Skąpiec (Molier)/Całość

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Molier
Tytuł Skąpiec
Pochodzenie Bibljoteka Narodowa Serja II Nr. 6
Wydawca Krakowska Spółka Wydawnicza
Data wyd. 1921
Druk Drukarnia W. L. Anczyca i Spółki w Krakowie
Miejsce wyd. Kraków
Tłumacz Tadeusz Boy-Żeleński
Tytuł orygin. L'Avare
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Okładka lub karta tytułowa
Indeks stron
Artykuł w Wikipedii Artykuł w Wikipedii


Nr. 6.Serja II
BIBLJOTEKA NARODOWA

MOLIER
SKĄPIEC
KOMEDJA W PIĘCIU AKTACH
PRZEŁOŻYŁ I OPRACOWAŁ
TADEUSZ ŻELEŃSKI
(BOY)
KRAKÓW
NAKŁADEM KRAKOWSKIEJ SPÓŁKI WYDAWNICZEJ
DRUK W. L. ANCZYCA I SPÓŁKI W KRAKOWIE






WSTĘP
I
Kształtowanie się komedji Moliera. — Zarodek nowoczesnego dramatu. — Ujęcie życia w całym bogactwie i zmienności tonów.

Omawiając Mizantropa, zaznaczyłem, w jaki sposób Molier[1], wyszedłszy z popularnej farsy, oraz z komedji włoskiego typu opartej na intrydze, doszedł do stworzenia najdoskonalszych wzorów komedji charakterów oraz komedji obyczajowej. Studjując chronologicznie jego dzieła, możemy, krok po kroku, śledzić, jak, pod ręką mistrza, coraz bardziej mężniejącego i świadomego siebie, dawne formy wypełniają się nową treścią; jak, z czczej igraszki lub błazeństwa, komedja staje się głębokim i pełnym obrazem życia. Nie znaczy to, aby Molier w którejkolwiek epoce zupełnie zerwał z krotochwilą (la farce), tą macierzą jego twórczości. Z wyjątkiem może jednego Mizantropa, coś z farsy znajdzie się w każdym z jego utworów; a jeszcze Mizantrop nie zszedł ze sceny, kiedy Molier dołączył doń Lekarza mimowoli, ten wybryk najszaleńszej werwy i pustoty. Ostatnią sztuką, jaką napisał, jest Chory z urojenia: grając główną rolę w błazeńskiej »promocji doktorskiej«, Molier dostaje krwotoku, i umiera, zaledwie wyniesiono go ze sceny. Wesołość była żywiołem i celem tego genjusza komedji; że jednak w drodze do niej była mu busolą prawda, Molier raz po raz dochodzi do punktu, w którym z poza komicznej maski, życie ukazuje mu swoje poważne, smutne, tragiczne nawet oblicze.
Aby oddać to życie tak jak on je pojmował, nie mogły Molierowi wystarczyć współczesne formy teatru. Teatr ten skupiał się na dwóch krańcach: z jednej strony wspaniałe heroizmy tragedji, z drugiej dość powierzchowny komizm ówczesnej komedji, będącej niby teatrem marjonetek o tradycyjnych fizjognomjach i gestach. Pomiędzy temi dwoma biegunami było miejsce na całą prawdziwą »komedję ludzką« — i Molier miejsce to zapełni. Ale Molier jest ojcem nietylko nowoczesnej komedji. Analiza namiętności, poruszających nie, jak w tragedji, historycznymi nadludźmi, ale zwykłymi ludźmi w zwykłem środowisku codziennego życia, toż-to nie co innego, tylko przedmiot dzisiejszego dramatu. I, w istocie, Świętoszek, Don Juan, Skąpiec, te wspaniałe komedje Moliera, zawierają w sobie zarazem całą istotę dramatu. Jak bardzo Molier wyprzedził w tem swoją epokę, dowodzi fakt, iż, przez bardzo długi czas, nikt nie zdołał podjąć i prowadzić dalej tej linji jego twórczości. Wiek XVIII rozumiał potrzebę »dramatu mieszczańskiego« i zbudował jego teorję; ale nie miał talentów zdolnych teorję tę poprzeć czynem, i poprzestał na t. zw. »łzawej komedji« (comédie larmoyante). Dopiero kiedy, na niwie powieści, Balzac utrwalił genjalnemi rysami całe tragikomiczne widowisko powszedniego życia, teatr XIX w., dzięki jego pośrednictwu, nawiązał nić ze wskazaniami Moliera.
W tragedji klasycznej, namiętności ludzkie ujęte były w sposób sprzyjający temu, aby, wedle słynnej formuły, budzić w nas »współczucie i grozę«. Do tego celu służyły wielkość i odległość przedmiotu; w tym celu poeta starannie oczyszczał swoim bohaterom grunt, iżby, w pogoni za wielkością, nie potknęli się o nic małego. Wrażenie natomiast, jakie też same namiętności będą na nas wywierać w ramach codziennego życia, jest bardziej skomplikowane. Niestosunek napięcia duchowego osoby owładniętej namiętnością, a nikłością przedmiotu który oglądamy trzeźwem okiem, może sprawiać wrażenie komiczne; z drugiej strony, właśnie wskutek tego niestosunku, widok ten może działać niesamowicie, jak widok obłąkanego. Człowiek opanowany namiętnością może działać na nas tragicznie, skoro widzimy w nim obraz bezwolnej ofiary, miażdżonej jakąś potężną, niewidzialną siłą; z drugiej strony, komiczne, jako pewne zautomatyzowanie ludzkiej istoty: skomplikowana gra ludzkich uczuć zmienia się tu — jak u pajaca, służącego za zabawkę dzieciom — w prosty system nitek, które, jakgdyby poruszane niewidoczną ręką, wykonywają wciąż te same gesty. Przytem, codzienne potoczne życie, sama jego »technika«, sprawia, iż wielkość potrąca w niem co chwila o małość, tragizm ociera się o komizm, konieczność mocuje się z przypadkowością. Kiedy Racine wprowadza na scenę Fredrę, pilnie czuwa, aby podczas jej rozmowy z Hipolitem nie wpadły na scenę dzieci z boną, pytając: »Mamo, czy możemy iść na tennisa?« W Mizantropie, Alcest, którego miłość z pewnością jest na miarę tragicznych bohaterów, musi, w chwili najwyższego napięcia, zadławić swoje uczucia, i odgrywać dość głupią rolę w salonie Celimeny, znosząc cierpliwie jej gości... Od woli poety zależy to dawkowanie nastrojów komicznych, dramatycznych, tragicznych, mieszanie ich z sobą, kombinowanie; nowa formuła teatru, stworzona przez Moliera, otworzyła twórczości scenicznej niezmierzone horyzonty.

II
»Skąpiec«: element komiczny, dramatyczny i tragiczny. — Jestto utwór genjalny a niedoskonały. — Warunki życiowe twórczości Moliera.

W jaki sposób Molier korzysta ze zdobytych przez siebie praw ujmowania życia w bogatej grze jego odcieni i kontrastów, starałem się wskazać w Mizantropie; ale Skąpiec jeszcze lepiej może tu służyć za przykład. Kiedy Harpagon czuje się w obowiązku wyprawić kolację, cierpi zaś męki przy każdym groszu wydatku jaki to pociągnie, wówczas jest szczerze komiczny. Kiedy, w tym samym pokoju, oko w oko, spotykają się niespodzianie ojciec-sknera i syn-rozrzutnik, i poznają w sobie wzajem, ten naiwnego klienta, ów przeklinanego przed chwilą lichwiarza, moment jest wysoce dramatyczny. Kiedy Harpagon, po utracie szkatułki, wpada na scenę z krwią nabiegłemi oczyma, i wyje niemal z bólu jak matka której wydarto młode, wówczas mógłby na nas działać wręcz tragicznie. I dopieroż widzimy Moliera przy robocie: możemy śledzić jego nieustanną czujność, z jaką strzeże aby sztuka nie wypadła z tonu; nieomylny takt, z jakim, ukazawszy nam w perspektywie wszystkie możliwości dramatyczne lub tragiczne, natychmiast, zręczną zmianą perspektywy, sprowadza nas z powrotem do komicznego punktu widzenia. I, wobec wielu dzisiejszych sztuk, które, mimo swej płytkości, tak bezceremonjalnie pozwalają sobie szarpać naszemi nerwami, z jakąż wdzięcznością oceniamy tę humanitarną zasadę Molierowskiego teatru: nie zasmucać widza więcej niż to jest konieczne! Skąpiec Moliera jest, mimo wszystko, ponury, bo nie może nim nie być; ale wyobrażamy sobie, jakby wyglądał ten temat, potraktowany np. w epoce »naturalizmu«!
Jeszcze jedna jest przyczyna, dla której Skąpiec stanowi niejako bardzo zajmujący preparat do studjowania twórczości Moliera. Jestto, wśród jego dzieł jedno z najgenjalniejszych, a zarazem jedno z najmniej doskonałych. Jest, wskutek tego, utworem, który od samego początku najwięcej sprawiał kłopotu krytyce literackiej. Skąpiec nie posiada ani harmonijnego umiaru i zawartości jakie mają np. Uczone Białogłowy; ani głębokiego uczucia Mizantropa; ani rozmachu i bujności Don Juana; ani soczystości i pełni Świętoszka; ani wesołości Lekarza mimowoli. Ze wszystkich wielkich komedyj Moliera, ta najwięcej wspomaga się konwencją sceniczną, tradycyjnymi typami, sytuacjami. Ze wszystkich swoich komedyj, Molier najwięcej zapożycza się tu z obcych źródeł (począwszy od głównej treści), spajając te wstawki często dość niedbale z trzonem utworu. Ze wszystkich komedyj Moliera, ta jest najbardziej ponura, nie rozświetlona promykiem wdzięku, młodości. Ze wszystkich komedyj Moliera, ta jest najbardziej uboga w charaktery, poza centralną figurą — której także zarzucano zbytnią abstrakcyjność — nie zawiera ani jednej postaci w większym stylu, ani jednej którąby nas autor chciał zainteresować.
To wszystko prawda; ale, z drugiej strony, mało jest w literaturze imion własnych, któreby w tym stopniu przeszły w ogólne słownictwo co imię Harpagona; mało postaci, któreby się wraziły w pamięć tak niezatartemi rysami jak ten starzec o drapieżnych, zakrzywionych palcach. Toż samo, ze wszystkich utworów Moliera, Skąpiec jest, pod wieloma względami, jednym z najśmielszych jako rozszerzenie ram komedji, jako ukazanie, pod komiczną formą, bezwzględnie obnażonej i smutnej prawdy życia.
I stosunek publiczności do Skąpca jest dziwny. Kiedy go Molier wystawił po raz pierwszy w 1668 r. powodzenie było mierne[2]. Sarcey, w r. 1873, notuje, iż ilekroć oglądał Skąpca na scenie, zawsze odniósł z całości wrażenie dość przykre. Mimo to, Skąpiec należy do najczęściej granych sztuk Moliera, a dla wielu osób stojących nieco dalej od literatury, Molier jest przedewszystkiem, wyłącznie niemal, autorem Skąpca.
Zwłaszcza u nas. Powiedziałbym nawet, iż, u nas, jednostronność ta posuwa się nieco za daleko. Skąpiec pojawia się najczęściej na scenie jako popisowa rola dla aktora; Skąpca zamieszczają w swoim katalogu wszystkie bibljoteczki popularne; do Skąpca ograniczają niemal znajomość Moliera programy szkolne. Otóż, zalecając bardzo gorąco poznanie Skąpca, czuję wszelako potrzebę zaznaczenie tutaj, iż samo jedno nie wystarcza ono do wyrobienia sobie pojęcia o twórczości Moliera, jak również o teatrze klasycznym. Powtóre, nierówności jakie zaznaczyłem w Skąpcu, są przyczyną, iż należy go czytać krytycznie i analitycznie, nie zaś — jak bywa nieraz wobec uznanych arcydzieł — darzyć jednakim podziwem silne i słabe strony utworu.
Czem tłumaczyć sobie nierówność, jakgdyby dorywczość, tej wielkiej pięcioaktowej komedji? Każda twórczość miewa swoje przypływy i odpływy; ale zwłaszcza gdy rozważamy Moliera, nigdy nie należy nam zapominać o warunkach w jakich tworzył. Pisarz ten, który, w ciągu kilkunastu lat swej paryskiej działalności, zostawił nam trzydzieści parę komedyj, był równocześnie aktorem, dyrektorem teatru, reżyserem, był nadwornym impressarjem rozrywek królewskich i głównym dostawcą repertuaru dla swojej sceny. Stąd, twórczość Moliera ma cechy gorączkowości. Król żąda nowej rozrywki, albo też frekwencja w teatrze słabnie, i oto już Molier chwyta za pióro, aby niespożytą swą werwę oddać na usługi monarchy, lub też owego drugiego monarchy — tłumu. Zaczem, w parę tygodni, nieraz w kilkanaście dni, improwizuje widowisko, wpół-tworząc na nowo, to znów sięgając do swych dawnych zapisków i szkiców, to wspomagając się na prawo i lewo obcemi pomysłami, spajając to wszystko w całość, której braki zasłoni na scenie werwa i humor wykonania. Nie wszystkie komedje powstały w ten sposób, ale wiele z nich; ślady takie pospiesznej produkcji nosi i Skąpiec. Zważmy wreszcie, iż, pracując w tych warunkach, Molier miał na oku tylko sukces doraźny, tylko scenę: o wydawanie drukiem swoich komedyj nie dbał zupełnie; stąd nierówność stylu, które zniknęłyby może w ostatecznej rewizji autorskiej. Skąpiec posiada najżywszą, najbardziej sceniczną prozę, tuż obok najcięższego, najbardziej zawiłego języka, jakim kiedykolwiek Molier pisał (początek pierwszego aktu!).

III
»Aulularia« Plauta. — Sposób, w jaki Molier rozwinął i przekształcił ten przedmiot. — Pojęcia o plagjatach w epoce Moliera

Jak już wspomniałem, osnowa Skąpca nie jest oryginalna; zaczerpnął ją Molier z Plauta, podobnie, jak to już raz uczynił w Amfitrjonie. Ale, podczas gdy w komedji mitologicznej podąża wiernie za pierwowzorem, tutaj, mając w rękach komedję obyczajową, unowożytnia ją, kształtuje swobodnie pomysł łacińskiego pisarza, rozszerza ramy, pogłębia charaktery i wzbogaca całość mnóstwem zabawnych scen i szczęśliwych rysów. Nic bardziej pouczającego, jak śledzić poczynanie sobie Moliera przy jego »plagjatach«. Przedstawmy tedy w kilku słowach treść tej łacińskiej (prawdopodobnie naśladowanej z greckiego) komedji p. t. Aulularia (Garnek).
Euklion, syn skąpca wychowany w nędzy, znajduje niespodzianie po śmierci ojca zagrzebany przezeń skarb. Szczęście to przyniosło mu jeno udrękę; on z kolei staje się sknerą, trawiącym życie na ukrywaniu i strzeżeniu swego garnka z pieniędzmi. Euklion, jak Harpagon, ma córkę Fedrę; córkę tę wiódł potajemnie młody Lykonides; skąpiec zaś, udający nędzarza, chce ją wydać za starego Megadora, który ofiaruje się wziąć ją bez posagu. Niewolnik Lykonidesa podpatruje kryjówkę i wykrada skarb Eukliona: tu scena, będąca źródłem słynnego monologu Harpagona z końcem IV aktu, oraz quiproquo z Lykonidesem, również zużytkowane przez Moliera. Zakończenia komedji brak; wedle streszczenia które się zachowało, odnajduje się garnek, kochankowie uzyskują zezwolenie ojca, który, zmęczony czuwaniem nad swym skarbem, daje go córce w posagu.
Molier, nieomylnym swym wzrokiem, dojrzał co można było wydobyć z tego przedmiotu oraz w jakim duchu należy go przekształcić. Anegdota zmieniła się pod jego ręką w przerażające swą prawdą studjum namiętności.
Biedak, który — jak Euklion — niespodzianie znalazł skarb, to nie jest klasyczny typ skąpstwa; zachowanie jego w tem położeniu zbyt jest naturalne, aby mogło być głęboko komicznem; toż samo rozpacz po stracie skarbu, który jest całem jego mieniem. Aby przywara ta wystąpiła w całej potworności, trzeba ją było zaszczepić człowiekowi bogatemu; aby wydobyć z niej wszystkie efekty komiczne, trzeba aby skąpiec był, przez swą pozycję, zniewolony do wystawnego trybu życia. Ale skąpstwo nie poprzestaje wszak na zazdrosnem chowaniu posiadanego skarbu: kojarzy się ono zazwyczaj z namiętnością pomnażania. Najszybszym, najbardziej bezpośrednim środkiem potemu jest lichwa; ale przy lichwie trzeba raz po raz wypuszczać z rąk swój skarb, rozwijać drapieżną przezorność w jego zabezpieczeniu, być ciągle na rozdrożu między chciwością a sknerstwem. Zatem: bogacz, skąpiec i lichwiarz, to dopiero pełny obraz; przygodny dusigrosz Plauta przeobraził się w wiekuiste wcielenie skąpstwa, Harpagona.
Nie dość na tem. Trzeba było uczynić tego skąpca ojcem rodziny, i w tem także rozwijając szkic Plauta; pokazać ponury obraz wnętrza domu w którym bożyszczem jest pieniądz; odmalować spustoszenie, jakie przywara ojca czyni w duszach dzieci. Wreszcie, aby dopełnić obrazu i urozmaicić jago ponurą monotonję komicznemi rysami, Molier wyda skąpca na pastwę uczucia, które najmniej godzi się ze skąpstwem: uczyni go zakochanym.
Oto ilustracja »plagjatów« Moliera. Jeżeli, w pośpiechu pracy, czerpał z obcych pomysłów, to zawsze w ten sposób, iż, pod jego ręką, niedoskonały zarys zmieniał się w to, czem być powinien; każda scena otrzymywała właściwą jej oprawę, każde słowo właściwy ton i miejsce. Niejeden rys obojętny w pierwowzorze stawał się perłą komizmu u Moliera. Jeżeli znamy dziś nazwiska wielu włoskich i francuskich poprzedników Moliera, to jedynie dlatego, iż mieli szczęście być przezeń »zrabowanymi«.
Zaznaczamy tu mimochodem, iż w epoce, w której tworzył Molier, pojęcia o tem, co dziś nazywamy plagjatem, były zupełnie odmienne. Tak jak nie istniało prawo autorskie, tak nie istniała i własność literacka; każdy brał ze swoich poprzedników, lub nawet współczesnych co mu się podobało, co mu było potrzebne, przerabiając, naśladując lub wcielając wprost bez żadnego skrupułu i zarzutu. Co mamy uważać za pomyślniejsze dla literatury: czy tę ówczesną swobodę, czy dzisiejszą nadmierną może drażliwość w omijaniu użytych już pomysłów i jaknajdalej posuniętą troskę o »oryginalność«? Różne są zdania w tej mierze. Jedni francuscy krytycy twierdzą, iż, gdyby pisarze epoki klasycznej mieli dzisiejsze pojęcia o plagjatach, literatura byłaby uboższa o kilkanaście arcydzieł; inni, przeciwnie, utrzymują, iż, w zamian, to ułatwienie produkcji pozbawiło może literaturę utworów, których pisarz zmuszony byłby szukać we własnem sercu. Faktem jest, iż najwyżej wzniósł się Molier w sztuce, której elementy znalazł wyłącznie w sobie samym i tem co miał dokoła: w Mizantropie.

