Starosta warszawski/Tom II/X

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Starosta warszawski
Podtytuł Obrazy historyczne z XVIII wieku
Wydawca Gebethner i Wolff
Data wyd. 1877
Druk Wł. L. Anczyc i Spółka
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom II
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


X.


Dziedziniec obszerny pałacu Radziwiłłowskiego, dziwny i malowniczy widok przedstawiał tego wieczoru...
Pomimo znacznéj obszerności gmachu, nie mógł on całego dworu pańskiego pomieścić; większa część służby, pociągowych koni, furgonów, obozowiska stało pod gołém niebem. Ludzi też ciżba była niemała. Dwa wielkie namioty dla schronienia czeladzi rozbite były w pośrodku. Paliły się ogniska i widać było, jak się przy nich na improwizowanych rożnach z drewnianych patyków obracały pieczenie... Dwie ogromne szubienice w głębi całe zawieszone łosiami, dzikami, sarnami, i wiązkami tuzinów zajęcy wznosiły złowrogie swe ramiona do góry... W jednym rogu szałas dla psiarni na prędce sklecony, nie dawał pokoju ludziom, bo gończe i charty w nim wyły, szczekały, warczały i skowyczały bez ustanku. Niekiedy zniecierpliwione tym hałasem, niedźwiedzie zaprzęgowe stojące na stajni, poczynały téż ryczeć, a konie po stajniach wystraszone rwały się i rżały...
Ludzie śpiewali i śmiali się u ognisk, Cygan grał na drumli, kozaczek brzdąkał na teorbaniku, przywabiony ślepiec grał na lirze niestrojnéj zawodząc pieśń żyrowicką, — słowem wśród nocy — spokoju tu nie było nawet. Noc też była wyjątkowa, bo książę uparł się koniecznie aby swoje szable sam spisał i zlustrował, nie dowierzając innym, aby nazajutrz pewniejszym być zwycięztwa... Szlachcie zgromadzonéj i gromadzącéj się do pałacowéj sali największéj na dole, przysposabiano posiłek i ochłodę, bo przykazanie było, ażeby niczego nie brakło, i aby wszystko szło po radziwiłłowsku... Ludzie co chwila wychodzili i wchodzili, gnano posłańców, znoszono żelaziwo, a sprowadzony stary ślifierz, którego z kołem postawiono umyślnie naprzeciwko bramy, ostrzył szable, które stosami przy nim składano.
Dla większéj manifestacyi, raczej niż z istotnéj potrzeby, kto miał i kto mógł, chciał koniecznie na jutrzejszy dzień odziać się trochę w żelazo... A że zbroje, pancerze, kolczugi i wszelki tego rodzaju przybór wyszedł był z używania i mało go gdzie widać już było, chyba od parady, trudno się nawet Radziwiłłowi przychodziło w blachy zaopatrzyć. Pożyczono ich z arsenału, po mieszczanach, w cekauzie, po ludziach jak kto mógł... Co chwila w bramie ukazywał się albo wóz naładowany żelazem, albo człek niosący po kilka zbroi na głowie. Wszystko to pordzewiałe było, rzemienie pogniłe, sprzączki porwane, tak, że wstyd się w tém było ukazać, i w izbie na to przeznaczonéj, czeladź cegłą tartą, kredą, sadzą, szorowała stare łomy, żeby na nowe wyglądały. Spędzono rymarzy do skór...
Przy tém wszystkiem śmiechu, i piwa, i zawodzenia, a śpiewów było co niemiara, bo służba tego na seryo nie biorąc, patrzała na przygotowania jak na komedyę. Krzątanina téż tu w pałacu Radziwiłłowskim i zbiegowisko ciekawych wywołała. Z ulicy wchodzono się przypatrywać kupami, to szlifierzowi, który szable ostrzył aż się skry sypały, to ogniskom i pieczeniom, a przeze drzwi gawiedzi wesołéj, która zbroje pucowała i dopasywywała.
