Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski - Starosta Warszawski.djvu/459

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

brze przed księciem odmalował: w istocie była to hoża dziewoja wiejska, z twarzą wesołą i figlarnemi oczyma, samo zdrowie i młodość...
Stary tak wierzył w jéj urodę, iż miał za ślepego, komuby się nie podobała.
— Czego u djabła można więcéj chcieć?... To kąsek choć dla króla... Pół korca pszenicy w jednéj ręce podnieść dla niéj fraszka... a łagodna jak baranek... i pięć wsi...
W pokoiku, do którego weszli, również chustką otulona, pani Godziembina, starsza tylko, ale żywy obraz córki, rumiana, otyła, przyjęła gościa trochę namarszczona...
— Niech mi pani tego za złe nie ma, że wchodzę aleć to przez posłuszeństwo...
Panna Agnieszka pośpieszyła do alkierza po gąsiorek i lampki... a tu się rozpoczęło gderanie za nocną włóczęgę...
— Dlategom prosił pana Tadeusza, aby mi towarzyszył, rzekł stary: interes mnie zmusił do późna zabawić, a o téj godzinie ulice już niepewne...
Stuknięto lampkami, bo się dworzanin do Młocin wyrywał. Panna Agnieszka skryła swe wdzięki w cieniu pod piecem; jejmość nie ustąpiła. Stary się tém niepokoił, że się córce nie mógł przypatrzyć lepiéj kawaler, bo właśnie rachował, że w negliżu mu się może prędzéj podoba... Przywoływał więc ją co chwila, i zmuszał skłopotaną wychodzić na światło... Pan Tadeusz nie bardzo się przypatrywał