IV
Skąpstwo jako psychoza. — Jego rysy wstrętne i komiczne. — Harpagon.

Skąpstwo! to, w istocie, osobliwa namiętność. Komuż nie zdarzyło się nieraz w życiu zadumać nad nią, na widok starca bliskiego grobu, nie kochającego nic i nikogo, żyjącego jedynie dla siebie, a który, równocześnie, odmawia sobie wszelkiej osłody życia, niemal wszystkich potrzeb, poto, aby gromadzić skrzętnie zasoby »energji potencjalnej«, zawarte w pieniądzu? Możnaby rzec, iż to sam pieniądz, ten przenośny czynnik społeczny, oszalał, iż zbuntował się przeciw władztwu człowieka i ze sługi stał się jego panem. Jak nazwać tę namiętność, która skupia w ręku wszystkie możliwości użycia, aby się karmić jedynie marzeniem? czy przeidealizowanym materjalizmem, czy idealizmem zagęszczonym do materji? Czy to jest pewna forma mistycyzmu, pewna forma poezji, jedyna do jakiej zdolne są grube natury?
Ale najwięcej jest tu podobieństwa do stanów hypnozy. Życie tak uczy nas czcić i kochać pieniądz, iż suggeruje nam w końcu jego wartość realną, podczas gdy, w idei swojej, posiada on jedynie wartość symboliczną, zamienną. Iluż ludzi wyrzeka się życia, poto aby pomnażać środki do życia! Wyobraźmy sobie tę hypnozę, posuniętą jeszcze dalej, aż do objawów przemieszczenia czucia, tego elementarnego doświadczenia z zakresu hypnotyzmu. Widziałem np. medjum, którego czucie hypnotyzer przeniósł w szklankę; medjum syczało z bólu przy każdem nakłuciu powietrza w szklance szpilką. Czy niema w tem podobieństwa do Harpagona i jego szkatułki?
Skąpstwo, w tem nasileniu w jakiem widzimy je u Harpagona, posiada dwa oblicza: jedno straszne, odrażające, drugie komiczne swą prostolinijnością, rozbrajające przez naiwność jego monomanji. Wstręt i grozę budzi w nas jako lichwiarz bez czci i wiary, jako twardy, obojętny i samolubny ojciec; ale raz po raz wyrwie mu się jakieś naiwne powiedzenie, budzące w nas myśl: »Ależ to chory człowiek«. Ilekroć wrażenie grozy mogłoby przeważyć, Molier, z niezmierną zręcznością, wysuwa na pierwszy plan wrażenie niedorzeczności; i stopniowo poprzez końcową scenę rozpaczy w czwartym akcie, poprzez scenę nieporozumień, gdy Walery mówi o córce a Harpagon o szkatułce, aż do ostatniej sceny piątego aktu, prowadzi rzecz w ten sposób, iż w końcu Harpagon wydaje się nam niby starem dzieckiem, któremu z przyjemnością oddajemy jego cacko. Nie troszcząc się o »prawidła sztuki«, Molier rozpoczyna Skąpca niemal najsilniejszym efektem (spotkanie ojca z synem), poczem, w dalszych aktach, zamiast iść crescendo, łagodzi już raczej to pierwsze wrażenie; zaczyna od przejmującego ludzkiego dramatu, aby go nieznacznie zmienić w teatrzyk marjonetek. Czy to jest wynikiem artystycznego zamiaru, czy też mimowiednym skutkiem pospiesznej roboty, nie śmiałbym rozstrzygać; ale jest w tem niezawodny instynkt: zdaje mi się, że tylko w ten sposób temat Skąpca można było utrzymać w ramach komedji.
Sama postać Harpagona spotykała się w krytyce francuskiej z zarzutami. Twierdzono tu i ówdzie, że ten Harpagon nie jest odlany z jednolitego kruszcu; że jest raczej abstrakcją skąpstwa niż żywym człowiekiem; iż posiada rysy dosłownie przeniesione z komedji łacińskiej, obok cech obyczajowych, świadczących o przynależności jego do współczesnego Molierowi świata. Człowiek (mówiono), przyzwyczajony, jak on, obracać pieniądzmi, nie będzie ich zakopywał w ogrodzie, jak gdzieś za pierwotnych czasów; wszak nie pierwszy raz chyba zdarza się mu mieć w ręku znaczniejszą sumę w gotowiźnie. Środowisko Harpagona, dom (mówiono dalej), odmalowane są raczej z intencją wydobycia komicznych kontrastów, niż z troską o prawdę. Poco (cytuję ciągle zarzuty) skąpiec trzymałby tak liczną służbę, tylu domowników? czemu, zamiast odkradać owies koniom, nie sprzeda poprostu bezużytecznych koni i karety? Któż to jest właściwie ten Harpagon? szlachcic? mieszczanin? lichwiarz? co robi? jakie zajmuje stanowisko?
Jest w tych zarzutach trochę prawdy, ale tylko trochę. Wspomniałem już omawiając Mizantropa, iż teatr klasyczny uzyskuje swą pełnię i bogactwo treści za cenę pewnych uogólnień, pewnych śmiałych skrótów, nieodzownych aby zamknąć tak wiele w tak krótkim czasie i na tak szczupłej przestrzeni. Kiedy Balzac genjalnie wskrzesza Molierowskiego skąpca w starym Grandet[3], może, w szczegółowy sposób, zapoznać nas z kombinacjami zapomocą których starzec ów płodzi swoje miljony; ale teatr nie ma na to ani czasu ani miejsca; aby odmalować wiekuisty, najszerszy typ skąpca, aby go wyrazić w pamięć tak, jak Molier wyraził nam swojego Harpagona, musi wziąć, jako przedmiot jego umiłowania, pieniądz w najprostszej, symbolicznej niemal postaci. Z drugiej strony jednak, skąpiec nie żyje na pustyni; żyje w świecie, i to w pewnych określonych warunkach, nałożonych mu przez urodzenie, sferę, etc. Szlachcic, naprzykład, urodzony w wiejskim dworze, choćby był największym skąpcem, nie sprzeda dworu aby żyć w lepiance: będzie rozwijał swoje skąpstwo w ramach w jakich los go postawił. Otóż, skąpstwo jest przywarą wstydliwą: stąd walka wewnętrzna pomiędzy rosnącem zazwyczaj z wielkiem sknerstwem a obowiązkami światowemi, z któremi kutwa nie ma odwagi wręcz zerwać, jest zjawiskiem naturalnem i codziennie spotykanem. Za kilka lat, może skąpstwo zwycięży ostatnie resztki względów; obecnie, widzimy skąpca jeszcze w walce z niemi, co jest, teatralnie, o wiele bardziej zajmujące.
Co do zarzutu, tyczącego owego rysu z »odkradaniem owsa«, dziwi mnie, iż go rak często spotykam w poważnej francuskiej krytyce. Toż ten rys jest, obok wielu innych, przytoczony w ustach Jakóba jako przykład rzeczy, które ludzie o Harpagonie mówią, jako jeden z tysiąca konceptów krążących na jego temat, a nie jako fakt rzeczywisty. Czemuż zatem bronić zaraz Harpagonowi prawa trzymania koni, choćby nawet licho żywionych? Nie wiemy wszak, czy zakres interesów Harpagona nie wymaga tego pojazdu, oraz tej licznej służby: czy nie ma posiadłości na wsi, etc. etc.
Lichwa, jaką uprawia Harpagon, też nie stałaby w sprzeczności z wybitniejszem stanowiskiem społecznem: ileż to razy, dziś jeszcze, w jakimś procesie o lichwę, wychodzi na wierzch, iż poza lichwiarzem kryły się jakieś bardzo »szanowne« osobistości! W owej zaś epoce, w ówczesnym ustroju społecznym, opartym nie na pracy lecz na posiadaniu, gdzie każdy hipotekował swoje nadzieje na czyjejś spodziewanej śmierci, lichwa była istnym wrzodem toczącym społeczeństwo. W paru scenach, mimochodem, utrwalił ją tu Molier w całej okropności. Dodajmy, iż scena ojca-lichwiarza, znajdującego klienta w synu utracjuszu, była, wedle współczesnego pamiętnikarza, autentyczna: aktorami jej mieli być prezydent de Bersy i jego syn!

V
»Skąpiec« jako dramat rodzinny. — Rodzina za czasu Moliera. — Dom Harpagona.

Dotknęliśmy punktu, który wprowadza nas w inny problem, dający tej sztuce osobliwą doniosłość. To rodzina. Skąpiec, będąc analizą charakteru, monografją namiętności, jest zarazem tem, co dziś się nazywa dramatem rodzinnym (Familiendrama). Począwszy od wczesnych sztuk Moliera, można zauważyć, iż, w konflikcie stanowiącym zwyczajną ich kanwę, konflikcie między ojcami a dziećmi, staje on prawie zawsze po stronie dzieci, po stronie młodości. Możnaby to uważać za dziedzictwo konwencyj teatralnych, wedle których miłość musi triumfować nad trzeźwą praktycznością, wcieloną w postaci ojców i opiekunów; jednakże, już w Szkole mężów znajdujemy w ustach roztropnego Arysta słowa, brzmiące głębiej i poważnej:

Nie pragnę życia młodych zatruwać goryczą,
która sprawia, iż dzieci dni swych ojców liczą.

Zważmy, w paru słowach, położenie dzieci w ówczesnym, dajmy na to szlacheckim lub zamożnym mieszczańskim domu. Cechą tego położenia jest najzupełniejsza zawisłość. Dopóki ojciec żyje, trzyma w garści wszystko: syn, choćby dorosły, jest niczem, zależy od jego łaski. A trzeba dodać, iż władza, narzucanie drugim swojej woli, była wówczas najsilniejszą z namiętności. Praca zarobkowa, w dzisiejszem znaczeniu, nie istniała; urząd — nawet szarżę wojskową — trzeba było kupić. Małżeństwo dzieci było wyłącznie w ręku ojca; ileż córek kończyło życie w klasztorze, ponieważ ojciec nie chciał ich posagiem uszczuplać dziedzictwa, bez posagu zaś ani marzyć nie mogły o zamężciu! Iluż młodszych synów, bez powołania, musiało składać śluby duchowne! A jeżeli ojciec był złym człowiekiem? jeżeli był sknerą, dziwakiem? jeżeli się ożenił powtórnie i miał serce tylko dla nowej rodziny?

Montaigne powiada, iż »znał siła godnych szlachciców, którzy, z przyczyny nadmiernego skąpstwa swoich ojców, nauczyli się kraść, tak iż później, nawet doszedłszy do majątku, niełacno mogli od tego odwyknąć«. A Pascal, w swoich Prowincjałkach, cytuje z O. Gaspara Hurtado ustęp, w którym ten kazuista hiszpański orzeka, iż »syn, bez grzechu śmiertelnego może pragnąć śmierci ojca i cieszyć się z niej, byleby to było jedynie z przyczyny korzyści jaka nań spływa, a nie z przyczyny osobistej nienawiści«. Straszliwy musiał być, zaiste, nacisk tych obyczajowych konsekwencyj twardego patrjarchatu, skoro aż religja zmuszoną była z niemi paktować!
Nieodzownem było powołać się na te przykłady. mimo że tak jaskrawe i drastyczne, aby objaśnić pewne rysy komedyj Moliera, które dziś mogłyby się wydać nazbyt ponure i razić nasze poczucie delikatności, a nawet poczucia moralne. Wzdrygamy się, kiedy Kleant ofiaruje się przyrzec lichwiarzowi rychłą śmierć ojca: ale czyż nie za czasów Moliera wyszły na jaw owe straszliwe procesy o trucicielstwo, które musiano umorzyć, gdyż tyle osób i to z najważniejszych sfer było w nie wymieszanych? Miejmy wciąż przed oczyma różnice epok. Nie mówię już o tem, iż wiek obecny jest, z ducha swego, słusznie nazywamy »stuleciem dziecka«, w którem, może aż ponad sprawiedliwą miarę, życie rodziców podporządkowane jest życiu dzieci. Ale już tem samem, że dla wszystkich jest otwarta możność i swoboda pracy, tarcia rodzinne znacznie złagodniały. Ojcowie mniej hojnie szafują »wydziedziczaniem« i »przekleństwem«; syn — a w ostatnich latach i córka — mogąc stworzyć sobie samoistną egzystencję, bez zbytniego zniecierpliwienia, z pobłażaniem i szacunkiem, patrzy na nieodłączne od ludzkiej natury i wieku przywary rodziców. W epoce Moliera, wada charakteru lub umysłu ojca ciążyła na całym domem, uciskała i paczyła egzystencję rodziny, mogła się stać katastrofą. Już w Świętoszku Molier nakreślił obraz domu, jęczącego pod taką bezrozumną tyranją; w Skąpcu pogłębił go jeszcze.
Różne są zdania o tem, w jakim stopniu satyra, która ridendo castigat mores, w istocie przyczynia się do poprawy obyczajów. Obwiniano Moliera (między innymi J. J. Rousseau w słynnym Liście do d'Alemberta), iż więcej szerzy demoralizacji przedstawiając na scenie zuchwalstwo synów, niż dziala dobrego lekcję jakiej udziela ojcom. Zapewne, iż, doraźnie i indywidualnie, satyra nikogo nie poprawi; niemniej faktem jest, iż utwory literackie potężnie przyczyniają się do nieznacznej ewolucji pojęć, a co za tem idzie, obyczajów. Klub Pickwicka sprawił, iż w Anglji zniesiono więzienie za długi. Powiedział ktoś o Molierze, iż drwinami swemi z senesu i puszczania krwi ocalił życie większej ilości ludzi, niż sam Jenner wynalazkiem szczepienia ospy. Sądzę, iż taksamo, w dziele przeobrażenia wielu pojęć obyczajowych, Molier, nieustannem swem nawoływaniem do swobody, ludzkości, umiarkowania i zdrowego rozumu, stał się jednym z potężnych pionierów nowożytnego społeczeństwa.
Przyjrzyjmy się tefy rodzinie Harpagona. Matka dawno już poszła w grób; można się domyślić jakie było jej życie. Dzieci, puszczone samopas, mogą robić co chcą, byleby to nic nie kosztowało. Kiedy Harpagon dowiaduje się, iż syn żyje z gry (może fałszywej, jak czyniło tylu ówczesnych złotych młodzieńców), ma mu do zarzucenia tylko to, iż wygranej nie składa na procent. Do córki odnosi się jeszcze gorzej. Widzi w niej tylko jeden więcej żołądek do nakarmienia, a w przyszłości, o zgrozo! może i pretensje do posagu, lub bodaj schedy po matce. Każde jego słowo do niej jest grubijańskie i upokarzające. W takiej atmosferze wzrosło tych dwoje młodych; i to czuć. Dziwna od nich obojga wieje oschłość, twardość, trzeźwość; wcześnie zaczęli szkołę życia, i to najohydniejszą. Porównajmy ich z parą młodych w Świętoszku, a ujrzymy odcień: tam, mimo że sarkają na ojcowską tyranję, dzieci odnoszą się do Orgona z szacunkiem; bo też, poza swojem zaślepieniem, jestto dzielny i zacny człowiek. Dzieci Harpagona mają dla swego ojca tylko wzgardę i nienawiść. Tam, w atmosferze domu Orgona, może zakwitnąć jakiś wdzięk, uczucie; tutaj, nie: wszystko zatrują miazmaty pieniądza. Dramaty serca plugawią się drobnemi gospodarskiemi obrzydliwościami.
Łatwo zrozumieć, iż ci młodzi nie mają odpowiedniego towarzystwa. Kogoż mogą przyjąć w tym domu, z kim mogą żyć dzieci Harpagona? Cóż stąd wynika? To, iż (jeżeli wyłuskamy rzecz z osłonek konwencji) córka wprowadza pod dach ojcowski obieżyświata, o którym nawet dobrze nie wie kim jest; syn zaś może być partją jedynie dla awanturnicy, za jaką (znów gdyby nie konwencja sceny) moglibyśmy łatwo wziąć tę Marjannę, wraz z jej dwulicową mamą i zbyt usłużną Frozyną. Romantycznie szczęśliwe zakończenie łagodzi wszystko; ale, zanim przyszło do tych końcowych cudownych wyjaśnień, wiele mogliśmy między wierszami wyczytać…
Mam skrupuły, czym nie zrobił krzywdy tej Marjannie, która młodemu Kleantowi wydaje się aniołem; ale zdaje mi się że nie. Biedna jest, to pewna, i położenie jej jest nader przykre; ale to nie zmienia faktu, iż, pod opeką skończonej szelmy, jaką jest Frozyna, przychodzi do domu tego starca, i, kochając innego, godzi się w duchu ze wstrętnem zamęźciem, spekulując zawczasu na wdowieństwo. I ona weszła w zatruty krąg pieniądza.
Być może zresztą, że ja tu fantazjuję nieco, że Molier nie miał zamiaru powiedzieć tego wszystkiego, i że obie pary kochanków, wraz z przemyślną Frozyną, są, poprostu, puścizną dawnej komedji, jak Erast, Julja i Neryna w Panu de Pourceaugnac