Stara Kuźmowa zwana Poteruchą, która z rana z taką powagą sprzedawała placuszki na sali, nie wzgardziła wieczornym zarobkiem, jaki się nastręczał w dziedzińcu Radziwiłłowskim. Może téż ją sama ciekawość tu przywiodła z koszykiem. Wszyscy ją znali, ten i ów zaczepiał, błądziła swobodnie wśród tych kup, między ogniskami, aż do klatek, w których pod bramą w głębi stał i miotał się dziki zwierz żywy... Postać téż to była jakby stworzona do tego obrazu dziwacznego, pełnego świateł i cieni, najosobliwszych strojów i niewidzianych istot, wyrwanych puszczom litewskim... U ognisk słychać było obok pospolitéj mowy, jak się odzywał Żemajtys kukutys do Litwina, a Białorusin do Poleszuku... Nie zbywało też na usłużnych Żydach, rzemieślnikach i niewiadomego powołania odartusach... Płeć niewieścia wcisnęła się w niejeden kątek, zdradzając się mimowolnie śmiechem nadto głośnym. Gdy psy a konie zbyt wrzawliwie się odzywały, klaskanie z bagotów głuszyło je i uspokajało...
W oknach pałacu świeciło rzędem tak, że i jednego może ciemnego nie było... Książę nowo mianowany wojewodą, w ogromném krześle skórą złoconą wybitém, w kołpaku na głowie, obie ręce położywszy na poręczach, otoczony dworem, sprawiał właśnie lustracyę sił swoich. Twarz miał wielce posępną, wąs mu się zwiesił zaniedbany na wargi, i czoło pofałdowało... Obok niego siedział z podgoloną głową pisarzyna, przed nim kałamarz duży rozpłaszczony jak łapka na muchy, arkusz papieru, linia... piasek na skorupce... Szlachta przychodziła po kolei powoływana od stołów, obcierając wąsy po piwie i bigosie, i submittowała się panu wojewodzie, który do znajomszych przemawiał, innym głową trząsł, z niektórymi dłużéj, jak pod humor, rozmawiał. Mówiono o Familii, szczególnie o księciu kanclerzu, iż szlachtę Rzeczypospolitéj niemal całą, jéj kolligacye i ramifikacye znał i na pamięć umiał, toż samo powiedzieć było można o księciu Karolu, że na Litwie, szczególniéj około Nieświeża, Mira, Słucka i dóbr swoich, nie było dworku, o którymby coś nie wiedział i nie pamiętał. Z tych to rodzin składał się dwór liczny, służba, wojsko nadworne, officyaliści, dzierżawcy, a niektóre z nich od wieków klientellą były połączone z domem Radziwiłłów i przechodziły z ojca na syna... Mało u kogo nie trzymano dziecka do chrztu, nie pisano się do intercyzy z datkiem, nie swatano, ba! i nie chowano, gdy był zasłużony...
Książe Karol od młodu był otoczony wybranymi z pomiędzy téj szlachty domownikami... Znał téż doskonale większą część, a miał oko trafne, że się też wielu i po stroju mógł domyślić, bo choć to niby cały kraj tam nosił jednako i makowe kapoty były jego cechą od Zygmuntów jeszcze — prowincyami szły czapki, kapuzy, pasy i krój nawet odzienia... Dosyć było rzucić okiem na gromadę, aby trafne, wejrzenie Oszmiańczuków od Lidzian rozpoznało. Książę Karol zaś, z tych, którzy z nim przyjechali na sejm, bez mała każdego nietylko twarz, ale nazwisko i całe curriculum vitae pamiętał. Że w téj Warszawie pokus było co nie miara, a przeciwna partya bałamuciła i odciągała, często pojąc do upadłego, aby w porze ludzie stanąć nie mogli, książę już sam każdemu chciał w oczy zajrzeć, aby mores znali, i żeby się na jutro nikt absentować nie śmiał.
Nudziło go to niepomału — ale szło o honor radziwiłłowski, szła więc koléj jednego po drugim, a pan Łopott, który pióro trzymał, wszystkich kładł na regestrze.
Stanął najprzód srodze opalony szlachcic, z żywemi oczyma, błyszczącemi jak u kota, ruchawy jak żywe srebro, opończa podpasana, wąs do góry, skłonił się do kolan.
— Pan Wareszczaka! szepnął zapisując Łopott.
— Witam waszeci — rzekł książę, a wielu waćpanów jest...?
— Nas? dwu, mości książę... rzekł przybyły — Andrzej i ja...
— Andrzéj, panie kochanku, gdzie?
— Za mną stoi.
— A, prawda. Wiecie appel?
— Toć się wie!
— Nie chybicie, panie kochanku?
— Jakim sposobem? chybaby się żywym nie było...
— Piszże dwóch... rzekł książę.
Wereszczaka chciał odchodzić, wtém książę Karol coś sobie przypomniał.
