Przejdź do zawartości

Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski - Starosta Warszawski.djvu/457

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

pobłądziwszy, bo się nikogo nie chciał pytać o drogę, oko w oko nastręczył mu się ów wilk, pan Tadeusz Godziemba, o którym tylko co była mowa... Stary zobaczywszy go, pochwycił za rękę, i aż mu się lice rozjaśniło.
— A wy tu co robicie? zawołał.
— Ja, odparł dworzanin Brühla, na zwiady przyszedłem, gdzie i jak jutro zejść się mamy, aby razem ciągnąć na salę.
— Jużeś to sprawił poselstwo?
— Tak, prawie... a waćpan dobrodziéj co tu porabiasz? zapytał wesoło młody...
— E! ja — widzicie — szepnął pod rękę go biorąc Pińczuk, po staremu, chciałem się Radziwiłłowi submittować i przypomnieć... Skorzystałem więc z lustracyi i wcisnąłem się. Jeśli tu nie masz co robić... rzekł zawahawszy się — toć to ja wasz krewniak... a stary, odprowadziłbyś mnie do domu?
— Z duszy, serca — rzekł Tadeusz — chociaż natychmiast muszę wracać do Młocin... ale koń dobry... czas będzie na wszystko...
Stary stał we dworku przy Długiéj, wyszli więc w podwórze najrzód, na którém dotąd życie i ruch nie ustawał — a daléj w ulicę, nie mniéj prawie niż pałac ożywioną. Znać było z téj nocy już czém być miał dzień następny... stolica nie spała... Kupki podweselonéj szlachty przeciągały ulicami, a spotykając się okrzykiwały hasła...