VI
Konwencjonalna strona sztuki. — Brak jednolitej akcji. — »Zakończenia« Molierowskie.
Osóbka Marjanny wiedzie nas do nowego oblicza tej komedji, mianowicie Harpagona jako zakochanego. Ta jej strona spotkała się z najsurowszemi i najbardziej może usprawiedliwionemi krytykami. Myśl, aby tego drapieżnego chciwca poddać próbie sercowej, jest pomysłem godnym Moliera. Niejeden raz, w jego sztukach, gną się w ogniu miłości żelazne sztaby jednolitych charakterów. W cóż się obraca przemyślne wyrachowanie i zasady Arnolfa w ostatnim akcie Szkoły żon! W co się zmienia w rączkach Celimeny nieugięta duma Alcesta i jego bezwzględność w żądaniu prawdy! Ale nie spodziewajmy się w Skąpcu tak pełnego obrazu zmagających się dwóch namiętności: może go Molier zamierzył, ale nie napisał; ta część komedji pozostała w ramach starych formułek teatralnych. Scena, w której Frozyna łudzi Harpagona widokami szczęśliwej miłości, to tradycyjny »zakochany starzec« i »intrygantka« z dawnej komedji włoskiej: część tej sceny Molier przetłumaczył wręcz dosłownie z Suppositi Ariosta. W scenach Harpagona z Marjanną nie czujemy w nim namiętności; zaledwie że rozumiemy dlaczego temu starcowi przyszło do głowy się żenić, i czemu właśnie koniecznie z tą Marjanną. Pomiędzy uczuciem miłośći a skąpstwem niema żadnej walki; ta rzekoma miłość, z której woli, jak sam Molier powiada gdzieindziej,

wraz się skąpy staje rozrzutnikiem,
Tchórz rycerzem, gbur prosty czułym zalotnikiem[4],

nawet nie nadwerężyła pancerza, którym uzbrojony jest Harpagon. Drobne ustępstwa na nim Kleant, są raczej wynikiem wstydu niż miłości. Ta »miłość« Harpagona, ujęta niewątpliwie o wiele płyciej i bardziej zdawkowo niż jego życie domowe, potrzebna była Molierowi jako węzeł do akcji.
Akcja! To też jest punkt, co do którego wytoczono Skąpcowi najwięcej zarzutów, i trzeba przyznać, wcale uzasadnionych.
Jeżeli zachcemy przypomnieć sobie nieskazitelnego w budowie swojej Mizantropa, ujrzymy dwie rzeczy: jedną, iż akcja jest zupełnie jednolita, powtóre iż cała wynika z charakteru głównej osoby, t. j. z »mizantropji« Alcesta, i znajduje, również w grze charakterów, naturalne rozwiązanie. Podobnie klasycznego ideału daremnie szukalibyśmy w Skąpcu. Przeciwnie, znajdujemy tu aż cztery motywy akcji, z których wszelako żaden sam przez się nie jest wystarczający. Motywy te zazębiają się o siebie dość lekko, dając tylko złudzenie konsekwentnego rozwoju, aby wreszcie rozpłynąć się w zakończeniu czysto formmalnem i sztucznem. Zestawmy te motywy:
1) Miłość Walerego i Elizy, która rozpoczyna sztukę w ciężkiej, obładowanej dość zbytecznemi szczegółami (wyratowanie tonącej) scenie, aby później zniknąć zupełnie i wypłynąć aż z końcem sztuki;
2) miłość Kleanta i Marjanny;
3) miłość Harpagona do Marjanny;
4) zakopana szkatułka, jej kradzież i odnalezienie.
Na to wszystko zjawia się rozwiązanie, które przechodzi ponad temi zawikłaniami i sięga aż kilkanaście lat wstecz, aby, na pełnem morzu, szukać ich cudownego rozplątania.
Niema zatem mowy o jedności akcji, która, nawet bez powoływań się na Arystotelesa, będzie zapewne zawsze naturalnym ideałem scenicznego utworu. Powtóre, w znacznej części, akcja ta nie wypływa z charakteru Harpagona, t. j. z jego skąpstwa. Co do miłości Walerego i Elizy, wskazałem już poprzednio, że postępowanie córki może tu wynikać — pośrednio — z charakteru ojca, ale niekoniecznie; zresztą, miłość Walerego i Elizy odgrywa tu uboczną rolę. Natomiast miłość Kleanta do Marjanny, miłość Harpagona do Marjanny i rywalizacja ojca z synem, stanowiące trzon sztuki, nie mają nic wspólnego ze skąpstwem Harpagona: wszystko to mogłoby się zdarzyć tak samo, gdyby Harpagon był np. rozrzutnikiem. Harpagona jako skąpca dotyczy jedynie sprawa ze szkatułką, zbyt drobna jednakże aby udźwignąć akcję. Poza tem, najbardziej wyrazistą fizjognomję skąpca znajdziemy w całym szeregu — przepysznych zresztą — epizodów, luźno związanych z samą akcją, do których należy i cały zatarg lichwiarski i sceny z nieoszacowanym Jakóbem.
Powiedzmy zatem: daleki od klasycznej jednolitości Mizantropa lub Uczonych Białogłow, Skąpiec przedstawia niezbyt spoistą mięszaninę komedji charakterów zakrojonej w wielkim stylu, komedji intrygi, i farsy. Nikt mnie chyba nie posądzi o ten pedantyzm, abym wytaczał o to proces Molierowi. Bardzo być może, iż tylko w ten sposób można było ów głęboki i ponury obraz przemycić w formie komedji. A jeżeli nawet o formie dzieła rozstrzygnął w pewnej mierze pośpiech i niedostateczne obmyślenie, tem bardziej podziwiajmy genjusz Moliera, iż nawet wtedy, kiedy nawpół niedbale i od ręki kleił repertuar dla swojej trupy, i wówczas jeszcze tworzył rzeczy nieśmiertelne.
Parę słów jeszcze o słynnych »zakończeniach« Molierowskich. Krzywiono się nieraz na te rozwiązania jakgdyby za pomocą Deus ex machina, które, w sztuczny sposób, rozplątują węzły zadzierzgnięte przez nieubłagane konflikty charakterów. Ale jak mogło być inaczej, skoro, w istocie, w wielu utworach, Molier wciska treść dramatu w ramy komedji? W tem świetle, zkończenia te nabierają głęboko ironicznego i pesymistycznego znaczenie. W rzeczywistości, nic, w Szkole żon, nie wyrwie Anusi ze szponów Arnolfa; nic nie ocali, w Świętoszku, Oragona od katastrofy, spowodowanej jago łatwowiernością W Skąpcu, Kleant skończy gdzieś w domu poprawy lub jeszcze gorzej; Eliza ulotni się ze swoim obieżyświatem, który ją unieszczęśliwi i porzuci; Harpagon może zaślubi Marjannę, która będzie niecierpliwie liczyć jego dni… Ale Molier nie chce nas zasmucać; smutek zrodzony gorzką wiedzą życia chowa dla siebie: jeżeli zdradzi go czasem, to mimo woli. Dlatego pokazuje nam rąbek rzeczy tak jak się dzieją, odsłania w paru genialnych błyskach najdalsze perspektywy utajonych w nas możliwości, poczem zapuszcza zasłonę, mówiąc: »Nie smućcie się! bajeczka kończy się dobrze«.




Jak inne sztuki Moliera, tak i Skąpiec zostawił ślady w literaturze polskiej. Notuję tu, za Kielskim[5], Bohomolca Małżeństwo z kalendarza oraz Pan Dobry; Samolub Niemcewicza zawiera pewne rysy Skąpca, ale jakby czerpane z drugiej ręki; w Statyście Krasickiego spotykamy quiproquo, które, mimo że w odmiennym przedmiocie, żywo przypomina scenę z V aktu między Harpagonem a Walerym.
Przedewszystkim jednak odnajdujemy Skąpca w Dożywociu Fredry, i jest to, w istocie, nielada dowodem genjuszu naszego pisarza, iż, podjąwszy ten temat po Molierze, potrącił go spożytkować tak oryginalnie i z taką świeżością. Łatka Fredry, to jeden z najbardziej uroczych tworów jego fantazji, w której nawet ta najsuchsza, najwstrętniejsza z przywar przybiera kształt jakiegoś niewinnego, poetycznego niemal szaleństwa.

Przekładali Skąpca Osiński, Narzymski, oraz Franciszek Kowalski (1847), którzy, jak to zwykle czynił, przerobił tę komedję na rymowaną oraz zlokalizował ją nader swobodnie. Harpagon zowie się Skubicz, rzecz dzieje się w Warszawie, imć Anzelmem zaś, który rozplątuje zawikłania, jest p. Tomasz Górski z Krakowa.

Przekład niniejszy dokonany był swego czasu, wedle pomnikowego wydania Les grands écrivains de France; oddając go obecnie Bibljotece Narodowej, tłumacz poprawił go i przerobił bardzo gruntownie.

Główne prace krytyczne, któremi posługiwał się tłumacz przy opracowaniu:

Rigal: Molière, 1909.
Despois et Mesnard: Oeuvres de Molière, 1882.
Lafenestre: Molière, 1909.
Donnay: Molière.
Faguet: Roussau contre Molière, 1912.
J. J. Weiss: Molière, 1900.
Fournel: La comédie au XVII siècle, 1895.
Faguet: XVII siècle.
Sarcey: Quarante ans de théatre.
Lemaître: Impressions de théatre.
etc. etc.


OSOBY:

HARPAGON, ojciec Kleanta i Elizy, zalotnik Marjanny.
KLEANT, syn Harpagona, zalotnik Marjanny.
ELIZA, córka Harpagona.
WALERY, syn Anzelma, zalotnik Elizy.
MARJANNA, córka Anzelma.
ANZELM, ojciec Walerego i Marjanny.
FROZYNA, pośredniczka.
SIMON, faktor.
JAKÓB, kucharz i woźnica Harpagona.
STRZAŁKA, służący Kleanta.
PANI CLAUDE, gospodyni Harpagona.

ŹDZIEBEŁKO  służący Harpagona.
SZCZYGIEŁEK

KOMISARZ POLICJI i JEGO PISARZ.

Rzecz dzieje się w Paryżu, w domu Harpagona.


AKT I
SCENA PIERWSZA[6]
WALERY, ELIZA

Walery. Cóżto, nadobna Elizo, zapadłaś, widzę, w smutek, po chwili serdecznego zapału który sprawił iż tak wspaniałomyślnie oddałaś mi wiarę i słowo? Wzdychasz, gdy ja jestem tak pełen radości! Powiedz, miałażbyś żałować, żeś mnie uczyniła szczęśliwym? chciałabyś cofnąć zadatek uczuć, do którego miłość moja zdołała cię nakłonić?
Eliza. Nie, Walery, nie żałuję niczego. Zbyt słodka jakaś władza niewoli mnie ku tobie; nie mam nawet siły pragnąć, aby się to nie było stało. Ale, jeżeli mam być szczerą, przyszłość napełnia mnie niepokojem; wielce się obawiam, że miłość zaprowadziła mnie dalej niżby się godziło.
Walery. I czemuż twoje ustępstwo napełnia cię obawą? Czegóż się lękasz?
Eliza. Ach! nie jednej, ale stu rzeczy: porywczości ojca, wymówek rodzinny, sądu świata; ale nadewszystko, Walery, odmiany twego serca, i tego okrutnego zobojętnienia, jakiem wy, mężczyźni, odpłacacie najczęściej zbyt tkliwe dowody niewinnego uczucia.
Walery. Ach, nie czyń mi tej krzywdy i nie sądź wedle innych. Posądzaj mnie o wszystko raczej, Elizo, niż o to bym mógł uchybić temu com ci powinien. Nazbyt cię kocham, a miłość moja trwać będzie do grobu.
Eliza. Ach, Walery, każdy wszak mówi to samo! W słowach, wszyscy mężczyźni podobni są do siebie; czyny dopiero odsłaniają różnice.
Walery. Skoro więc czyny jedynie dają poznać czem w istocie jesteśmy, zaczekaj przynajmniej, aż będziesz mogła wedle nich osądzić me serce, i nie obarczaj mnie zbrodniami czerpanemi w przedwczesnych podejrzeniach. Nie rań mnie, błagam, tak dotkliwym ciosem i zostaw mi czas, abym tysiącznemi dowodami mógł ci dowieść stałości mych płomieni.
Eliza. Ach, jakże łatwo jest nas przekonać, gdy kogoś kochamy! O, tak, Walery! i ja mniemam, że serce twoje niezdolne byłoby mnie zawieść. Wierzę, że kochasz prawdziwie i że mi będziesz wierny: nie chcę wątpić o tem, i drżę już jedynie przed potępieniem świata.
Walery. Ale skąd tak czarne przypuszczenia?
Eliza. Nie lękałabym się niczego, gdyby każdy patrzał na cię mojemi oczyma: w osobie twej znajduję dostateczne usprawiedliwienie wszystkiego com uczyniła. Moje serce, na swoją obronę, może się powołać na wszystkie twoje przymioty, poparte jeszcze długiem wdzięczności, który niebo kazało mi względem ciebie zaciągnąć. Co chwila staje mi przed oczami straszliwe niebezpieczeństwo[7], które po raz pierwszy zbliżyło nas do siebie; szlachetna odwaga z jaką nie wahałeś się narazić życia aby mnie wydrzeć wściekłości wzburzonych fal; pełna tkliwości opieka jaką mnie otoczyłeś wydobywszy z wody, oraz te wytrwałe świadectwa żarliwej miłości, której ani czas, ani przeszkody nie zdołały odstręczyć. Więcej jeszcze! wszakże ta miłość każe ci zapominać o domu i ojczyźnie, zatrzymuje cię w tem mieście, zmusza cię, abyś, ze względu na mnie, trzymał w ukryciu stan i nazwisko, a wreszcie skłania do tego, iż, aby mnie widywać, przyjąłeś obowiązki domownika mego ojca. Wszystko to nie mogło mnie nie przywiązać do ciebie, i wystarcza najzupełniej w moich oczach aby wytłumaczyć krok na jaki się zgodziłam; nie wystarczy może jednak aby go uniewinnić w oczach ludzi. Ach, wcale nie jestem pewna, czy świat zechce zrozumieć moje uczucia!
Walery. Ze wszystkiego coś tu na mą korzyść wymieniła, jedynie mej miłości pragnąłbym przypisać jakąś zasługę; co zaś do skrupułów, to sam ojciec stara się aż nadto, aby postępek twój uczynić zrozumiałym dla świata. Ten bezmiar skąpstwa[8] i surowość z jaką obchodzi się z dziećmi, zdolne są usprawiedliwić najśmielszą decyzję. Przebacz mi, urocza Elizo, że się wyrażam w ten sposób; wiesz wszakże, że trudnoby było złagodzić sąd w tej mierze. Skoro jednak, jak się spodziewam, uda mi się odszukać rodziców, z łatwością przyjdzie nam ich ubłaga. Oczekuję z całem upragnieniem wiadomości, i sam gotów jestem udać się po nie, jeśli rzecz będzie przewlekać.
Eliza. Ach, Walery, nie ruszaj się stąd, błagam: staraj się tylko zjednać przychylność ojca.
Walery. Widzisz sama, jak usilnie pracuję nad tem, i ile trzeba było zręczności, aby dostać się do jego domu; jak się maskuję nieustannie, byle mu się przypodobać i jaką rolę odgrywam tutaj, jedynie dla kupienia sobie jego życzliwości. Czynię w niej zresztą zadziwiające postępy. Przekonywam się, że, aby pozyskać sobie ludzi, niema lepszej drogi, jak stroić się we własne ich skłonności, przejmować się ich mniemaniami, patrzeć z zachwytem na wady i przyklaskiwać wszystkim uczynkom. Niema obawy, aby można było przesadzić w tej komedji, choćby się ją grało w sposób najwidoczniejszy w świecie. Gdy chodzi o pochlebstwo, najmędrsi ludzie posiadają istne skarby naiwności; niema nic tak bezczelnego ani tak niedorzecznego, czegoby nie połknęli, skoro się należycie rzecz zaprawi pochwałami. Szczerość szwankuje cokolwiek przy takiem zatrudnieniu, ale cóż, kiedy się potrzebuje kogoś, trzeba się doń nagiąć! Skoro to jest jedyny sposób dobycia ufności, wina nie leży po stronie pochlebców, lecz tych którzy domagają się pochlebstwa[9].
Eliza. Ale czemu nie próbujesz również zjednać sobie poparcia mego brata, na wypadek gdyby służącej przyszła ochota zdradzać tajemnicę?
Walery. Nie można zabiegać nieraz o jedno i drugie; charaktery ojca i syna są tak sprzeczne, że trudnoby się utrzymać w podwójnej roli. Ale ty, ze swej strony, staraj się wpłynąć na brata, i skorzystaj z przyjaźni, jaką ma dla ciebie; aby go nastroić przychylnie. Idzie właśnie. Odchodzę. Pomów z nim i odsłoń mu tyle, ile uznasz za stosowne.
Eliza. Nie wiem, czy potrafię się zdobyć na to wyznanie.