— A dereszowaty jak się ma?
— Dziękuję, W. Ks. Mości, krew mu puścili — odszedł...
Ledwie się ten usunął, nastąpił drugi, szlachetnych arestokratycznych rysów młodzian, z wielką butą, nawet się księciu wojewodzie mało co pokłonił.
— Dobry wieczór, panie Radomina! Iluż was jest? bom dalipan zapomniał, panie kochanku...
— Pięciu!
— O, to dobry kontyngens! rzekł książę, a każdy Rudomina stara krew, chłop w chłopa, stanie za dziesięciu śledzi warszawskich... Pisz, Łopott...
Książę się przypatrywał maleńkiéj sucherlawéj figurce, która stała, trochę się w bok przekrzywiwszy...
— JMPana Bielaka... Czyś sam?
— Trzech, mości książę...
— Pisz Łopott, trzech Bielaków, to także nie przelewki... choć to nie pozorne, ale dyamenty szczere...
Skłonił się Bielak i umknął co prędzéj, a tuż sunął się człek blady, duży, kościsty, czegoś jakby nie swój, pochmurny, lecz z miny mu widać było, że z nim nie ma co żartować.
— Pan Dawid Budny! podszepnął Łopott.
Ten się pokłonił.
— Nie byłoby rycerzy nad Budnych — odezwał się książę — gdyby się tylko śpiewać Godzinki nauczyli... zamruczał wojewoda i rozśmiał się.
— Co ma szabla do wiary? posępnie odpowiedział zagadnięty i ramionami ruszył.
— A, przepraszam panie kochanku — zawołał wojewoda.. Nie uwłaczam bynajmniéj ani twéj wierze, ani szabli, alebym wolał żebyś mi, da Bóg doczekać, do Ś-go Piotra razem towarzyszył i daléj... a tak...
Zrobił minę ustami — Budny oczy spuścił — i dla prędszego dokończenia rozmowy odezwał się:
— Jest nas na usługi W. Ks. Mości, sześć szabli kalwińskich, ale za tyleż katolickich staną.
I odszedł....
Wnet, żeby czasu nie tracić, wcisnął się mały, łysy człowieczek z wąsami tak okrutnemi, jakby się niemi chciał nasztukować.
— Do nóżek się ścielę księcia wojewody! Korewów prowadzę niewielu, ale dobrych i wypróbowanych, nie ma jednego bez kresy...
— Pisz tam panie Łopott, panie kochanku, Korewów się zna...
Mały się uśmiechnął.
— A, zmiłuj się mój bohaterze, panie kochanku — dodał książę, wąsy sobie do pasa przymocuj, bo w téj ciżbie to ci gotowi sztukę spłatać familianci... obetną na perukę...
— Śmiać się zaczęto...
— Ktoby się tknął moich wąsów, mości książę, głowy swéj nie byłby pewien! zawołał mały, schylił się do kolan, a że pisarz niecierpliwie dawał znaki, chciał odchodzić, aż książę mu rzekł:
— Umoczże wąsy w piwie, i posmaruj bigosem, aby na jutro sił nie brakło...
Factum est! rozśmiał się zagadnięty i raźno odszedł.
Zatém szły Narbutty, takiego samego herbu Trąby jak i Radziwiłłowie, których z tego powodu szczególniéj książę respektował, bo nawet starych Rustejków, których trąba nie była potrójną, miał za dalekich kolligatów, — po nich krewni też książęcy Rdułtowscy i Rajeccy. Ze wszystkimi książę mówił, śmiał się i szablunkował. Daléj następowali Jodkowie, Dowojny, Ilinicze, choć ubodzy, ale prawdziwi, Obuchowicze, Glinki, Judyccy, Zienkowicze, Tryznowie... Dla każdego znalazło się słowo, wspomnienie, żart lub komplement. Gwarnie to przychodziło, wprost od miski i kubka, i powracało nazad do sali, w któréj stoły i ławy ciągle na gości czekały. Przyszła koléj na niejakiego Kiełbsza, a było ich tam z pięciu tego rodu. Kiełbsz miał we łbie, stawił się mnąc czuprynę z razu, potém pomiarkowawszy się, czapkę oburącz wziął i stanął jak należało przed dowódcą, bo do regimentu był wpisany.
— A — Kiełbsz? — dobry wieczór panie kochanku.
Skłonił się z lekka przywitany.
— Czybym nie mógł słówko powiedzieć! rzekł jąkając się.
