze, że już chyba nigdy być lepiej nie może! — zawołał chłopiec z uniesieniem — i kocham was wszystkich bardzo, a najbardziej twoją mamę i ciebie. Ale smutno mi, że byłem taki zły i że wszyscy mogą myśleć, że jeszcze jestem taki sam, bo niczem nie mogę okazać czy się poprawiłem.
— O, nie mów tak Giggio — rzekła Ola — mamusia mówi, że każdy, kto postanawia się poprawić uczuwa dziwny spokój. Zresztą ja sama wiem, że tak jest. Bo ty nie wiesz — dodała z tajemniczą miną — że ja zrobiłam to samo co i ty, wzięłam cudzą własność.
— Naprawdę tak było — powtórzyła, widząc nawpół przerażone, nawpół niedowierzające spojrzę nie chłopca. — Przed dwoma laty przyjechał do nas stryjek z Warszawy i przywiózł nam ogromne pudło łakoci. Mamusia wydzieliła każdemu z nas pewną ilość, zastrzegając abyśmy nie zjadali wszystkiego odrazu, lecz zostawili sobie na dzień następny. Wtedy była u mnie dziewczynka Renia. Zaczęłyśmy z nią się bawić w cukiernię i niespostrzeżenie zjadłyśmy moją całą porcję. Wieczorem okazało się, że Henio i Mania mają jeszcze bardzo dużo, a mnie już nic nie zostało. Wtedy zdjęła mnie taka szkaradna zazdrość, że wstałam z łóżeczka i wzięłam z każdej torebki po jednym cukierku.
— I co? — zapytał widocznie przejęty Giggio.
— Z początku nie chciałam się przyznać, ale było mi jakoś smutno, tak nieprzyjemnie, serce me biło tak mocno, że już nazajutrz musiałam się przyznać do winy.
— To nie to, co ja zrobiłem — szepnął chłopiec.
— Zupełnie to samo — rzekła stanowczo Ola. — Musiało być to samo, bo mamusia zaczęła płakać, a tatuś spojrzał na mnie takim wzrokiem, że byłabym się chciała pod ziemię schować, a przytem czułam wyraźnie, że wszyscy mają dla mnie pogardę. Przez kilka dni czułam się bardzo biedną, aż wreszcie pomodliłam się gorąco, postanowiłam nigdy już nic podobnego nie robić i tak postępować aby mnie wszyscy musieli kochać i szanować. Potem poszłam do mamy i tatusia i wiesz, wcale ich nie przepraszałam, tylko powiedziałam, że mogą mnie napowrót kochać, bo już nigdy tego nie zrobię, gdyż zrozumiałam, że było to brzydkim grzechem. Od tego czasu znów byłam spokojna i wesoła.
— Ach, Olu ty jesteś taka dobra, że już chyba lepszej być nie może, nic więc dziwnego, że wszyscy zapomnieli o takiej drobnej winie i że wszyscy cię tak bardzo kochają. Ale ja jestem starszy a przytem chciałbym być takim dobrym jak ty i nie umiem i nikt mnie tak nie kocha jak ciebie.
— Nieprawda — rzekła rezolutnie Ola — i mamusia i ja kochamy cię bardzo, a tatuś powtarza zawsze, że nim kogoś pokocha, musi go wprzód szanować, więc bądź tylko dobrym to i tatuś musi cię pokochać.
Dzieci wróciły do domu, ale Giggio nie mógł zapomnieć rozmowy z Olą, w której maleńkim serduszku tyle było prostego uczucia i głębokiego rozumu.
Stał się mniej dzikim, spokojniejszym i swobodniejszym niż dawniej, a jednocześnie wszelkiemi sposobami starał się okazywać miłość dla tych, którzy go, sierotę przygarnęli.
Doktorowa, która z początku okazywała mu dobroć tylko przez litość dla jego niedoli, po kilku miesiącach poczuła dla niego szczere i serdeczne przywiązanie, doktór również wysoko cenił wychowanka, a dziewczynki przepadały za nowym braciszkiem, który był dla nich o wiele lepszy niż brat rodzony.
Jeden Henio nie czul nic więcej, dla sieroty nad prostą obojętność, a nawet nieraz patrzył z niechęcią, jak Giggio rwie się do nauki i z jaką uwagą słucha rad i objaśnień doktora.
— Chce pokazać, że jest lepszym odemnie — myślał z zawiścią. — Ale musi tak robić — dodał sobie na pociechę — bo powinien odpokutować za tamten czyn.
Matka widziała to usposobienie syna i martwiła się tym jego brakiem serca ogromnie, nic jednak nie mówiła, czekając odpowiedniej chwili do zmiękczenia charakteru małego uparciucha.
Tak przeszło kilka miesięcy i nadeszła upragniona przez wszystkie dzieci. Boże Narodzenie. Do tego czasu Giggo miał bardzo mało stosunków z innymi dziećmi w osadzie gdyż doktór i jego żona unikali zetknięcia się chłopca ze światem, lękając się dla niego złośliwości wielu złych i źle wychowanych malców.
Teraz jednak trudno było uniknąć tego, postanowili więc, aby posłać wszystkie dzieci pod opieką tylko Wincentowej na zabawę, którą fabryka rok rocznie urządzała w wilję Nowego Roku dla wszystkich dzieci z osady.
Ubrani jednakowo, jak bracia trzymając dziewczynki za ręce weszli obaj chłopcy do wielkiej sali fabrycznej, gdzie na środku jaśniała wspaniale ubrana choinka.