SCENA DRUGA
KLEANT, ELIZA

Kleant. Bardzo rad jestem, że cię samą zastaję, siostro; pragnąłem pomówić z tobą, i zwierzyć się z pewnego sekretu.
Eliza. Z miłą chęcią, bracie. Cóż masz mi do powiedzenia?
Kleant. Wiele rzeczy, moja siostro; i to w jednem słowie. Kocham.
Eliza. Kochasz?
Kleant. Tak, kocham. Ale, nim powiem cośkolwiek[10] dalej, wiem że zależny jestem od ojca i że powinność syna czyni mnie podwładnym jego woli; że nie godzi się przyjmować zobowiązania bez zezwolenia tych, którym zawdzięczamy życie: że niebo uczyniło ich panami naszych uczuć i że wolno nam rozrządzać sobą jedynie za ich wskazówką; że, nie ulegając wpływom szalonej namiętności, mogą mieć sąd o wiele zdrowszy i lepiej widzieć co jest dla nas odpowiednie; że raczej trzeba polegać na bystrości ich rozsądku, niż na zaślepieniu żądzy; i że młodzieńcze porywy prowadzą nas najczęściej ku niebezpiecznym przepaściom. Mówię to wszystko, siostro, abyś ty nie potrzebowała sobie zadawać tego trudu: miłość moja bowiem nie chce o niczem słyszeć, i proszę cię byś oszczędziła sobie wszelkich perswazyj.
Eliza. Czy już związałeś się, bracie, wobec tej którą tak kochasz?
Kleant. Nie: ale jestem na to zupełnie przygotowany, i błagam raz jeszcze, nie staraj się mnie odwodzić.
Eliza. Czyż jestem, bracie, tak ograniczoną?
Kleant. Nie, siostro, ale ty nie kochasz; nie znasz słodkiej potęgi, z jaką tkliwe uczucie owłada sercem: dlatego lękam się twego rozsądku.
Eliza. Ach, bracie, nie mówmy o moim rozsądku; niema człowieka, któregoby on nie zdradził przynajmniej raz w życiu. Gdybym ci otworzyła serce, być może okazałabym się w twoich oczach jeszcze mniej rozsądną od ciebie.
Kleant. Och, dałby Bóg, aby twoje serce, podobnie jak moje…
Eliza. Omówmyż najpierw twoją sprawę: powiedz mi, kto jest ta, którą pokochałeś?
Kleant. Młoda osoba, która od niedawna mieszka w tej dzielnicy. Zda się, niebo samo stworzyło ją po to, aby natchnęła miłością każdego kto się do niej zbliży. Na świecie nie może istnieć nic powabniejszego; wyznaję, iż straciłem zmysły od pierwszej chwili kiedy ją ujrzałem. Nazywa się Marjanna; mieszka z poczciwą matką, która prawie ciągle jest chora, i do której przywiązana jest w sposób wprost niewiarygodny. Pielęgnuje ją, tuli i pociesza, z czułością któraby cię wzruszyła do głębi. Wszystko co czyni, tchnie jakimś niewymownym wdziękiem; w każdym postępku mieszczą się tysiące powabów, słodycz pełna uroku, pociągająca dobroć, uczciwość bez zmazy… ach, siostro, chciałbym, abyś ją mogła poznać.
Eliza. Poznałam już niemal, bracie, z tego co mówisz; abym zaś czuła dla niej sympatję, wystarcza mi, że ty ją kochasz.
Kleant. Domyśliłem się, choć nic mi o tem nie mówiły, że nie są w zbyt świetnych stosunkach, i że, mimo skromnego trybu, zaledwie mogą nastarczyć potrzebom. Czy ty pojmujesz, siostro, co to za szczęście móc się przyczynić do poprawienia losu osoby którą się kocha? zręcznie udzielać nieznacznej pomocy skromnym potrzebom zacnej rodziny! zrozum tedy, jak bolesnem jest uczucie, że, wskutek skąpstwa ojca, niepodobieństwem jest dla mnie kosztować tej słodyczy i złożyć ukochanej w całej pełni świadectwo mej miłości.
Eliza. Och, doskonale odczuwam, jak to musi być przykro.
Kleant. Ach, siostro, bardziej niż sobie można wyobrazić. Bo, powiedz, czy może być coś bardziej nieludzkiego, niż te drobiazgowe braki, które cierpimy w tym domu, i ta straszna surowość w jakiej jęczymy bez przerwy? I nacóż się nam przyda że będziemy mieli kiedyś majątek, skoro posiądziemy go wówczas gdy miną najpiękniejsze lata![11] Toż dziś, aby się utrzymać, muszę wręcz zadłużać się na wszystkie strony; jestem, jak i ty zresztą, zniewolony uciekać się do łaski kupców, aby poprostu ubrać się przyzwoicie. Słowem, chciałem z tobą mówić, abyś mi dopomogła wybadać ojca jak się zapatruje na moje uczucie; gdybym napotkał na przeszkody, zdecydowany jestem, wraz z ukochaną, szukać szczęścia gdzieindziej… Na wszystkie strony staram się w tym celu zebrać potrzebną sumę. Jeśli ty, siostro, znajdujesz się w podobnem położeniu, i jeśli ojciec będzie się sprzeciwiał naszym pragnieniom, opuścimy go oboje i wyzwolimy się z przemocy, w jakiej nieznośne skąpstwo więzi nas od tak dawna.
Eliza. To prawda, z każdym dniem daje on nam więcej powodów do opłakiwania przedwczesnej śmierci matki…
Kleant. Słyszę jego głos; oddalmy się nieco dla do kończenia zwierzeń, następnie zaś połączymy siły, aby przewalczyć ojcowską tyranję.

SCENA TRZECIA[12]
HARPAGON, STRZAŁKA

Harpagon.[13] Precz mi stąd zaraz, w tej chwili, bez tłumaczeń! Dalej, zabierać mi się z domu, ty arcyhultaju, ty urodzony wisielcze!
Strzałka, na stronie. Nie widziałem w życiu takiej złej bestji jak ten przeklęty starzec! doprawdy, myślę czasem, że on ma djabła w sobie.
Harpagon. Mruczysz jeszcze?
Strzałka. Zaco mnie pan wygania?
Harpagon. Będziesz się pytał zaco, obwiesiu jeden? Umykaj czemprędzej, bo cię ubiję na miejscu!
Strzałka. Cóż ja zrobiłem?
Harpagon. To zrobiłeś, że chcę abyś się wynosił.
Strzałka. Mój pan, a syn pański[14], kazał mi tu czekać.
Harpagon. To idź czekaj na ulicy, a nie stercz mi w domu, jak szyldwach na warcie, aby podpatrywać co się dzieje, i ciągnąć ze wszystkiego korzyści. Nie chcę mieć bezustanku pod nosem szpiega, zdrajcy, którego przeklęte oczy śledzą wciąż co robię, pożerają wszystko co posiadam, i myszkują na wsze strony, czyby się nie udało czegoś złasować.
Strzałka. Jakże pan chcesz, u djabła, aby panu można było coś złasować? Jakim cudem tego dokazać, skoro wszystko zamykasz pod kluczem i stoisz na straży we dnie jak i w nocy?
Harpagon. Będę zamykał co mi się podoba i stał na straży ile tylko zechcę. Patrzcie mi wścibskich, którzy czuwają nad każdym moim krokiem! (Pocichu na stronie). Drżę cały, czy on nie domyśla się czegoś o moich pieniądzach. (Głośno). Ty może byłbyś zdolny rozsiewać plotki, że ja mam schowane pieniądze?
Strzałka. Pan ma schowane pieniądze?
Harpagon. Nie, łotrze, nie mówię tego wcale. (Po cichu). To można oszaleć! (Głośno). Pytam, ot tak, czy nie puszczasz takich bajeczek, aby mi na złość zrobić?
Strzałka. Ech, cóż komu na tem zależy, czy pan masz czy nie masz? dla nas to wychodzi na jedno i to samo.
Harpagon, zamierzając się, aby mu dać policzek. Będziesz mędrkował! Ja ci to mędrkowanie prędko wybiję z głowy! Zabieraj się; ostatni raz powiadam.
Strzałka. Dobrze więc: zabieram się.
Harpagon. Czekaj: nie wynosisz czego z domu?
Strzałka. Et! cóżbym mógł stąd wynieść?
Harpagon. Chodź, chodź tutaj, niech zobaczę. Pokaż ręce.
Strzałka. Oto.
Harpagon. Drugie![15]
Strzałka. Drugie?
Harpagon. Tak.
Strzałka. Oto.
Harpagon, wskazując na spodnie Strzałki. Nic tutaj nie schowałeś?
Strzałka. Niechże pan zobaczy.
Harpagon, obmacując spodnie Strzałki. Te szerokie hajdawery, to jakby stworzone na magazyny złodziejskie. Bardzobym rad, aby kogo zaprowadziły na szubienicę.
Strzałka, na stronie. Ach, jakże taki człowiek wart byłby swego losu, i z jakąż radością okradłbym go naprawdę!
Harpagon. Hę?
Strzałka. Co?
Harpagon. Co ty mówisz o okradzeniu?
Strzałka. Mówię, że może pan wszystko przetrząsnąć, aby się przekonać czy go nie okradłem.
Harpagon. Właśnie, właśnie. (Harpagon przetrząsa kieszenie Strzałki).
Strzałka, na stronie. Niech zaraza wygniecie skąpstwo i dusigroszów!
Harpagon. Hę? Co powiadasz?
Strzałka. Co powiadam?
Harpagon. Tak; co tam mruczysz o skąpstwie i dusigroszach?
Strzałka. Mówię, żeby zaraza wygniotła skąpstwo i dusigroszów.
Harpagon. O kim-że to chcesz mówić?
Strzałka. O dusigroszach.
Harpagon. Ktoż-to ci dusigrosze?
Strzałka. Obrzydliwcy i brudasy.
Harpagon. Ale kogo przez to rozumiesz?
Strzałka. Cóż się pan o to tak troszczy?
Harpagon. Bo mi się podoba.
Strzałka. Myśli pan, że chciałem mówić o panu?
Harpagon. Myślę co myślę; ale chcę abyś powiedział do kogoś to mówił.
Strzałka. Mówiłem… mówiłem do mojej czapki.
Harpagon. Ejże, bo ja przemówię do twojego grzbietu.
Strzałka. Zabroni mi pan wymyślać na skąpców?
Harpagon. Nie; ale zabronię odpowiadać i być zuchwałym. Milczeć!
Strzałka. Nie wymieniłem nikogo.
Harpagon. Piśnij jeszcze, a kości ci połamię.
Strzałka. Uderz w stół…
Harpagon. Nie zmilczysz?
Strzałka. Niech stracę.
Harpagon. Ej! ej!
Strzałka, pokazując Harpagonowi jeszcze jedną kieszeń. O, jeszcze jedna: czyś pan zadowolony?
Harpagon. Dalej, oddaj bez obszukiwania.
Strzałka. Co?
Harpagon. To, co wziąłeś.
Strzałka. Nic nie wziąłem.
Harpagon. Z pewnością?
Strzałka. Z pewnością.
Harpagon. No to z Panem Bogiem. Ruszaj do wszystkich djabłów!
Strzałka na stronie. Ładna odprawa, daję słowo!
Harpagon. Odpowiesz za to przed swojem sumieniem.

SCENA CZWARTA
HARPAGON sam

Oto mi kawał obwiesia! wygląda mocno podejrzanie; wolałbym, aby ten pies kulawy[16] raz zniknął mi już z oczu. Ach, cóż to za straszny kłopot mieć w domu tak znaczną sumę; szczęśliwy, kto ma cały majątek w bezpiecznej lokacie, a zachowa sobie tylko to, co potrzebne na codzienne wydatki! To nie mała rzecz znaleźć w domu bezpieczną kryjówkę; co do mnie, wszystkie zamknięcia i skrzynie uważam za mocno niepewne i nierad na nich polegam. To istna przynęta dla złodziei: każdy przedewszystkiem tam się dobiera.

SCENA PIĄTA
HARPAGON, ELIZA i KLEANT rozmawiają z sobą w głębi

Harpagon, myśląc że jest sam[17]. Mimo to, nie wiem czy dobrze uczyniłem, zakopując w ogrodzie dziesięć tysięcy talarów, które mi wczoraj oddano. Dziesięć tysięcy talarów w złocie, to suma dosyć… (Na stronie, spostrzegając Kleanta i Elizę). O nieba! sam się zdradziłem! Zapał mnie uniósł; lękam się, iż, rozprawiając sam ze sobą, mówiłem zbyt głośno. (Do Kleanta i Elizy). Co się stało?
Kleant. Nic, ojcze.
Harpagon. Dawno jesteście tutaj?
Eliza. Weszliśmy właśnie.
Harpagon. Słyszeliście..
Kleant. Co, ojcze?
Harpagon. To…
Eliza. Co takiego?
Harpagon. To, co mówiłem.
Kleant. Nie.
Harpagon. Owszem, owszem.
Eliza. Wybacz, ojcze…
Harpagon. Widzę dobrze, że was coś doleciało. Rozmawiałem właśnie sam ze sobą, jak ciężko dziś jest wydostać pieniędzy; mówiłem, że bardzo jest szczęśliwy, kto ma w domu z jakie dziesięć tysięcy talarów.
Kleant. Obawialiśmy się zbliżyć, aby ci nie przeszkodzić, ojcze.
Harpagon. Bardzom rad, że wam to mogę powiedzieć, abyście sobie nie tłumaczyli fałszywie, i nie wyobrażali, że to ja mam dziesięć tysięcy talarów.
Kleant. Nie mieszamy się do twoich spraw, ojcze.
Harpagon. Dałby Bóg, abym je miał, owe dziesięć tysięcy…
Kleant. Nie przypuszczam…
Harpagon. To byłby dla mnie interes nielada.
Eliza. To są rzeczy…
Harpagon. Przydałyby mi się bardzo.
Kleant. Sądzę, że…
Harpagon. Wiedziałbym, co z nimi zrobić.
Eliza. Jesteś, ojcze…
Harpagon. Nie narzekałbym wówczas na ciężkie czasy.
Kleant. Mój Boże, wszakże ty, ojcze, nie masz chyba przyczyn do narzekania: wszystkim wiadomo, że posiadasz ładny majątek.
Harpagon. Ja, ładny majątek! Ci co tak mówią, łżą bezczelnie. Nic fałszywszego pod słońcem; to tylko hultaje rozpuszczają umyślnie takie pogłoski.
Eliza. Nie unoś się, ojcze.
Harpagon. To nie do wiary, że własne dzieci zdradzają mnie i stają w rzędzie moich nieprzyjaciół!
Kleant. Czy to znaczy być twoim nieprzyjacielem, mówić że posiadasz majątek?
Harpagon. Tak. Podobne gadania, a także i twoje i szalone wydatki, staną się przyczyną, że, któregoś dnia, przyjdzie mi tu ktoś gardło poderżnąć, w mniemaniu że ja poprostu sypiam na złocie.
Kleant. Jakież ja robię nadzwyczajne wydatki?
Harpagon. Jakie? Czy może być coś bardziej oburzającego niż te wspaniałe stroje, w których sobie paradujesz po mieście? Wczoraj musiałem wyłąjać Elizę, ale ty jesteś jeszcze gorszy. To woła o pomstę do nieba; ściągnąwszy z ciebie to co masz na grzbiecie, możnaby uzyskać wcale ładny kapitalik. Mówiłem ci mało dwadzieścia razy, mój synu, że cały twój tryb życia bardzo mi się nie podoba; djabelnie mi coś bawisz się w markiza; aby stroić się w ten sposób, musisz mnie chyba podskubywać.
Kleant. Ej, bardzom ciekaw[18], jakby to można ojca podskubywać.
Harpagon. Cóż ja mogę wiedzieć? Skądże zatem bierzesz nato, aby się utrzymać na takiej stopie?
Kleant. Ja, ojcze? Gram, poprostu[19]; ponieważ zaś gram bardzo szczęśliwie, obracam całą wygraną na w swoje potrzeby.
Harpagon. To bardzo źle robisz[20]. Jeżeli masz szczęście w karty, powinieneś z tego korzystać i składać wygraną na uczciwy procent, aby się czegoś dociułać. Chciałbym bardzo wiedzieć, nie mówiąc już o reszcie, do czego służą te wstążki, któremi jesteś upierzony od stóp aż do głowy? Czy kilka sprzączek[21] nie wystarczyłoby taksamo do przymocowania spodni? Bardzo też potrzebne wyrzucać pieniądze na peruczki, kiedy można nosić włosy swojego chowu, nie wydając ani szeląga! Założyłbym się, że w tych wstążkach i perukach utonęło conajmniej dwadzieścia pistoli[22]; zaś dwadzieścia pistoli przynosi rocznie ośmnaście funtów, sześć susów i ośm denarów, chociażby się tylko pobierało jeden od dwunastu[23].
Kleant. Masz słuszność[24], ojcze.
Harpagon. Dajmy temu pokój, i mówmy o czem innem. (Widząc, że Eliza i Kleant dają sobie znaki). Hej! (Po cichu na stronie). Zdaje się, że się porozumiewają, aby mi zwędzić sakiewkę. (Głośno). Cóż znaczą te miny?
Eliza. Drożymy się z bratem, kto będzie mówił pierwszy; oboje mamy ci, ojcze, coś do powiedzenia.
Harpagon. I ja wam także.
Kleant. To, co ci mamy powiedzieć, ojcze, dotyczy małżeństwa.
Harpagon. I ja również o małżeństwie chciałbym z wami pogadać.
Eliza. Ach, ojcze!
Harpagon. Pocóż te krzyki? Czy słowo, czy rzecz sama tak cię przeraża, moja córko?
Kleant. Biorąc małżeństwo tak jak ty je pojmujesz, ojcze, może ono słusznie przerażać nas oboje. Lękamy się, że nasze uczucia znajdą się w niezgodzie z twoim wyborem.
Harpagon. Chwilę cierpliwości; nie macie się o co trwożyć. Wiem, czego wam trzeba; ani jedno ani drugie nie będzie się miało powodu uskarżać na moje zamiary. Aby więc przystąpić do rzeczy, (Do Kleanta) powiedz mi, czy zauważyłeś kiedy młodą osobę imieniem Marjannę, mieszkającą niedaleko od nas?

Kleant. Owszem, ojcze.
Harpagon. A ty?
Eliza. Słyszałam tylko o niej.
Harpagon. I jak ci się wydaje, synu, ta panienka?
Kleant. Osobą wprost uroczą.
Harpagon. Jej wejrzenie?
Kleant. Pełne niewinności i powabu.
Harpagon. Układ i obejście?
Kleant. Czarujące poprostu.
Harpagon. Nie uważasz, że taka dziewczyna zasługuje w zupełności aby o niej pomyśleć?
Kleant. Owszem, ojcze.
Harpagon. Że mogłaby być dla każdego pożądaną partją?
Kleant. Bardzo pożądaną.
Harpagon. Że wygląda na osobę, która potrafi być dobrą gospodynią?
Kleant. Niewątpliwie.
Harpagon. I że mąż mógłby z nią być szczęśliwy?
Kleant. Z pewnością.
Harpagon. Jest tylko mała trudność: obawiam się, że nie posiada takiego posagu do jakiegoby się miało prawo.
Kleant. Ach, ojcze, cóż znaczy majątek, gdy chodzi o małżeństwo z istotą godną uwielbienia![25]
Harpagon. Za pozwoleniem, za pozwoleniem. Możnaby rzec jedynie, że, jeżeli się nie weźmie za nią tyle ileby się pragnęło, można się starać odbić to na innych rzeczach.
Kleant. Oczywiście!
Harpagon. Słowem, bardzo się cieszę że się zgadzamy w zapatrywaniach: łagodne bowiem wejrzenie i stateczność panienki ujęły mnie za serce, i, byleby miała bodaj jaki[26] posążek, gotów jestem ją zaślubić.
Kleant. Co? Jak?
Harpagon. Hę?
Kleant. Jesteś gotów, ojcze, powiadasz…
Harpagon. Zaślubić Marjannę.
Kleant. Kto? ty, ojcze? Ty?
Harpagon. Tak, ja, ja, ja. Cóż to ma znaczyć?
Kleant. Słabo mi się jakoś zrobiło. Pozwól mi odejść, ojcze.
Harpagon. To minie. Idź prędko do kuchni i wypij dużą szklankę czystej wody[27].