— Aby prędko... panie kochanku...
— Bo proszę księcia jegomości — mam w sumieniu wątpliwość.
— To idź do księdza... odparł wojewoda śmiejąc się...
Wzdrygnął się Kiełbsz.
— Jakże to może być — wrzucił, — aby my z księciem Niemca forytowali? hę? Boć Brühl... szołdra...
— Hm! głową kręcąc rzekł książę, namyślając się trochę — ot jadłbyś kiełbasę a milczał — a król co??
Zmieszał się Kiełbsz... i wysunął.
Niektórzy poczęli z niego drwić.
— Dajcie-no pokój — po cichu odezwał się wojewoda, — należy respekt jego zdaniu... choć się na polityce nie zna... Kto tam następuje? A, pan Puciata! a oto widzę za nim Skorobohatego? dobry wieczór! I Wigurów... Pisz, panie Łopott...
Wszystko to przedefilowało, ocierając wąsy... Nadszedł Jelec....
Stary to ród był, ale bardzo zubożały... na Jelcu widać to było...
— Mości książę, rzekł — w jego usługach się nie próżnowało, szabla mi się wszetecznie podarła..
Dobył ją z pochew, cienka była od szlifowania jak scyzoryk.
— Jak przyjdzie jutro machnąć, byle który grubszy a twardszy miał kark, despekt będzie...
— Każ sobie dać inną — rzekł książę.
— Ba — oni mi to już tam swatali kilka, ale to gdzieś z kos porobione czy co, któréj popróbowałem nagiąć, to się kurczy i nie odchodzi. Przytémby się zdał jaki kawałek blachy na piersi, bo się kryć za drugich i próżnować nie myśli.
Jelec widocznie chciał, korzystając z okoliczności, trochę się uzbroić; książę się począł śmiać i skinął do Wołodkowicza.
— Każże mu dać ze zbrojowni co poczciwego.. Jelcowie przecie na herbie noszą mitrę, choć dziś jéj nie używają, niech im choć szabel nie braknie..
Znaleźli się w orszaku książęcym i ubodzy Gedrojciowie, tak jak u wojewody kijowskiego Czetwertyńscy. Ale kogoż tam nie było? Jednego podejrzanego szlachectwa nie napytałby tam najsurowszy heraldyk, bo w procedencyę ściśle bardzo wglądano. Zdawało się już przebierać szabel, a Łopott podsumowując wcale piękną summę miał na regestrze, gdy stary, siwy, otyły, o kiju, łysy, zjawił się szlachcic, wcale dziwnie wyglądający wśród tych rębaczów. Książę się za innymi stojącemu przypatrywał bacznie, nie mogąc poznać. Nie wiedział nawet co on tu robił, bo do pocztu na jutro się gotującego, widocznie należeć nie mógł. Zaintrygowany tą spokojnie oczekującą postacią, wojewoda zapytał z kolei przybocznych, i nie rychło mu znać mógł kto objaśnić, kogo mieli przed sobą, bo się jedni drugich rozpytywali nim nazwiska doszli.
Książę już po trosze ziewał nad tym regestrem. Kazał Łopottowi pokazać sobie listę i znalazłszy ją dostateczną, a porę spóźnioną, nakazał silentium. W chwilę potem, jak mak siał, zrobiło się cicho, a z drugiéj sali poczęli się cisnąć słuchacze, bo się domyślano, że książę przemówić chciał do swoich.
— Mości panowie a bracia — rzekł wstawszy i z lekka skłoniwszy głowę, a zaraz napowrót siadając — dziś się sprawę pokpiło, panie kochanku... Kto kocha Radziwiłła, jutro ją naprawi. Ale że król J. Mość, pan nasz miłościwy, żałuje krwi szlacheckiéj i nie radby ją widzieć przelaną... więc my winniśmy mu być posłuszni; pierwsi się nie porwiemy, to pewna, a zaczepieni... nauczymy mores. Zatém z flegmą, ale ostro, panie kochanku..
I ręką machnął. Czapki podrzucono w górę: — Wiwat! książę wojewoda...
Książę Karol ze stopnia, na którém stało krzesło zszedł i chciał ze swoimi do sypialni się usunąć, gdy mu stary szlachcic o kiju drogę zaszedł i do nóg się skłonił.
Przedstawiono go wojewodzie jako pana Godziembę, z Pińskiego...
Stary odchrząknął.