Na widok wchodzących, zebrana już gromadka dzieci podskoczyła ku nim, lecz wszyscy witali tylko Henia, Manię i Olę, nie zwracając wcale uwagi na osamotnionego Giggio. Kilku tylko chłopczyków i dziewczynek przywitało się z nim grzecznie, lecz i ci opuścili go również.
Ola dostrzegła ten manewr dzieci i gorące serduszko oburzyło się na tę niepoczciwość.
Jednym skokiem znalazła się przy opuszczonym przybranym bracie i pochwyciła go za rękę.
— Chodź, Olu, bawić się z nami! — wołały dziewczynki.
Chodź Olu! dodali chłopcy. — Urządzamy kotka i myszkę w około choinki. Będziesz myszką! Na te wołanie Ola postąpiła krok jeden, ale nie przyłączyła się do rozbawionego grona, lecz wodząc po nim roziskrzonym wzrokiem i zawołała gniewnie:
— Dlaczego nie chcecie się bawić z Giggio? — On jest dobry, lepszy od was wszystkich i mój tatuś i mamusia kochają go na równi z nami!
— Nie będziemy się z nim bawić, bo nie chcemy się bawić ze złodziejem — rzekł jakiś duży chłopiec o niesympatycznej twarzy.
Z oczu Oli trysnęły błyskawice, małe piąstki zacisnęły się mimowolnie, zaraz jednak łzy jej po buzi pociekły i rzekła żałośnie:
— Jeśli dlatego nie chcecie się bawić z Giggio, to i ze mną bawić się nie możecie, gdyż... gdyż ja popełniłam to samo, nie rozumiejąc, że to jest grzech i wstyd. Ale tatuś mój mówi, że ten tylko ma prawo potępiać innych, kto sam jest bez winy, a ty, Janku — dodała zwracając się do dużego chłopca — zapomniałeś chyba, żeś niedawno wziął w tajemnicy całą deskę z warsztatu twojego ojca, a ty, Róziu, pamiętasz chyba, że śniadanie Maniusi znalazło się w twoim woreczku. A czyż pomiędzy wami mało jest takich, którzy mają na sumieniu nie jeden kawałek cukru, nie jedno ciastko lub owoc, wzięte po cichu z zamkniętego kredensu, a dzisiaj staracie się potępić biednego Giggia za to tylko, że zrobił coś nie wiedząc, że robić tego nie wolno. Wstydźcie się, nie jesteście ani dobrzy, ani poczciwi.
I żaden porządny człowiek was za to nie pochwali — dodał jakiś poważny głos i do sali wszedł dyrektor fabryki, który od chwil kilku z widocznym zajęciem słuchał przemowy Oli.
— A ty dziecinko — dodał, zwracając się do niej — pozwól się ucałować za śmiałość, z jaką bronisz tych, których kochasz. Jesteś dzielną córką twej zacnej matki.
Z tymi słowami poważny dyrektor ucałował dziewczynkę w oba policzki, poczem wziąwszy Giggia i Olę za ręce, zwrócił się do reszty dzieci i rzekł:
— My idziemy się bawić do sąsiedniej sali. Kto jest grzeszny, ale poczciwy, niech idzie z nami — kto zaś nie chce się bratać z takimi jak my grzesznikami, niech zostanie tutaj!
Na to wezwanie wszystkie dzieci pobiegły za zacnym dyrektorem, w sali zaś zostali, Janek i Rózia, którzy właściwie podmówili inne dzieci do okazania pogardy biednemu Giggio.
Z jakąż zazdrością patrzyli na rozmaite zabawy wymyśliwane przez samego dyrektora który zapominając o swojej powadze, bawił się z dziećmi jak by miał lat dziesięć lub dwanaście.
Giggio rozruszał się również. Wciągany nieustannie do zabawy przez dyrektora, okazał się towarzyszem tak miłym, grzecznym i uprzejmym, że wszystkie dzieci zostały nim zachwycone i raz nazawsze zapomniały o wszelkich względem niego uprzedzeniach.
Nawet chłodnego Henia poruszyło nieszlachetne zachowanie się Janka i w głębi duszy wyznał przed sobą, że sam niedalekim był od podobnego postępku, gdyż pozwalał, aby rozwinęła się w nim zazdrość względem biednego sieroty, który się niczem do tego nie przyczynił. To też po powrocie do domu, poszedł do gabinetu ojca i opowiedział mu nietylko zajście w fabryce, ale wyznał mu dotychczasowe swoje myśli i uczucia prosząc, o pomoc i radę do ich zwalczenia.
Od tego czasu w małym światku dziecięcym zapanowała miłość i zgoda.
Dzieci rosły i uczyły się pilnie, a wszystkim przodował Giggio swymi nadzwyczajnymi zdolnościami.
Od owego też czasu dyrektor fabryki upodobał sobie małego włocha, prosił doktora, aby pozwolił mu zająć się jego losem. Na żądanie też nowego opiekuna chłopiec porzucił osadę i wstąpił do szkół w Warszawie, po ukończeniu których wyjechał dla dalszego kształcenia się zagranicę.
Dawnych jednak stosunków z osadą nie zerwał. Częste listy do opiekuna, doktora i jego żony, a nawet do małej Oli, która na rozumną i zacną wyrosła panienkę, mówiły zawsze o tęsknocie i radości prędkiego zobaczenia tych, co go samotnym dzieckiem przygarnęli i nauczyli kochać wszystko, co dobre i piękne.








  1. Przypis własny Wikiźródeł Brak dwóch stron; uzupełniono na podstawie wydania z 1910 roku.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Jadwiga Bohuszewiczowa.