SCENA SZÓSTA
HARPAGON, ELIZA

Harpagon. Oto nasi wymuskani panicze; tyle w nich siły co w kurczęciu. To zatem, moja córko, postanowiłem dla siebie[28]. Co do Kleanta, przeznaczam dlań pewną wdowę, o której mi właśnie mówiono dziś rano; ciebie zaś wydam za pana Anzelma.
Eliza. Za pana Anzelma?
Harpagon. Tak; jestto człowiek dojrzały, rozsądny i doświadczony; nie ma więcej nad pięćdziesiąt lat, i słynie ze swoich dostatków.
Eliza, kłaniając się. Ja nie pragnę wyjść za mąż, mój ojcze, jeżeli pozwolisz.
Harpagon, przedrzeźniając Elizę. A ja, moja córeczko, moja duszyczko, pragnę abyś wyszła za mąż, jeżeli pozwolisz.
Eliza, kłaniając się powtórnie. Wybacz mi, ojcze.
Harpagon, przedrzeźniając Elizę. Wybacz mi, córko.
Eliza. Jestem najuniżeńszą sługą pana Anzelma, ale, z przeproszeniem ojca (kłaniając się znowu), żoną jego nie zostanę[29].
Harpagon. Jestem twoim najniższym podnóżkiem, ale (przedrzeźniając Elizę), z przeproszeniem panny, żoną jego zostaniesz jeszcze dziś wieczór.
Eliza. Dziś wieczór?
Harpagon. Dziś wieczór.
Eliza, kłaniając się znowu. To być nie może, ojcze.
Harpagon, przedrzeźniając Elizę. Będzie, moja córko.
Eliza. Nie.
Harpagon. Tak.
Eliza. Nie, powiadam.
Harpagon. Tak, powiadam.
Eliza. Nie zmusisz mnie do tego, ojcze.
Harpagon. Zmuszę, moja córko.
Eliza. Raczej się zabiję, niż przyjmę takiego męża.
Harpagon. Nie zabijesz się i przyjmiesz. Widział kto takie zuchwalstwo? słyszał kto, aby córka w ten sposób przemawiała do ojca?
Eliza. A słyszał kto, aby ojciec w ten sposób chciał wydawać córkę za mąż?
Harpagon. To partja bez zarzutu: założę się, że każdy tylko pochwalić może mój wybór.
Eliza. A ja się założę, że nikt rozsądny nie może go pochwalić.
Harpagon, spostrzegając zdaleka Walerego. Oto Walery[30]. Chcesz, abyśmy go obrali za sędziego w tej sprawie?
Eliza. Chętnie.
Harpagon. Zdajesz się na jego wyrok?
Eliza. Dobrze, uczynię co on powie.
Harpagon. Zatem, rzecz załatwiona.

SCENA SIÓDMA
WALERY, HARPAGON, ELIZA

Harpagon. Chodźno, Walery. Obraliśmy cię właśnie, abyś powiedział, kto z nas ma słuszność: ja, czy córka.
Walery. Ani wątpliwości, że pan.
Harpagon. A czy wiesz, o co chodzi?
Walery. Nie. Ale pan nie może nie mieć słuszności: pan, który jesteś wcieleniem rozsądku!…
Harpagon. Pragnę, dziś wieczór jeszcze, wydać ją za mąż, za statecznego i bogatego człowieka; tymczasem, ta ladaco w nos mi powiada, że jej to ani w głowie! Cóż ty na to?
Walery. Co ja na to?
Harpagon. Tak.
Walery. Hm, hm.
Harpagon. Co?
Walery. Powiadam, że, w gruncie, jestem najzupełniej pańskiego zdania; słuszność najoczywiściej jest po pańskiej stronie. Ale i córka nie jest tak zupełnie w błędzie, jeżeli…
Harpagon. Jakto! Imć Anzelm jest partją pierwszej wody; szlachcic, i to herbowy[31], człowiek spokojny, przyzwoity, rozsądny, zamożny, nie mający dzieci z pierwszego małżeństwa. Co mogłaby znaleść lepszego?[32]
Walery. Wszystko prawda. Ale córka mogłaby znów odpowiedzieć, że pan traktujesz sprawę zbyt nagle; że trzebaby przynajmniej trochę czasu, aby się przekonać czy jej serce…[33]
Harpagon. Nie; taką sposobność trzeba w lot chwytać poprostu. Sprawa ta przedstawia dla mnie korzyść, której w innych warunkach nie mógłbym się spodziewać: godzi się ją wziąć bez posagu.
Walery. Bez posagu?
Harpagon. Tak.
Walery. Ha! na to już nic nie mogę odpowiedzieć. Bagatela! to, w istocie, decydujący argument; muszę uchylić czoła.
Harpagon. Pewno, że to stanowi dla mnie oszczędność wcale pokaźną.
Walery. Oczywiście; nie można zaprzeczyć. Prawda, iż córka mogłaby nadmienić, że małżeństwo jest sprawą ważniejszą niżby się zdawało; że chodzi tu o szczęście lub niedolę całego życia; że zobowiązanie, które ma trwać aż do zgonu, należy zaciągać z największą ostrożnością…
Harpagon. Bez posagu![34]

Walery. Ma pan słuszność; to rozstrzyga o wszystkiem; rozumie się. Są ludzie, którzyby mogli sądzić, że, w podobnej sprawie, należałoby się liczyć i ze skłonnością córki; że tak znaczna nierówność wieku, chęci i usposobień narazić może na dotkliwe niebezpieczeństwa....
Harpagon. Bez posagu!
Walery. Tak, na to niema odpowiedzi; wiadomo. Któż, u djaska, mógłby się sprzeciwiać! Istnieją wprawdzie ojcowie, którzyby woleli raczej liczyć się z chęciami córki, niż z takim wydatkiem; którzyby nie chcieli poświęcić jej szczęścia dla swojej korzyści, i którzy, ponad wszystko inne, stawiają w małżeństwie słodką wzajemną sympatję, ową rękojmię czci, spokoju i szczęścia; słowem…[35]
Harpagon. Bez posagu!
Walery. To prawda; to zamyka usta. Bez posagu! Jak się tu oprzeć takiemu argumentowi?
Harpagon, na stronie, spoglądając w stronę ogrodu. Oho! zdaje mi się, że to pies szczeka. Czy tam komu nie przyszła chętka dobierać się do moich pieniędzy. (Do Walerego). Nie rusz się[36]; wracam za chwilę.

SCENA ÓSMA
ELIZA, WALERY

Eliza. Czy ty żarty stroisz, Walery, aby mówić w ten sposób?
Walery. To aby go nie rozdrażniać, i łatwiej dać sobie z nim rady. Sprzeciwiać się wprost, to pewny sposób aby wszystko popsuć; są ludzie, których można opanować jedynie pozorną ustępliwością; usposobienia nie znoszące opozycji. Takie natury buntują się przeciw każdej prawdzie, bronią się ile w ich mocy przed drogą rozsądku, i jedynie krętemi ścieżkami można je doprowadzić tam gdzie się zmierza. Udaj, że się zgadzasz na wszystko, a łatwiej zdołasz…
Eliza. Ale to małżeństwo, Walery!…
Walery. Poszukamy sposobów, aby je udaremnić.
Eliza. Ale jakich, skoro jeszcze dziś wieczór ma być zawarte?
Walery. Trzeba wyprosić zwłokę: najlepiej udać chorobę[37].
Eliza. Zawezwą lekarzy i podstęp się wykryje.
Walery. Żartujesz? Czyż oni mają o tem jakie pojęcie? tylko śmiało, możesz sobie wybrać chorobę, jaką ci się żywnie spodoba; znajdą z pewnością uczone argumenty, aby wytłumaczyć skąd się wzięła.

SCENA DZIEWIĄTA
HARPAGON, ELIZA, WALERY

Harpagon, na stronie, w głębi sceny. Zdawało mi się tylko, Bogu dzięki.
Walery, nie widząc Harpagona. A wreszcie, jako ostatni sposób, zostaje nam ucieczka; i, jeśli miłość twoja, piękna Elizo, potrafi się zdobyć… (Spostrzegając Harpagona). Tak, córka powinna być posłuszną ojcu. Nie trzeba zważać, czy się mąż podoba czy nie; bez posagu! to wielkie słowo: gdy taki argument wchodzi 635 w grę, obowiązkiem jest zamknąć oczy na wszystko.
Harpagon. Dobrze[38], to się nazywa mówić! o!
Walery. Przepraszam pana bardzo, jeśli się cokolwiek uniosłem, i ośmieliłem się mówić do córki w ten sposób.
Harpagon. Jakto! ależ zachwycony jestem! chciałbym, abyś zyskał na nią wpływ nieograniczony. (Do Elizy). Tak, możesz się boczyć ile ci się podoba: przelewam na niego całą władzę[39] od nieba mi daną, i życzę sobie abyś we wszystkiem była mu posłuszną.
Walery, do Elizy. Czy, wobec tego, zechce pani opierać się jeszcze…

SCENA DZIESIĄTA
HARPAGON, WALERY

Walery. Panie, pójdę jej jeszcze roztrząsać sumienie.
Harpagon. Owszem; bardzo ci będę wdzięczny. Z pewnością…
Walery. Zdrowo będzie, jeśli się jej trochę cugli przykróci.
Harpagon. To prawda. Należy…
Walery. Niech się pan nie obawia. Mniemam, iż dam sobie rady.
Harpagon. Staraj się, staraj[40]. Muszę teraz wyjść do miasta; wrócę za małą chwilkę.
Walery, idąc w stronę którą wyszła Eliza i zwracając się jakgdyby do niej. Tak, pieniądz jest darem najcenniejszym w świecie; powinnaś pani dziękować niebiosom, iż dały pani tak dzielnego i zacnego ojca. Skoro ktoś gotów jest wziąć pannę bez posagu, niema się co dłużej zastanawiać. Wszystko mieści się w tem słowie, bez posagu;[41] ono powinno starczyć za młodość, piękność, urodzenie, honor, rozum i uczciwość.
Harpagon. Dzielny chłopak! To się nazywa mówić jak wyrocznia. Szczęśliwy, kto ma przy boku takiego człowieka.





AKT II
SCENA PIERWSZA
KLEANT, STRZAŁKA

Kleant. A niegodziwcze! gdzieżeś ty się wałęsał? Czy nie kazałem…
Strzałka. Tak, panie; miałem też zamiar oczekiwać pana niewzruszenie; ale ojciec pański, jak wiadomo człowiek nie odznaczający się zbytnią uprzejmością, przemocą wygnał mnie z domu. Dobrze, żem kijów przytem nie oberwał.
Kleant. Jak stoją sprawy? Rzecz nagli bardziej niż kiedy; od czasu jakeśmy się rozstali, odkryłem iż własny ojciec jest mym współzawodnikiem.
Strzałka. Ojciec zakochany?
Kleant. Tak; i ledwie udało mi się ukryć pomieszanie o jakie przyprawiła mnie ta wiadomość.
Strzałka. Jemu wpadło do głowy się zakochać! Czy djabeł go opętał? Czy on sobie żarty stroi? alboż miłość jest stworzona dla takich jak on?
Kleant. Trzebaż było, za moje grzechy, aby go nawiedziła i ta namiętność!
Strzałka. Ale pocóż, w takim razie, kryje się pan przed nim ze swą miłością?
Kleant. Aby nie budzić podejrzeń, i, w danym razie, łatwiej przeszkodzić temu małżeństwu. Jakąż odpowiedź przynosisz?
Strzałka. Mój Boże, panie, pożyczać, to wielka bieda. Dziwne rzeczy musi przejść, kto, jak pan, zniewolony jest oddać się w łapy lichwiarzy.
Kleant. Zatem, nic z interesu?
Strzałka. Za pozwoleniem. Imć Simon, faktor którego nam polecono, człowiek ruchliwy i bardzo oddany, mówi że na głowieby stanął dla pana, i zapewnia że sama fizjognomja pańska usposobiła go jak najżyczliwiej[42].
Kleant. Dostanę zatem te piętnaście tysięcy?
Strzałka. Owszem; ale pod paroma waruneczkami, które trzeba będzie przyjąć, jeżeli rzecz ma przyjść do skutku.
Kleant. Czy zaprowadził cię do osoby, która ma dać tę kwotę?
Strzałka. Cóż znowu! to nie jest takie proste[43]. Ten człowiek jeszcze więcej od pana stara się aby pozostać w ukryciu; nie ma pan pojęcia, co to za tajemnice! Chce, aby nazwisko jego pozostało zupełnie nieznane; dziś ma się spotkać z panem w wynajętem mieszkaniu, aby się dowiedzieć o pańskim majątku i stosunkach rodzinnych. Nie wątpię, że samo nazwisko ojca[44] usunie wszelkie trudności.
Kleant. Zwłaszcza wobec śmierci matki, której schedy nikt nie może mi odebrać.
Strzałka. Oto parę punktów, które sam podyktował pośrednikowi, aby ten znowu zakomunikował je panu przed rozpoczęciem układów:
»Przypuściwszy, że wierzyciel znajdzie dostateczne zabezpieczenie, i że osoba zaciągająca pożyczkę jest pełnoletnia, z rodziny posiadającej majątek znaczny, pewny, niezachwiany, czysty i wolny od wszelkiego obciążenia, spisze się wyraźną i szczegółową umowę przed rejentem. Rejent ten ma być człowiekiem ze wszech miar nieposzlakowanym, wybranym w tym celu przez wierzyciela, w jego bowiem interesie leży przedewszystkiem, aby akt sporządzono bez zarzutu«.
Kleant. Bardzo słusznie
Strzałka. »Aby nie obciążyć sumienia żadnym skrupułem, wierzyciel żąda od swoich pieniędzy jedynie jednego denara od ośmnastu[45]«.
Kleant. Jeden od ośmnastu? Tam do kata! to jakiś porządny człowiek. Na to niema powodu się żalić.
Strzałka. To prawda.
»Ale, ponieważ nie rozporządza[46] pomienioną sumą, i, aby nią wygodzie, zmuszony jest pożyczyć ją od kogo innego z procentem jednego denara od pięciu[47], dłużnik zmuszony będzie pokryć koszta tego procentu, niezależnie od procentu właściwego, zważywszy, że jedynie dla jego dogodności bezpośredni wierzyciel okazuje gotowość zaciągnięcia tej pożyczki«.
Kleant. Co u djabła! to żyd czy Turek jaki! Ależ to więcej niż dwadzieścia pięć od stu!
Strzałka. W samej rzeczy[48]; toż samo i ja powiedziałem. Musi się pan zastanowić.
Kleant. Cóż tu się zastanawiać? Trzeba mi pieniędzy, i muszę zgodzić się na wszystko.
Strzałka. Taką też dałem odpowiedź.
Kleant. Czy jeszcze co więcej?
Strzałka. Już tylko jeden punkcik[49].
»Z żądanych piętnastu tysięcy franków, pożyczający dostarczy w gotowiźnie jedynie dwanaście, w miejsce zaś pozostałej kwoty osoba zaciągająca pożyczkę przyjmie sprzęty, ubrania i kosztowności, których spis się dołącza, a które wierzyciel obliczył, wedle najlepszej wiary, po możliwie najniższej cenie«.
Kleant. Cóż to ma znaczyć?
Strzałka. Niech pan posłucha spisu[50].
»Po pierwsze, łóżko z bardzo kunsztownie haftowanemi zasłonami z sukna oliwkowego koloru; do tego sześć takichże krzeseł i kapa na łóżko; wszystko w bardzo dobrym stanie, podbite jedwabną czerwono-niebieską taftą. Nadto, baldachim nad łóżko, różowy z czystej wełny, z jedwabnemi frendzlami«.
Kleant. Cóż ja mam począć z tem wszystkiem?
Strzałka. Niech pan czeka.
»Nadto, dywan ścienny, przedstawiający umizgi Jowiszą.
»Nadto, stół orzechowy o dwunastu kręconych nogach, rozciągany, wraz z odpowiednią ilością krzeseł«.
Kleant. A cóż mnie, u djabła…[51]
Strzałka. Niechże pan będzie cierpliwy.
»Nadto, trzy muszkiety, wykładane perłową macicą, wraz z podpórkami[52].
»Nadto, piec ceglany z dwoma alembikami i trzema zbiornikami, bardzo użyteczny dla amatorów destylacji«.
Kleant. Djabli mnie biorą!
Strzałka. Powoli.
»Nadto, lutnia bolońska, posiadająca wszystkie, lub prawie wszystkie struny.
»Nadto, warcabnica z figurami, oraz gra w gąskę, zabawy stanowiące bardzo miłe zajęcie w chwilach wywczasu.
»Nadto skóra jaszczurza, półczwartej stopy długa, wypchana sianem; osobliwość bardzo zdobiąca pokój gdy się ją zawiesi u powały.
»Wszystkie wymienione przedmioty, łącznie warte między braćmi więcej niż cztery tysiące pięćset franków, oddaje się, przez szczególną względność, za sumę tysiąca talarów[53]«.
Kleant. Niechże go zaraza zdusi razem z jego względnością, tego łotra, oprawcę! Słyszał kto kiedy o tak bezecnej lichwie? Nie dość mu jeszcze straszliwego procentu jaki wyciska, ale chce mi jeszcze wmuszać, za trzy tysiące franków, stare rupiecie zebrane djabeł wie skąd? Ani dwustu talarów za to nie dostanę, a jednak trzeba mi się zgodzić na wszystko co zechce. W mojem położeniu, do wszystkiego może mnie przymusić: wie dobrze ten łotr, że mam nóż na gardle!
Strzałka. Z przeproszeniem pańskiem, widzę że pan wchodzi na ten sam gościniec, po którym imć Panurg[54] kroczył do ruiny, wybierając pieniądze z góry, kupując drogo, sprzedając tanio i przejadając zboże na pniu.
Kleant. I cóż mam robić? Oto, dokąd prowadzi młodych ludzi przeklęte skąpstwo ojców: niechże się potem ktoś dziwi, że im życzą najrychlejszej śmierci[55]!
Strzałka. Trzeba przyznać, że ojciec potrafiłby swojem ohydnem skąpstwem oburzyć najspokojniejszego człeka. Nikt mi, Bogu dzięki, nie może zarzucić, abym sympatyzował z szubienicą; pośród moich kolegów, którzy nie bardzo przebierają w rzemiosłach[56], zawsze umiem się przyzwoicie wywinąć z każdej sztuczki, pachnącej choć trochę stryczkiem; ale, muszę przyznać, że ten stary, postępowaniem swojem, budzi we mnie szaloną pokusę aby go okraść[57]; mniemam, iż taka kradzież byłaby naprawdę chwalebnym uczynkiem.
Kleant. Dajno mi tę notatkę; przejrzę jeszcze.

SCENA DRUGA
HARPAGON, SIMON, KLEANT i STRZAŁKA w głębi sceny.

Simon. Tak, panie; to młody człowiek, któremu gwałtem potrzeba pieniędzy; znajduje się w tego rodzaju położeniu, że zgodzi się na wszystkie warunki.
Harpagon. Ale czy myślisz, Simonie, że niema żadnego ryzyka? znasz jego nazwisko, stosunki, rodzinę?
Simon. Nie. Dokładnych wiadomości nie mógłbym udzielić; wszedłem z nim w styczność jedynie przypadkiem; ale on sam dostarczy panu wyjaśnień. Służący upewniał mnie, że będziesz pan zupełnie zadowolony. Wszystko co mógłbym powiedzieć, to iż pochodzi z rodziny bardzo bogatej, matka już nie żyje, gotów zaś jest zobowiązać się, jeżeli pan zechce, iż ojciec umrze[58] przed upływem ośmiu miesięcy.
Harpagon. Hm, toby już coś było. Miłość chrześcijańska[59], Simonie, nakazuje wygodzie bliźnim, skoro to w naszej mocy.
Simon. Rozumie się.
Strzałka, pocichu do Kleanta, poznając Simona. Co to może znaczyć, przecież to nasz Simon rozmawia z pańskim ojcem?
Kleant, pocichu do Strzałki. Może mu ktoś powiedział kto jestem? czyżbyś ty mnie zdradził?
Simon, do Kleanta i Strzałki. Oho! tak wam było pilno! Któż panom powiedział, że to tutaj? (Do Harpagona). Niech mi pan wierzy, to nie ja wyjawiłem im pańskie nazwisko i mieszkanie; ale, sądzę iż nie stało się żadne nieszczęście; ci panowie są dyskretni, możecie się więc porozumieć i tutaj.
Harpagon. Jakto?
Simon, wskazując Kleanta. Oto właśnie osoba, która pragnie u pana pożyczyć owe piętnaście tysięcy[60].
Harpagon. Jakto, obwiesiu! to ty się puszczasz na takie niecne sposoby?
Kleant. Jakto, ojcze! to ty się plugawisz tak haniebnem rzemiosłem?