— W. Ks. Mość wybaczysz mi, rzekł, że go inkommoduję, i to jeszcze w takiéj godzinie, a tylu ważniejszemi sprawami zajętego, ale do kogo się szlachcic uda, jeśli nie do Radziwiłła? Wzięliśmy to obyczajem od ojców...
Książę grzecznie coś mruczał, tak, że tylko „panie kochanku“, można było rozeznać...
— Interes osobisty, prywatny — protekcyi W. Ks. Mość szukam...
Że dużo osób stało dokoła — a Godziembie jakoś było nieraźno przy nich się tłómaczyć, książę go z sobą zabrał do gabinetu...
Tu także sprzęt i urządzenie były bardzo proste, bo w Warszawie książę się na występowanie nie sadził; ściany tylko, gdzieindziéj biało tynkowane, od połowy pokrywały makaty jedwabne ze złotem.
— Gdybyś acińdziéj krótkim mógł być, panie kochanku, rzekł wszedłszy gospodarz, byłbym mu obowiązanym, bo oto noc, a na jutro gorące się rzeczy gotują.
— Króciusieńko, mości książę — odezwał się Godziemba, jeszcze raz do kolan schyliwszy... Pan Bóg mi dał po ojcach i z dorobku nieszpetną majętność w Mińskiém, ale syna poskąpił — jedną córkę mam... Dać to lada komu, a ojcowiznę w obcy ród, serce boli... Chciałbym sobie wyszukać Godziemby. Właśnie mi się tu jeden trafia.. znam procedencyę, ród nasz... krew nasza... ale cóż? goły jak bizun tatarski, woli u młodego Brühla służyć za dworzanina, niż ożenić się i na swojém gospodarzyć...
Książę nie spełna rozumiał.
— Ale — na Boga ukrzyżowanego, panie kochanku — a cóż ja na to mogę?
— A! któż?? W. Ks. Mość za Brühla stajesz... Gdybyś temu hrabiemu powiedział, aby dworzanina zreflektował — skonwinkował; bo to — fiksat jest, człowiek głupi! Dziewka młoda, zdrowa, krew z mlekiem... wychowana jak nie może być lepiéj, dobra, wesoła... pięć wiosek w dodatku... i jeszcze mu mało.
Wojewoda stał, patrzał i sam nie wiedział co czynić; palcami kręcił.
— Widziałże on córkę waszą?
— A jakże, mości książę, a jakże... mówił stary Godziemba — zażyłem go z mańki... Córka tu ze mną i matką przybyła... Był u nas, konwersował, nam się podobał... miłym był — pokumaliśmy się, a jak przyszło do interesu — ani ukąsić...
— Ani chybi panie kochanku — rzekł książę — w téj Warszawie, gdzie kobiet tyle, musi mieć jakieś amory...
— Ale ja go z przeszłości spowiadać nie będę.. rzekł Godziemba...
— Wiesz acindziéj co? — odparł książę: dziś dali pan nie pora mówić o tém — zgłoś się do mnie późniéj, a ja z Brühlem pogadam, aby go skonwinkował... jedną tylko waści, panie kochanku, uwagę uczynię, że skóra ciągniona dobra, ale mąż na kaduka się nie zdał...
Godziemba przez uszanowanie zamilkł, skłonił się, coś tylko polecając sprawę swą, dodał jeszcze — i wyszedł powoli... Szczęściem czy nieszczęściem, lecz trafem osobliwym, gdy stary Godziemba przechodząc salę jedną i drugą, w któréj książęcy towarzysze się zabawiali — ku wyjściu dążył, nieco pobłądziwszy, bo się nikogo nie chciał pytać o drogę, oko w oko nastręczył mu się ów wilk, pan Tadeusz Godziemba, o którym tylko co była mowa... Stary zobaczywszy go, pochwycił za rękę, i aż mu się lice rozjaśniło.
— A wy tu co robicie? zawołał.
— Ja, odparł dworzanin Brühla, na zwiady przyszedłem, gdzie i jak jutro zejść się mamy, aby razem ciągnąć na salę.
— Jużeś to sprawił poselstwo?
— Tak, prawie... a waćpan dobrodziéj co tu porabiasz? zapytał wesoło młody...
— E! ja — widzicie — szepnął pod rękę go biorąc Pińczuk, po staremu, chciałem się Radziwiłłowi submittować i przypomnieć... Skorzystałem więc z lustracyi i wcisnąłem się. Jeśli tu nie masz co robić... rzekł zawahawszy się — toć to ja wasz krewniak... a stary, odprowadziłbyś mnie do domu?