(Simon ucieka, Strzałka chowa się).


SCENA TRZECIA
HARPAGON, KLEANT

Harpagon. Więc to ty chcesz się zrujnować takiemi niegodziwemi pożyczkami?
Kleant. Więc to ty starasz się wzbogacić tak zbrodniczą lichwą?
Harpagon. Ty śmiesz jeszcze potem stawać tu przedemną?
Kleant. A ty, ojcze, śmiesz jeszcze pokazywać się oczom ludzkim?
Harpagon. Nie wstydzisz się, powiedz, grzęznąć w takich łajdactwach, brnąć w straszliwą rozrzutność, i trwonić haniebnie majątek, z trudem uzbierany[61] przez rodziców?
Kleant. Czy ojciec się nie rumieni poniżać swą godność tego rodzaju rzemiosłem? poświęcać honor i dobre imię nienasyconej żądzy zbijania talarów? zdzierstwem swojem przewyższać najniegodziwsze sztuczki, wymyślone kiedykolwiek przez najsłynniejszych lichwiarzy?
Harpagon. Precz z moich oczu, łotrze! precz z moich oczu!
Kleant. Kto jest większym zbrodniarzem według ciebie, ojcze: czy ten, kto drogo nabywa pieniądze których potrzebuje, czy ten, kto kradnie pieniądze, nie mając ich na co użyć?
Harpagon. Ruszaj stąd, mówię, nie doprowadzaj mnie do ostateczności. (Sam). Swoją drogą, rad jestem[62] z tego spotkania; to dla mnie przestroga, abym bardziej niż kiedy miał oko na jego czynności.

SCENA CZWARTA
FROZYNA, HARPAGON

Frozyna. Panie… Harpagon. Zaczekaj tu chwilę; mam z tobą do po mówienia. (Na stronie). Muszę troszeczkę zajrzeć[63] do moich pieniędzy.

SCENA PIĄTA
FROZYNA, STRZAŁKA

Strzałka, nie widząc Frozyny. Zdarzenie doprawdy paradne! Musi mieć stary widocznie gdzieś jakiś duży skład rupieci, z domowych rzeczy bowiem nic nie zauważyłem w tym spisie.
Frozyna. Ejże! to ty, poczciwy Strzałko? Skądże cię tu spotykam?
Strzałka. He, he! to ty, Frozyno? Cóż ty tu porabiasz?
Frozyna. Tosamo co wszędzie; pośredniczę w interesach, oddaję ludziom przysługi i korzystam jak mogę z moich talencików. Wiesz dobrze, że na świecie trzeba umieć sobie dawać rady; takim jak ja, niebo dało w posagu jedynie obrotność i głowę na karku[64].
Strzałka. Masz tu jakie konszachty z pryncypałem?
Frozyna. Tak. Załatwiam dlań pewną drobnostkę i spodziewam się niezłej nagrody.
Strzałka. Od niego? Ho, ho, musiałabyś wstać bardzo rano aby coś wydobyć; ostrzegam, że pieniądze w tym domu są bardzo kosztowne.
Frozyna. Są usługi, za które płaci się sowicie.
Strzałka. Upadam do nóg! widzę nie znasz jeszcze imć Harpagona. Pan Harpagon jest, ze wszystkich ludzkich istot, najmniej ludzką pod słońcem; najtwardszym i najbardziej nieużytym ze śmiertelnych. Niema usługi, któraby doprowadziła jego wdzięczność aż do rozwiązania sakiewki. Podziękowań, pochwał, życzliwych słówek, przyjaźni, ile zapragniesz; ale pieniędzy — oho! Nic suchszego i bardziej jałowego niż jego czułości; do słowa zaś dawać ma taki wrodzony wstręt, że nie dziwiłbym się, gdyby, zamiast: daję słowo, mówił pożyczam słowo[65].
Frozyna. Mój Boże, już ja wiem, jak się doi ludzi; znam sekret zjednywania sobie względów, głaskania po sercu, i trafiania w tkliwą strunę.
Strzałka. Fraszki. Założę się, że, gdy chodzi o pieniądze, nic tutaj nie wskórasz. To istny kamień, granit; gdyby człowiek konał w jego oczach, nie drgnąłby nawet. Słowem, pieniądze kocha więcej niż honor, cześć i cnotę. Żądać od niego pieniędzy, znaczy przyprawić go o konwulsje; ugodzić w śmiertelne miejsce, przeszyć mu serce, wydzierać wnętrzności[66]. Ale już wraca; umykam.

SCENA SZÓSTA
HARPAGON, FROZYNA

Harpagon, pocichu. Wszystko w porządku. (Głośno). I cóż, Frozyno?
Frozyna. Ach, Boże, doprawdy, jak pan doskonale wygląda! To się nazywa zdrowie!
Harpagon. Kto? ja?
Frozyna. Nigdym pana nie widziała tak świeżym i dziarskim.
Harpagon. Doprawdy?
Frozyna. Jakże! w życiu pan chyba nie wyglądał tak młodo; znam ludzi, którzy, w dwudziestym piątym roku, starsi są od pana.
Harpagon. Jednakże, Frozyno, mam już pełną sześćdziesiątkę.
Frozyna. No i cóżto jest sześćdziesiąt lat? Wielkie rzeczy! Teraz dopiero zaczyna się dla pana najpiękniejszy wiek mężczyzny.
Harpagon. To prawda; jednakże jakieś dwadzieścia latek mniej nicby nie zaszkodziło, jak sądzę.
Frozyna. Żartuje pan? Co panu po tem, kiedy pan i tak dożyje conajmniej setnego roku.
Harpagon. Myślisz?
Frozyna. Z pewnością. To widać na oko. Niech pan przystanie na chwilę. O, nie mówiłam! Między oczami jaki wspaniały znak długiego życia.
Harpagon. Znasz się na tem?
Frozyna. Jakżeby! Niech pan pokaże rękę. Mój Boże, co za linja życia!
Harpagon. Jakto?
Frozyna. Nie widzi pan, o, tutaj, tej linji?
Harpagon. No i cóż to ma znaczyć[67]?
Frozyna. Daję słowo, mówiłam sto lat, ale pan dociągnie stu dwudziestu.
Harpagon. Czy podobna?
Frozyna. Będą musieli pana dobijać, mówię panu; pochowasz pan dzieci, wnuki i prawnuki.
Harpagon. Chwała Bogu![68] Jakże nasza sprawa?
Frozyna. Czy można pytać? widział kto, aby mi się nie udało doprowadzić do końca rzeczy do której się zabiorę? Zwłaszcza co do małżeństwa, talenty mam niepospolite. Niema na świecie pary, którejbym, raz, dwa, nie umiała skojarzyć: ot, gdybym się uparła, ożeniłabym samego sułtana tureckiego[69] z Rzeczpospolitą Wenecką. Tutaj nie miałam aż takich trudności. Ponieważ jestem z temi kobieciętami w stosunkach[70], rozgadałam się jak należy o panu, i zwierzyłam matce zamiary, jakie pan powziął względem Marjanny, znając ją z ulicy i widując w oknie.
Harpagon. Cóż odpowiedziała?
Frozyna. Przyjęła z radością; gdym zaś powiedziała, że pan pragnie, aby Marjanna wzięła dziś udział w uroczystości małżeńskiego kontraktu pańskiej córki, zgodziła się bez trudności i oddała mi ją w tym celu pod opiekę.
Harpagon. Bo widzisz, Frozyno, muszę dziś wydać wieczerzę dla pana Anzelma, i bardzobym pragnął, aby i ona była na tej uczcie.
Frozyna. Ma pan słuszność. Marjanna wybiera się po obiedzie w odwiedziny do pańskiej córki, potem chciałaby zajrzeć na chwilę na jarmark i wrócić tu na wieczerzę.
Harpagon. Dobrze; mogą pojechać moim powozem; pożyczę im[71].
Frozyna. Doskonale.
Harpagon. Ale, Frozyno, czyś mówiła też z matką w sprawie posagu? Czyś wytłumaczyła jej, że powinnaby o tem pomyśleć, trochę się ścisnąć, krwi sobie upuścić[72] trochę przy takiej okazji? Bo, ostatecznie, nikt się nie żeni z panną, aby bodaj czegoś nie miała.
Frozyna. Jakto! ależ ona wniesie panu ze dwanaście tysięcy franków rocznie.
Harpagon. Dwanaście tysięcy!
Frozyna. Tak. Przedewszystkiem, jest z domu przyzwyczajona do bardzo oszczędnego stołu. To dziewczyna nawykła żyć samą sałatą, mlekiem, serem i ziemniakami; nie będzie się trzeba wsadzać na wykwintny stół, na kosztowne smakołyki ani desery, jakich wymagałaby inna kobieta: a to wcale nie drobnostka, to najmniej jakie trzy tysiące franków rocznie. Dalej, włożona jest do wielkiej skromności i prostoty w ubraniu; nie lubi kosztownych sukien, wspaniałych klejnotów, zbytkownych mebli, do których jej rówieśnice wzdychają zazwyczaj tak gorąco: to warte przeszło cztery tysiące rocznie. Brzydzi się grą, co dziś nie często się przytrafia u kobiet. Znam sąsiadkę, która w trente et ąuarante przegrała dwadzieścia tysięcy franków w tym roku. Ale liczmy tylko czwartą część. Pięć tysięcy rocznie na grze, cztery tysiące na strojach i kosztownościach, to czyni dziewięć tysięcy, tysiąc zaś talarów które oszczędziliśmy na jedzeniu, czy to nie wyniesie razem okrągłych dwunastu tysięcy?[73]
Harpagon. Tak: to nieźle; jednakże ten rachunek nie ma w sobie nic realnego[74].
Frozyna. Za pozwoleniem. Czy to nie jest rzecz bardzo realna[75], jeśli ktoś panu wnosi jako posag wstrzemięźliwość, jako sukcesję prostotę w ubiorze, i jako kapitał wstręt do gier hazardownych?
Harpagon. Chyba kpisz, Frozyno: wmawiać mi jako posag wszystkie wydatki których nie będzie robiła! Nie będę przecież kwitował[76] z tego, czego nie dostanę do ręki; bodaj coś[77] muszę zobaczyć w gotowiźnie! Frozyna. Mój Boże, dostaniesz pan, dostaniesz; mówiły mi, że gdzieś światami mają jakiś mająteczek, który panu tem samem przypadnie.
Harpagon. Trzeba to sprawdzić. A le, Frozyno, jeszcze jedna rzecz mnie niepokoi. Dziewczyna jest, jak ci wiadomo, młoda, a młode zazwyczaj ciągną do młodych. Lękam się, że człowiek w moim wieku może jej nie przypaść do smaku, i że to gotowo stać się przyczyną pewnych wybryczków, któreby mi wcale nie były na rękę.
Frozyna. Ach, jak pan je j nie zna! To jeszcze jedna właściwość, którą miałam panu oznajmić: ma nieprzezwyciężony wstręt do młodych ludzi, i ceni jedynie starców.
Harpagon. Doprawdy!
Frozyna. Upewniam pana. Gdybyś pan słyszał, jak

ona się wyraża w tym przedmiocie! Nie może poprostu znosić widoku młodego człowieka; nic zaś jej więcej nie zachwyca, powiada, niż piękny starzec z dużą majestatyczną brodą. Im który starszy, tem powabniejszy w jej oczach; toteż, ostrzegam pana, abyś się nie starał dla niej odmładzać. Wymaga conajmniej skończonych lat sześćdziesięciu: niedalej jak przed czterema miesiącami, już w przededniu małżeństwa, zerwała wszystkie układy, ponieważ wielbiciel przyznał się, że ma dopiero pięćdziesiąt sześć lat, i ponieważ, mając podpisywać kontrakt, nie przywdział okularów.
Harpagon. Jedynie dlatego?
Frozyna. Tak. Mówi, że pięćdziesiąt sześć lat, to jej nie wystarczy; a zwłaszcza nie cierpi nosów bez okularów.
Harpagon. Doprawdy, ty mi szczególne rzeczy powiadasz.
Frozyna. To dalej sięga, niżby sobie można wyobrazić. W pokoiku jej naprzykład wisi kilka obrazków, sztychów; jak pan myśli, kogo przedstawiają? Adonisów, Cefalów, Parysów i Apollinów? Nie: to portrety Saturna, Priama, starego Nestora i poczciwego Anchizesa na barkach syna.
Harpagon. Nadzwyczajne! Tego doprawdy nigdy bym nie pomyślał; bardzom rad, że ona takie ma usposobienie. Ja także, gdybym był kobietą, nie przepadałbym wcale za młodymi.[78]
Frozyna. Myślę sobie. Ładny mi specjał, doprawdy, te gołowąse smarkacze! Jest też co lecieć na takich żółtodzióbów! palić się do tych papinków! dużo się smaku kobieta w tem doszuka!
Harpagon. Co do mnie, nie umiem tego pojąć. Nie wiem, jakim cudem znajdują się kobiety, które tak przepadają za tym towarem.
Frozyna. Trzeba mieć źle w głowie. Czy można, mając klepki w porządku, dopatrzeć się czego przyjemnego w tych młokosach? Czy to mężczyźni, te wymuskane lale; czy w tem jest co do kochania?
Harpagon. Toż samo codzień powtarzam: wygląda to jak zmokłe kurcze, trzy włoski pod nosem jak wąsy u kota, kłaki z włosia na głowie, portki jak banie, i pępek prawie że na wierzchu!
Frozyna. A jak to zbudowane! jak towygląda przy takim człowieku jak pan! To mi mężczyzna dopiero, jest na co popatrzeć; to mi strój i figura, zdolne zawrócić w głowie kobiecie!
Harpagon. Wydaję ci się nieźle?
Frozyna. Jakże! wprost świetnie, do odmalowania. Niech się pan trochę obróci, jeśli łaska. Kapitalnie! Niech się pan przejdzie trochę. To mi postawa kształtna, swobodna i pełna siły; nie znać wręcz najmniejszej dolegliwości.
Harpagon. Tak wielkich też znów nie mam, Bogu dzięki. Astma jedynie trapi mnie czasami.
Frozyna. To nic! Bardzo panu do twarzy z tą astmą; kaszle pan z wielkim wdziękiem.
Harpagon. Powiedz mi, Frozyno, czy Marjanna nie zna mnie z widzenia? Nie zauważyła mnie kiedy, tak, przechodząc?
Frozyna. Nie; ale wiele mówiłyśmy o panu. Nakreśliłam jej pański portret; nie omieszkałam wysławiać przed nią pańskich zalet oraz korzyści posiadania takiego męża.
Harpagon. Dobrze, bardzo ci dziękuję.
Frozyna. Ach, prawda, przy sposobności, miałabym małą prośbę. Mam proces[79], który grozi przegraniem dla braku trochy pieniędzy. (Harpagon robi minę poważną)[80]. Mógłby pan w najprostszy sposób zapewnić mi wygraną, gdyby pan zechciał wspomóc mnie trochę. Nie uwierzyłby pan, jak ona się ucieszy z pańskiego poznania. (Harpagon przybiera napowrót minę wesołą)[80]. Ach, jakże pan jej przypadnie do gustu, jakie na niej wrażenie zrobi ta staroświecka kryza[81]! Ale, przedewszystkiem, oczarowana będzie tym sposobem przytrzymania spodni zapomocą sprzączek[81]: oszaleje poprostu; kochanek z takiemi sprzączkami, temu to już doprawdy nie zdoła się oprzeć.
Harpagon. Bardzo mi miło to słyszeć.
Frozyna. Niech mi pan wierzy, ten proces to dla mnie sprawa niezmiernej wagi. (Harpagon robi się poważny)[80]. Jestem zgubiona, jeżeli go przegram, a mała, maleńka pomoc mogłaby mnie postawić na nogi. Chciałabym, abyś pan widział zachwyt, z jakim słuchała opowiadań o panu. (Harpagon wraca do miny wesołej)[80]. Radość tryskała z jej oczu, gdym wyliczała wszystkie pańskie przymioty! Doprowadziłam do tego, że doczekać się nie może chwili małżeństwa.
Harpagon. Bardzoś poczciwa, Frozyno; doprawdy, jestem ci szczerze obowiązany.
Frozyna. Błagam pana, chciej nie odmawiać tego o co proszę (Harpagon robi się znowu poważny)[80]. To mi poprostu życie ocali: wdzięczna panu będę nieskończenie.
Harpagon. Do widzenia[82]. Muszę dokończyć korespondencji.
Frozyna. Przysięgam, że nie mógłbyś bardziej w porę pospieszyć z pomocą.
Harpagon. Pójdę powiedzieć, aby przygotowali powóz, którym macie jechać na jarmark.
Frozyna. Nie naprzykrzałabym się z pewnością, gdyby mnie w istocie nie zmuszała ciężka potrzeba.
Harpagon. I polecę, niech wcześnie podadzą kolację, aby wam nie zaszkodziło.
Frozyna. Niechże mi pan nie odmawia łaski, o którą błagam. Nie wyobraża pan sobie, ile radości…
Harpagon. Idę już. Wołają mnie. Do zobaczenia.
Frozyna, sama. Niechże cię febra[83] ściśnie, ty stary psie, brudasie djabelski! Kutwa udawał głuchego na wszystkie przymówki; ba, nie trzeba jeszcze dawać za wygraną: na wszelki wypadek, umiałam sobie z drugiej strony[84] zapewnić sowitą nagrodę.





AKT III
SCENA PIERWSZA[85]
HARPAGON, KLEANT, ELIZA, WALERY, PANI CLAUDE z miotłą w ręce, JAKÓB, SZCZYGIEŁEK, ZDZIEBEŁKO

Harpagon. Dalej, chodźcie tu wszyscy; dam wam rozkazy na dzisiaj i wyznaczę każdemu jego zajęcie. Chodźno tu, pani Claude, zacznijmy od pani. (Pani Claude zbliża się z miotłą). Dobrze, już pod bronią, Tobie więc powierzam obowiązek posprzątania w całem mieszkaniu; proszę tylko nie ścierać za mocno[86]: to bardzo niszczy. Prócz tego, oddaję pani podczas wieczerzy nadzór nad butelkami; jeśli się która gdzieś zawieruszy, albo też jeśli się coś stłucze[87], pani będziesz za to odpowiadać; wytrąci się z zasług.
Jakób, na stronie. Roztropny wymiar kary.
Harpagon, do pani Claude. No, ruszaj pani.

SCENA DRUGA
HARPAGON, KLEANT, ELIZA, WALERY, JAKÓB, SZCZYGIEŁEK, ZDZIEBEŁKO

Harpagon. Ciebie, Ździebełko i ciebie, Szczygiełek, przeznaczam do płukania szklanek i nalewania wina, ale tylko wówczas gdy ktoś będzie miał pragnienie, a nie wzorem tych błaznów lokaji, co to naprzykrzają się ludziom i namawiają do picia wówczas, kiedy się nikomu o tem nie śniło! Czekajcie, aż ktoś poprosi, i to nie jeden raz, a pamiętajcie przytem nie żałować wody.
Jakób, na stronie. Tak. Czyste wino uderza do głowy.
Szczygiełek. Czy mamy zdjąć płótnianki?
Harpagon. Tak, kiedy ujrzycie że goście się już schodzą; a pamiętajcie nie zniszczyć liberji.
Ździebełko. Ale kiedy, proszę pana, mój kaftan po jednej.stronie z przodu strasznie poplamiony olejem…
Szczygiełek. A znowu moje szarawary całkiem podarte z tyłu, tak, że mi widać, uczciwszy uszy…
Harpagon, do Szczygiełka. Sza! Trzymaj się zręcznie koło ściany i obracaj się zawsze frontem. (Do Ździebełka, pokazując mu, w jaki sposób ma trzymać kapelusz przed sobą, aby zasłonić plamę z oleju). A ty, kiedy będziesz usługiwał, trzymaj zawsze kapelusz w ten sposób.

SCENA TRZECIA
HARPAGON, KLEANT, ELIZA, WALERY, JAKÓB

Harpagon. Ty, moja córko, będziesz miała oko gdy będą sprzątać ze stołu, i będziesz uważała aby nic nie przepadło. To zajęcie dla młodej panienki. A pamiętaj też przyjąć jak należy moją narzeczoną, która cię chce odwiedzić: zabierzesz ją z sobą na jarmark. Rozumiesz?
Eliza. Tak, ojcze.
Harpagon przedrzeźniając. Tak, niuńko.

SCENA CZWARTA
HARPAGON, KLEANT, WALERY, JAKÓB

Harpagon. A ty, paniczu, któremu łaskawie przebaczyłem ostatnie wybryki[88], proszę aby ci również nie wpadło do głowy wykrzywiać się na nią.
Kleant. Ja, ojcze? Wykrzywiać na nią! z jakiej przyczyny?
Harpagon. Mój Boże! już my wiemy, co sobie myślą dzieci kiedy ojciec żeni się powtórnie, i jakiem okiem patrzą zazwyczaj na tak zwaną macochę. Ale, jeżeli pragniesz abym zupełnie wymazał z pamięci ostatnią sprawkę, zalecam ci byś tę osobę przyjął jaknajuprzejmiej, i był dla niej tak grzecznym jak tylko zdołasz.
Kleant. Jeżeli mam prawdę wyznać, ojcze, nie mogę powiedzieć abym był bardzo rad, iż ta osoba zostanie moją macochą: skłamałbym, gdybym to utrzymywał; ale, co się tyczy grzecznego przyjęcia, ręczę ci, ojcze, iż, pod tym względem, spotkasz się z nąjściślejszem posłuszeństwem.
Harpagon. No, pamiętaj!
Kleant. Zobaczysz, ojcze, nie będziesz miał powodu się uskarżać.
Harpagon. Bardzo ci się to chwali.

SCENA PIĄTA
HARPAGON, WALERY, JAKÓB

Harpagon. Walery, pomóż mi w tej sprawie. Chodź tu, imci Jakóbie, zbliż się,, zachowałem cię na ostatek.
Jakób. Czy do stangreta zamierza pan mówić, czy do kucharza[89]? bo jestem jednym i drugim.
Harpagon. Do obydwóch.
Jakób. Ale do którego najpierw?
Harpagon. Do kucharza.
Jakób. Niech pan zaczeka[90], jeźli łaska. (Zdejmuje liberję stangreta i ukazuje się ubrany za kucharza).
Harpagon. Cóż to, u djaska, za jakieś komedje?
Jakób. Jestem na usługi.
Harpagon. Przyrzekłem wydać dziś kolację, Jakóbie.
Jakób, na stronie. Cuda się dzieją!
Harpagon. Powiedz-no mi: potrafisz zgotować jak się należy?
Jakób. Owszem, jeżeli pan da dosyć pieniędzy.
Harpagon. Cóż u djabła, ciągle pieniędzy[91]! Zdawałoby się, że oni nie umieją nic innego, jak tylko: pieniędzy, pieniędzy, pieniędzy. Wciąż jedno słowo w gębie: pieniędzy! ciągle słyszę tylko: pieniędzy! Oto ich ulubiony konik: pieniądze!
Walery. Słyszał kto kiedy bezczelniejszą odpowiedź! Wielka sztuka ugotować dobrą kolację za drogie pieniądze! to najłatwiejsza rzecz pod słońcem; niema tak miernej mózgownicy, któraby się nie wysiliła na to. Kto chce okazać, że jest zdatnym człowiekiem, powinien umieć dać dobrze jeść za tanie pieniądze.[92]
Jakób. Dobrze jeść za tanie pieniądze!
Walery. Rozumie się.
Jakób, do Walerego. Dalibóg, panie rządco, bardzo byłbym wdzięczny, gdybyś mnie pan nauczył tego sekretu i objął urząd kucharza, bo, jak widzę, w tym domu do wszystkiego chcesz nos wściubiać.
Harpagon. Cicho mi! Czegóż więc trzeba?
Jakób. Oto jest tu pan rządca, który ugotuje panu dobrze jeść za tanie pieniądze.
Harpagon. Hej tam! masz mi odpowiadać na pytanie.
Jakób. Ileż osób?
Harpagon. Ośm do dziesięciu; ale trzeba liczyć tylko na ośm. Gdzie jest dla ośmiu, znajdzie się i dla dziesięciu[93].
Walery. Rozumie się.
Jakób. Ano, to trzeba będzie cztery wielkie dania i pięć przystawek. Zupa… Pierwsze danie…[94]
Harpagon. Cóż u djabła, toby starczyło dla całego miasta!
Jakób. Pieczyste…
Harpagon, zasłaniając mu usta ręką. A, łotrze, pożreć chcesz mnie całego!
Jakób. Legumina…
Harpagon, zasłaniając mu znowu usta. Jeszcze!
Walery, do Jakóba. Chcesz aby wszyscy popękali? czy pan po to sprosił gości, aby ich uśmiercać z przejedzenia? Idźże sobie przeczytać jakie przepisy zdrowotne i popytaj się lekarzy, czy może być coś szkodliwszego dla człowieka niż nadmierne jedzenie[95].
Harpagon. Ma słuszność.
Walery. Dowiedzże się Jakóbie, ty i podobni tobie, że to prosta mordownia stół przeładowany potrawami. Kto chce się okazać prawdziwym przyjacielem swoich gości, daje im jeść skromnie; toć, wedle słów starożytnego filozofa, poto się je aby żyć, nie zaś poto żyje aby jeść.[96]
Harpagon. Ach, pięknie powiedziane! To najpiękniejsza sentencja, jaką słyszałem w życiu: Poto się żyje aby jeść, a nie poto je aby żyć… Nie, nie, to nie to. Jak ty to powiedziałeś?
Walery. Że poto się je aby żyć, a nie poto żyje aby jeść.
Harpagon, do Jakóba. Aha. Słyszałeś? (Do Walerego). Cóż to za wielki mędrzec powiedział?
Walery. Nie przypominam sobie w tej chwili.
Harpagon. Pamiętaj mi spisać te słowa: chcę je wyryć złotemi literami nad kominkiem.
Walery. Nie omieszkam. Co się zaś tyczy wieczerzy, niech pan to mnie pozostawi; już ja wszystko zarządzę jak trzeba.
Harpagon. Więc dobrze.
Jakób. Tem lepiej! mniej będę miał kłopotu.
Harpagon, do Walerego. Najlepiej dać coś takiego, czego nie można dużo jeść i co zaraz syci; ot, potrawkę baranią[97], dobrze tłustą: do tego ciasto nadziewane gęsto kasztanami. To zapycha.
Walery. Niech się pan na mnie spuści.
Harpagon. A teraz, Jakóbie, trzeba wychędożyć karocę.
Jakób. Niech pan czeka: to do stangreta. (Wkłada płaszcz). Powiada pan…
Harpagon. Że trzeba wychędożyć karocę, i mieć konie w pogotowiu. Zawieziesz na jarmark…
Jakób. Pańskie konie? ależ, dalibóg, one poprostu z nóg lecą! Nie powiem panu że leżą na podściółce: biedne zwierzęta nie wiedzą co to podściółka, niema co o tem gadać! Ale trzyma je pan na tak ścisłym poście, że to już zaledwie cienie, widma, szkielety, a nie konie.
Harpagon. Wielka im krzywda! Cały dzień nic nie robią.
Jakób. Pan myśli, że kto nic nie robi, to już jeść nie potrzebuje? Lepiejby wyszło na zdrowie biednym bydlątkom pracować porządnie, ale za to najeść się do syta. Serce się kraje patrzeć na tę mizerję! Bo, koniec końców, człowiek, ma serce dla swoich koni: zdaje mu się, że sam cierpi, kiedy patrzy na ich niedolę. Od ust sobie codziennie odejmuję aby je pożywić; to, proszę pana, trzeba być z kamienia, aby tak nie mieć litości nad bliźnim[98].
Harpagon. Nie wielka praca odwieźć panienki na jarmark.
Jakób. Nie, panie, nie miałbym odwagi ich zaprząc, sumienieby mnie gryzło, gdybym uderzył batem te chudzięta. Jakże pan chcesz, aby one zawlokły karocę, skoro same ledwie się wloką!
Walery. Uproszę sąsiada, aby zastąpił Jakóba na koźle; wszakże i tak będzie tu potrzebny.
Jakób. Niech będzie. Wolę już, niech zginą z innej ręki, nie z mojej.
Walery. Pan Jakób coś dużo rezonuje.
Jakób. Pan rządca coś we wszystko nos wściubia.
Harpagon. Cicho tam!
Jakób. Ja bo, proszę pana, znieść nie mogę lizunów, i dobrze widzę do czego to zmierza. Te jego wieczne trzęsienie się nad chlebem, winem, nad drzewem, solą i świecami, to tylko poto, aby panu bakę świecić i ująć pana za serce. Wściekłość mnie już bierze; przykro mi, doprawdy, codziennie słyszeć, co ludzie gadają o panu. Niech co chce będzie, ja i dla pana, mimo wszystko, mam serce: po moich koniach, pan jest człowiekiem którego kocham[99] najwięcej na świecie.
Harpagon. Mógłbyś mi powiedzieć, mości Jakóbie, co o mnie gadają?
Jakób. Owszem, gdybym był pewny, że się pan nie pogniewa.
Harpagon. Nie, ani trochę.
Jakób. Aha! pewien jestem, że panby się rozzłościł.
Harpagon. Ani mi się nie śni. Owszem, przyjemność mi zrobisz; rad będę usłyszeć, co ludzie o mnie mówią.
Jakób. Skoro więc pan każe, powiem otwarcie, że drwią sobie wszędzie z pana. Ze wszystkich stron przycinki za pana musimy znosić, świat nie ma większej uciechy niż dworować sobie z pana i obnosić coraz to nowe powiastki o pańskiem sknerstwie. Jeden mówi, że pan każe drukować osobne kalendarze z podwójną ilością dni krzyżowych i wigilij, aby domownikom nałożyć dubeltową liczbę postów; drugi, że pan zawsze się umie pogniewać o coś na służbę z okazji Nowego Roku lub odprawy, aby móc nic nie dać. Ten opowiada, że, pewnego razu, pozwałeś pan kota z sąsiedniego domu, za to, że zjadł panu resztkę potrawki baraniej; ów że schwytano pana w nocy, jak pan sam odkradał owies[100] koniom, i że własny stangret, ten co tu był przedemną, wrzepił panu pociemku porcyjkę batogów, do których się pan nikomu nie przyznał. Słowem, mam rzec prawdę? Ruszyć się nie można, aby się nie słyszało jak pana obrabiają na wszystkie strony. Jesteś pan pośmiewiskiem całego świata; nikt o panu inaczej nie mówi, tylko jak o skąpcu, dusigroszu, brudasie i lichwiarzu.
Harpagon, bijąc Jakóba[101]. Jesteś głupiec, bałwan, hultaj i bezczelnik.
Jakób. A co, nie zgadłem? Nie chciał pan wierzyć. Mówiłem że się pan pogniewa, jak powiem prawdę.
Harpagon. Nauczę cię takich gadań!

SCENA SZÓSTA[102]
WALERY, JAKÓB

Walery, śmiejąc się. Widzę, mości Jakóbie, że źle ci płacą za twą szczerość.
Jakób. Do licha, mości przybłędo, który chcesz tutaj grać ważną figurę, to nie twoja sprawa. Śmiej sie z kijów które sam dostaniesz, nie z moich.
Walery. Ejże, panie Jakóbie, proszę, niech się pan nie złości.
Jakób, na stronie. Oho, coś mi cienko śpiewa. Spróbuję udać zucha; jeśli będzie dość głupi, aby się przestraszyć, przetrzepię go trochę. (Głośno). A czy wiesz, panie śmieszku, że ja śmieszków nie lubię, i że, jeżeli będziesz mi w drogę właził, nauczę cię śmiać się z innego tonu? (Następuje groźnie na Walerego, który się cofa).
Walery. Ejże, zwolna.
Jakób. Co, zwolna? jak mi się będzie podobało!
Walery. Za pozwoleniem.
Jakób. Widzicie błazna!
Walery. Panie Jakóbie…
Jakób. Niema żadnego pana Jakóba. Jak się wezmę do kija, to ci tak skórę wyłoję…
Walery. Jakto: do kija? (Walery następuje z kolei na Jakóba).
Jakób. Nic, nic, ja tylko tak.
Walery. Czy ty wiesz, panie śmiałku, że bardzo łatwo mógłbym przełoić ja ciebie?
Jakób. Ależ nie wątpię.
Walery. Że, ostatecznie, jesteś tylko lichym kuchtą?
Jakób. Wiem, wiem.
Walery. I że mnie jeszcze nie znasz jak należy?
Jakób. Niech pan daruje.
Walery. Wyłoisz mi skórę, powiadasz?
Jakób. Tak sobie żartowałem.
Walery. A mnie twoje żarty wcale nie smakują. (Okładając kijem Jakóba). Niech cię to na drugi raz oduczy od głupich żartów.
Jakób, sam. Niech djabli wezmą szczerość! to liche rzemiosło: wyrzekam się go; odtąd, nie w głowie mi mówić prawdę. Mniejsza zresztą o mego pana; on ma przynajmniej jakieś prawo mnie grzmocić; ale co z panem rządcą, jeszcze się porachujemy.

SCENA SIÓDMA
MARJANNA, FROZYNA, JAKÓB

Frozyna. Nie wiesz Jakóbie, czy pan w domu?
Jakób. O, w domu, w domu, wiem aż nadto dobrze.
Frozyna. Powiedz mu, proszę, że czekamy.
Jakób. Oho, jakiś niebrzydki buziaczek.

SCENA ÓSMA

Marjanna. Ach, Frozyno, tak mi dziwnie jakoś; jeśli mam prawdę powiedzieć, strasznie się boję tego spotkania.
Frozyna. Ale dlaczego? skąd ten niepokój?
Marjanna. Ach, ty się pytasz? Czy nie możesz sobie wyobrazić uczuć osoby, która za chwilę ma zobaczyć narzędzia tortur na jakie jest skazana?
Frozyna. Wierzę bardzo, że, gdyby chodziło o przyjemny rodzaj śmierci, wolałabyś do tego inne narzędzie niż pana Harpagona. Poznaję z twojej minki, że młody elegancik o którym mi mówiłaś zaprószył ci nieco głowę.
Marjanna. Tak, Frozyno, nie myślę przeczyć; wyznaję, iż kilkakrotne jego odwiedziny i obejście tak pełne grzeczności i szacunku, zostawiły mi nader miłe wspomnienie.
Frozyna. Ale czy dowiedziałaś się bodaj, kto to taki?
Marjanna. Nie, nie wiem; ale to wiem, że jest człowiekiem którego można pokochać. To pewna, gdyby rzeczy zależały od mego wyboru, wolałabym raczej jego niż innego, i wspomnienie to niemałą odgrywa rolę we wstręcie do narzuconego mi małżeństwa.
Frozyna. Mój Boże! takie gagatki są bardzo przyjemne i umieją się przypodobać; ale cóż, zwykle są goli jak święci tureccy. Lepszy zaprawdę los[103] czeka cię z mężem starym, ale bogatym. Przyznaję że związek taki nie wróży zbyt wielkich rozkoszy i że trzeba będzie przewalczyć trochę wstrętu; ale to przecież nie na wieczność! Śmierć jego, wierzaj, pozwoli ci znaleźć kogoś milszego, kto zatrze to przykre wspomnienie.
Marjanna. Mój Boże, Frozyno, to straszna rzecz, iż, aby móc być szczęśliwą, trzeba życzyć lub oczekiwać[104] dopiero czyjegoś zgonu! Śmierć nie zawsze jest tak uprzejma dla naszych zamiarów.[105]
Frozyna. Czy panna żartuje?[106] Wychodzisz zań tylko z tym warunkiem, że zostaniesz prędko wdową; to jeden z punktów ślubnego kontraktu! To byłaby bezczelność, gdyby miał nie umrzeć do kwartału! Ale otóż i on we własnej osobie.
Marjanna. Ach, Frozyno, cóż za postać!

SCENA DZIEWIĄTA
HARPAGON, FROZYNA, MARJANNA

Harpagon, do Marjanny. Nie gniewaj się, piękna panienko, że ci się ośmielam przedstawić w okularach[107]. Wiem, że twoje wdzięki[108] dostatecznie jaśnieją oczom, dość są widoczne same przez się, i nie potrzeba szkieł aby się ich dopatrzeć; ale wszak i na gwiazdy ludzie patrzą przez szkła, ja zaś twierdzę i uręczam, że pani jesteś gwiazdą, i jaką gwiazdą! najpiękniejszą gwiazdą, jaka istniała kiedy w krainie gwiazd. Frozyno, ależ ona nic nie odpowiada? nie okazuje żadnej radości[109] z mego widoku?