— Z duszy, serca — rzekł Tadeusz — chociaż natychmiast muszę wracać do Młocin... ale koń dobry... czas będzie na wszystko...
Stary stał we dworku przy Długiéj, wyszli więc w podwórze najprzód, na którém dotąd życie i ruch nie ustawał — a daléj w ulicę, nie mniéj prawie niż pałac ożywioną. Znać było z téj nocy już czém być miał dzień następny... stolica nie spała... Kupki podweselonéj szlachty przeciągały ulicami, a spotykając się okrzykiwały hasła...
Przychodziło do odgróżek i wyzywań, często do śmiechu i na niczém się kończyły wielkie zamachy, ale dawano sobie appel do jutra...
— Spotkamy się — rozprawimy się...
Tadeusz wziąwszy starego pod rękę, powiódł go, dobrze znając miasto, bokami tak, ażeby nieprzyjemnego zetknięcia uniknąć... Zdala tylko to tu, to owdzie dolatywały ich głosy podochoconych, i z wielu okien padało światło w ulicę, a na szybach migały cienie... Nikt nie spał, oprócz mieszczan może a i z tych wielu, choć się nie mieszali do niczego, gorąco brało stronę jedną lub drugą.
Późna już była godzina, gdy do drzwi dworku drewnianego, w którym na dole stał Godziemba, zapukali...
Lecz kobiety znać oczekując na niego, spać się nie kładły, bo wnet ze światłem przyszła panna Agnieszka Godziembianka ojcu otworzyć... Chciał się pan Tadeusz zaraz cofnąć, supponując, że to do odwiedzin nie pora, bo się już panie i porozbierać musiały — ale dziwak stary zaklął go na wszystko najświętsze, aby choć na stołku przysiadł i lampkę wina z nim wypił; a tak to brał do serca, że nie chcąc go gniewać, rad nie rad, powlókł się pan Tadeusz, po drodze przywitawszy kuzynkę, która się szeroką chustką otulała, bo w istocie strój miała nie od gości... Nie było jéj z tém szpetnie, lecz się wstydziła okrutnie. Ojciec ją dobrze przed księciem odmalował: w istocie była to hoża dziewoja wiejska, z twarzą wesołą i figlarnemi oczyma, samo zdrowie i młodość...
Stary tak wierzył w jéj urodę, iż miał za ślepego, komuby się nie podobała.
— Czego u djabła można więcéj chcieć?... To kąsek choć dla króla... Pół korca pszenicy w jednéj ręce podnieść dla niéj fraszka... a łagodna jak baranek... i pięć wsi...
W pokoiku, do którego weszli, również chustką otulona, pani Godziembina, starsza tylko, ale żywy obraz córki, rumiana, otyła, przyjęła gościa trochę namarszczona...
— Niech mi pani tego za złe nie ma, że wchodzę aleć to przez posłuszeństwo...
Panna Agnieszka pośpieszyła do alkierza po gąsiorek i lampki... a tu się rozpoczęło gderanie za nocną włóczęgę...
— Dlategom prosił pana Tadeusza, aby mi towarzyszył, rzekł stary: interes mnie zmusił do późna zabawić, a o téj godzinie ulice już niepewne...
Stuknięto lampkami, bo się dworzanin do Młocin wyrywał. Panna Agnieszka skryła swe wdzięki w cieniu pod piecem; jejmość nie ustąpiła. Stary się tém niepokoił, że się córce nie mógł przypatrzyć lepiéj kawaler, bo właśnie rachował, że w negliżu mu się może prędzéj podoba... Przywoływał więc ją co chwila, i zmuszał skłopotaną wychodzić na światło... Pan Tadeusz nie bardzo się przypatrywał wiejskiéj piękności; ale był w wyśmienitym humorze, jak każdy żwawy chłopak, gdy się w ogniu czuje. Podobał się więc matce, córce i w ojcu obudził nadzieję, że przy pomocy bożéj i księcia Radziwiłła, coś z tego przecież być może...
Rozstali się serdecznie, młody pocałował w rękę gospodynię, w ramię gospodarza, panna mu chustką się wciąż okrywając z pod pieca dygnęła... i — chłopak przebudzony otworzył drzwi dworku, a Godziemba co tchu nazad po konia i do Młocin pośpieszył...






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.