Frozyna. Jeszcze nie może ochłonąć; przytem dziewczęta zawsze się wstydzą pokazać tak od razu, co się dzieje w serduszku.
Harpagon, do Frozyny. Masz słuszność. (Do Marjanny). Oto, piękna duszyczko, córka pragnie się z tobą przywitać.

SCENA DZIESIĄTA
HARPAGON, ELIZA, MARJANNA, FROZYNA

Marjanna. Zbyt późno dopełniam tego miłego obowiązku.
Eliza. Pani uczyniłaś to, co ja powinnam była u czynić; do mnie należało uprzedzić panią.
Harpagon. Duża dziewczyna, nieprawdaż? ale złe zielsko[110] zawsze prędko rośnie.
Marjanna, pocichu do Frozyny. O, cóż za wstrętny człowiek.[111]
Harpagon, pocichu do Frozyny. Co mówi moja ślicznotka?
Frozyna. Że pan jest zachwycający.
Harpagon. Zbyt jesteś łaskawa, czarująca istoto.
Marjanna, na stronie. Cóż za figura!
Harpagon. Jestem ci nader obowiązany za takie uczucia.
Marjanna, na stronie. Nie wytrzymam dłużej.


SCENA JEDENASTA
HARPAGON, MARJANNA, ELIZA, KLEANT, WALERY, FROZYNA, ŹDZIEBEŁKO

Harpagon. Oto syn pragnie złożyć ci uszanowanie.
Marjanna, pocichu do Frozyny. Ach, Frozyno, cóż za zdarzenie! To właśnie ten, o którym ci mówiłam.
Frozyna, do Marjanny. Istotnie, nadzwyczajny zbieg okoliczności!
Harpagon. Uważam, iż pani się dziwi, widząc mnie ojcem tak dorosłych dzieci; ale wkrótce zbędę się obojga.
Kleant, do Marjanny. Jeśli mam pani prawdę wyznać, nie spodziewałem się nigdy takiego spotkania. Zdziwiłem się niemało, kiedy mi dziś rano ojciec obwieścił swój zamiar.
Marjanna. Tożsamo mogłabym powiedzieć o sobie. To spotkanie zaskoczyło mnie nie mniej od pana; nie byłam przygotowana na taką przygodę.
Kleant. To pewna, pani, iż ojciec nie mógł uczynić lepszego wyboru i że zaszczyt oglądania pani jest dla mnie niemałem szczęściem; jednakże, mimo wszystko, nie będę pani upewniał, iż z radością powitam w tobie moją macochę. Dworne oracje zbyt trudne mi są w tych warunkach; niepodobieństwem mi jest winszować pani tego tytułu. Te słowa mogłyby się wydać niedość uprzejme; ale pewien jestem, że ty, pani, zrozumiesz je tak jak należy, i pojmiesz, iż ten związek musi we mnie budzić bardzo naturalną odrazę. Wiedząc kim jestem, nie możesz się nie domyślać, do jakiego stopnia staje ono w drodze mym pragnieniom; jeżeli mam prawdę wyznać, powiem, z przeproszeniem mego ojca, że, gdyby rzeczy zależały odemnie, małżeństwo to nie przyszłoby nigdy do skutku.[112]
Harpagon. A to doprawdy bezwstydnik! Ładna oracja powitalna!
Marjanna. Ja zaś, w odpowiedzi, wyznam że moje uczucia w tym względzie są zupełnie podobne. Jeżeli panu byłoby przykro widzieć we mnie macochę, i mnie również bardzo byłoby niemiło ujrzeć w nim pasierba. Nie myśl, proszę, że to z mej woli grozi panu to niebezpieczeństwo. Za nic nie chciałabym panu zrobić przykrości; i, o ile przemoc nie zmusi mnie do tego, daję panu słowo, że nie przystanę nigdy na małżeństwo które pana tak martwi.
Harpagon. Ma słuszność. Na takie głupie odezwanie, trzeba odpowiedzieć z tego samego tonu. Przepraszam cię bardzo, ślicznotko, za zuchwalstwo syna;, wo głuptas nie pojmuje jeszcze znaczenia tego co mówi.
Marjanna. Upewniam, że się nie czuję bynajmniej obrażoną; przeciwnie, sprawił mi przyjemność, wyrażając otwarcie swe prawdziwe uczucia. Podoba mi się to wyznanie; gdyby przemówił inaczej, zmniejszyłoby to mój szacunek dla niego.
Harpagon. Zbyt dobra jesteś, że tak tłumaczysz jego głupstwa. Z czasem zresztą nabierze rozsądku; zobaczysz, że zmieni zapatrywania.
Kleant. Nie, ojcze, nie byłbym zdolen odmienić uczuć, i proszę usilnie panią, byś zechciała im uwierzyć.
Harpagon. Patrzcie mi błazna! brnie coraz dalej!
Kleant. Czy chciałbyś ojcze, abym kłamał swoim myślom?
Harpagon. Jeszcze! zaczniesz ty mi gadać z innego tonu?
Kleant. Dobrze więc, ojcze, skoro tak każesz, będę przemawiał inaczej. Pozwól więc pani, że postawię się na miejscu ojca, i wyznam ci, iż nie widziałem w świecie nic równie uroczego; nie pojmuję większego szczęścia niż podobać się tobie; tytuł twego męża jest zaszczytem i rozkoszą, którebym przełożył nad potęgę największych władców świata. Tak, pani; szczęście posiadania cię jest, w moich oczach, najpiękniejszym losem, a w zdobyciu go pokładałbym całą mą dumę. Nie istnieje nic, czegobym nie był zdolny uczynić dla tak kosztownej nagrody; najpotężniejsze zapory…[113]
Harpagon. Hola synu, hola!
Kleant. W twojem imieniu, ojcze, przemawiałem do pani.
Harpagon. Do kroćset, mam język aby mówić za siebie; nie potrzebuję adwokata. Hej tam, krzeseł.
Frozyna. Nie; lepiej udamy się teraz na jarmark, aby wcześniej wrócić i mieć więcej czasu do gawędki.
Harpagon, do Zdziebełka. Wołaj tam, niech zaprzęga.

SCENA DWUNASTA
HARPAGON, MARJANNA, ELIZA, KLEANT, WALERY, FROZYNA

Harpagon do Marjanny. Zechciej wybaczyć[114], ślicznotko, że nie pomyślałem o jakiej przekąsce przed spacerem.
Kleant. Postarałem się o to, ojcze: kazałem, w twojem imieniu, przynieść parę koszów chińskich pomarańcz, daktyli i konfitur.
Harpagon, pocichu do Walerego. Walery!
Walery, pocichu do Harpagona. Zwarjował!
Kleant. Uważasz, ojcze, że to nie dosyć? Mam nadzieję, że pani zechce darować…
Marjanna. Ależ i to było zupełnie zbyteczne.
Kleant. Czy zdarzyło się pani widzieć kiedy piękniejszy dyament, niż ten który ojciec ma na palcu?
Marjanna. W istocie, błyszczy wspaniale.
Kleant, zdejmując ojcu dyament[115] i wręczając Marjannie. Musi pani zbliska zobaczyć.
Marjanna. Bardzo piękny, rzeczywiście, ogień ma niezrównany.
Kleant, zagradzając drogę Marjannie, która chce oddać dyament. Nie, pani, w zbyt pięknych znajduje się rączkach. Chciej pani przyjąć ten mały upominek, jaki, ci składa ojciec.
Harpagon. Ja?
Kleant. Nieprawdaż, ojcze, pragnąłbyś, aby pani przyjęła ten pierścień dla twojej miłości?
Harpagon. pocichu do syna. Jakto?
Kleant, do Marjanny. Ależ tak! ojciec daje mi znaki, abym panią nakłonił do przyjęcia.
Marjanna. Nie chciałabym…
Kleant, do Marjanny. Żartuje pani? Za nic w świecie nie wziąłby go z powrotem.
Harpagon, na stronie. Oszaleję.
Marjanna. To byłoby…
Kleant, ciągle nie pozwalając Marjannie oddać pierścionka. Ależ nie, pani, to byłaby obraza.
Marjanna. Ależ proszę…
Kleant. Ani mowy.
Harpagon, na stronie. Niech wszyscy czarci…
Kleant. O, jaki w zburzony odmową.
Harpagon, pocichu do syna. A, zdrajco!
Kleant, do Marjanny. Widzi pani, jest w rozpaczy.
Harpagon, cicho do syna, grożąc mu. Kacie! opryszku!
Kleant. To nie moja wina, ojcze. Robię co mogę aby panią nakłonić; cóż, kiedy się upiera.
Harpagon, j. w. Wisielcze!
Kleant. Jesteś pani przyczyną, iż ojciec pogniewał się na mnie.
Harpagon, j. w. Łotrze!
Kleant, do Marjanny. Przyprawisz go o chorobę. Przez litość, pani, nie opieraj się dłużej.
Frozyna, do Marjanny. Mój Boże! cóż za ceremonje. Weźże pierścionek, skoro pan chce koniecznie.
Marjanna do Harpagona. Aby więc pana nie gniewać, zatrzymuję go na razie, lecz nieomieszkam zwrócić przy sposobności.

SCENA TRZYNASTA
HARPAGON, MARJANNA, ELIZA, KLEANT, WALERY, FROZYNA, ŹDZIEBEŁKO

Zdziebełko. Panie, człowiek jakiś chce mówić z panem.
Harpagon. Powiedz, że jestem zajęty, niech przyjdzie innym razem.
Zdziebełko. Mówi, że przyniósł pieniądze[116] dla pana.
Harpagon, do Marjanny. Wybacz mi, pani; wracani natychmiast.

SCENA CZTERNASTA
HARPAGON, MARJANNA, ELIZA, KLEANT, WALERY, FROZYNA, SZCZYGIEŁEK

Szczygiełek, wpadając i przewracając Harpagona[117]. Panie…
Harpagon. Och! zabił mnie.
Kleant. Co się stało, ojcze, czy zrobiłeś sobie co złego?
Harpagon. Zdrajca! musieli go przekupić moi dłużnicy, aby mi kark skręcił!
Walery, do Harpagona. Ależ nie, nic panu nie będzie.
Szczygiełek, do Harpagona. Przepraszam bardzo, myślałem że trzeba się śpieszyć.
Harpagon. Czego chcesz, gałganie?
Szczygiełek. Chciałem powiedzieć, że konie nie podkute.
Harpagon. Niechże je prędko zawiodą do kowala.
Kleant. Zanim więc je okują, pozwolisz, ojcze, że będę za ciebie robił honory domu, i zaprowadzę panią do ogrodu, gdzie kazałem podać podwieczorek.

SCENA PIĘTNASTA
HARPAGON, WALERY

Harpagon. Walery, miejże przynajmniej oko na wszystko, i staraj się uratować ile będzie można, aby odesłać z powrotem[118] do sklepu.
Walery. Niech pan będzie spokojny.
Harpagon sam. O, synu wyrodny! chcesz więc mej ruiny?





AKT IV
SCENA PIERWSZA
KLEANT, MARJANNA, ELIZA, FROZYNA

Kleant. Zostańmy tutaj, będzie nam o wiele lepiej. Nikt nie podsłuchuje, możemy mówić swobodnie.
Eliza. Tak, pani; brat zwierzył mi się z miłości swej dla ciebie. Znam dobrze przykrości i niedole takiego położenia; niech mi pani wierzy, z całego serca biorę udział w waszej sprawie.
Marjanna. Jakąż miłą pociechą jest posiadać życzliwość osoby takiej jak pani! błagam, abyś na zawsze zechciała mi zachować tę szlachetną przyjaźń, podwójnie cenną w moich smutnych losach.
Frozyna. Daję słowo, kapitalne głupstwo strzeliliście oboje, żeście mi się zawczasu nie zwierzyli z całą historją. Oszczędziłabym wam z pewnością niejednego kłopotu, i nie bylibyśmy zabrnęli tak daleko.
Kleant. Cóż robić? Widocznie mój zły los tak pokierował sprawą. Ale, piękna Marjanno, powiedz, jakie ty masz plany?
Marjanna. Mój Boże, czyż w mojej jest mocy czynić jakieś postanowienia? Zależność w jakiej żyję czyliż mi się nie każe ograniczyć jeno do życzeń?
Kleant. Więc żadnego oparcia niema dla mnie w twem sercu, jak tylko same życzenia? Żadnego współczucia? sympatji? Ani śladu przywiązania zdolnego do czynu?
Marjanna. Cóż mam powiedzieć, Kleancie? Postaw się na mojem miejscu! Radź, rozkazuj sam; zdaję się zupełnie na ciebie; zbyt jestem pewna twego charakteru, aby przypuszczać, iż mógłbyś żądać czegoś sprzecznego z honorem i przystojnością.
Kleant. Ach, i cóż za los być ograniczonym do tego, na co pozwalają ciasne uczucia surowego honoru i małodusznej przystojności!
Marjanna. Cóż chcesz? Gdybym nawet chciała pominąć względy powinne mej płci, nie mogę zapomnieć o matce. Nie potrafiłabym przemóc na sobie, aby niewdzięcznością odpłacić dobroć i serdeczność jakich zawsze doznawałam. Ją staraj się przekonać; użyj wszystkich dróg, aby ją zjednać. Możesz czynić i mówić co ci się podoba, daję ci zupełną swobodę; gdyby chodziło tylko o to bym oświadczyła się na twoją korzyść, chętnie jestem gotowa wyznać wszystko co czuję.
Kleant. Frozyno, poczciwa Frozyno, a ty, czy zechcesz dopomóc?
Frozyna. Czyż trzeba nawet pytać? Chciałabym, z całego serca. Wiecie dobrze, że ja mam dość sobie ludzką naturę. Niebo nie dało mi serca z kamienia; aż nadto lubię wyświadczać ludziom przysługi, a cóż dopiero, gdy widzę młodych, kochających się tak poczciwie i szczerze. Jakże tedy wziąć się do rzeczy?
Kleant. Pomyśl trochę, proszę cię o to.
Marjanna. Poradź co.
Eliza. Znajdź sposób odrobienia tego coś zdziałała.
Frozyna. To nie tak łatwo. (Do Marjanny). Co się tyczy matki, to ma ona na tyle rozsądku, aby ją można było przejednać i nakłonić; zgodzi się może przelać na syna to, co przeznaczała dla ojca. (Do Kleanta). Ale największa bieda, to że pański ojciec jest pańskim ojcem.
Kleant. To oczywiste.
Frozyna. Myślę niby, że zachowa ciężką urazę, jeśli dostanie odkosza i wcale go to nie usposobi życzliwie dla pańskiego małżeństwa. Trzebaby tedy, aby zerwanie wyszło od niego samego, i aby w jakiś sposób mógł się zrazić do Marjanny.
Kleant. Masz słuszność.
Frozyna. Wiem, że mam słuszność; ale to jeszcze mało. Toby zatem była droga: ale licho wie, jak znaleźć potemu środki. Czekajcie: gdyby się postarać[119] o jakąś kobietę, nie nadto młodą, sprytną, — niby coś w moim rodzaju — któraby, przebrana naprędce, pod jakiemś dziwacznem nazwiskiem markizy lub wicehrabiny, umiała odegrać rolę znakomitej damy, gdzieś z Bretanji czy skądinąd. Podejmuję się wmówić w ojca, że to jest osoba, która, prócz nieruchomości, posiada sto tysięcy talarów w gotowiźnie; że zakochała się w nim śmiertelnie i pragnie koniecznie zostać jego żoną, tak iż gotowa jest intercyzą przekazać mu cały majątek. Ani wątpię, że da się złapać. Bo, ostatecznie, on kocha pannę bardzo, wiem, ale cośkolwiek bardziej jeszcze kocha złotko: i skoro, omamiony jego blaskiem, zgodzi się ustąpić ciebie, mniejsza że później czeka go ciężkie rozczarowanie co do owej markizy.
Kleant. Bardzo dobry pomysł.
Frozyna. Pozwólcie mi tylko działać. Przypominam sobie jedną z przyjaciółek, która się nada tutaj doskonale.
Kleant. Bądź przekonaną, Frozyno, o mojej wdzięczności. W każdym razie, urocza Marjanno, pozwól, abyśmy zaczęli sprawę od zjednania matki; to już byłby duży krok naprzód. Uczyń, błagam, ze swej strony wszystko co będzie w twej mocy. Użyj wpływu, jaki ci daje jej przywiązanie do ciebie. Rozwiń siłę twej wymowy, wszystkie potężne czary jakie niebo w łożyło w twe oczy i usta, i nie poniechaj tych czułych słówek, nieśmiałych próśb i przymilnych pieszczot, którym, to pewna, nikt się oprzeć nie potrafi.
Marjanna. Uczynię co w mej mocy, nie zaniedbam niczego.

SCENA DRUGA
HARPAGON, KLEANT, MARJANNA, ELIZA, FROZYNA

Harpagon, na stronie, niespostrzeżony przez tamtych. Hoho! syn całuje w rękę przyszłą macochę, a pani macocha coś się nie bardzo opiera! Czyżby się w tem kryła jakaś tajemnica?
Eliza. Ojciec idzie.
Harpagon. Karoca gotowa: możecie jechać choćby zaraz.
Kleant. Skoro nie jedziesz, ojcze, może ja paniom będę towarzyszył.
Harpagon. Nie: zostań. Mogą pojechać i same; będziesz mi potrzebny.

SCENA TRZECIA
HARPAGON, KLEANT

Harpagon. I cóż, Kleancie, pomijając kwestję macochy, jak ci się wydaje ta młoda osoba?
Kleant. Jak mi się wydaje?
Harpagon. Tak, co sądzisz o jej obejściu, urodzie, wykształceniu?
Kleant. Phi!
Harpagon. Cóż zatem?
Kleant. Jeśli mam mówić szczerze, muszę przyznać żem się rozczarował[120]. Robi wrażenie skończonej kokietki, figura dość niezręczna, uroda średnia, a rozumek nader pospolity. Nie myśl, ojcze, że mówię to, aby cię zniechęcić. Skoro ma być macocha, ta czy inna, to już wszystko jedno.
Harpagon. Mówiłeś jednak przed chwilą…
Kleant. Powiedziałem jej parę grzeczności w twojem imieniu, ojcze, aby ci zrobić przyjemność.
Harpagon. Zatem nie masz do niej żadnej sympatji?
Kleant. Ja? ani trochę.
Harpagon. Bardzo tedy żałuję; to niweczy pewien projekt, który[121] urodził mi się w głowie. Patrząc na nią, zacząłem zastanawiać się nad moim wiekiem; pomyślałem, że świat miałby prawo głową kręcić, iż biorę za żonę tak młodą osobę. Ten wzgląd sprawił, iż postanowiłem odstąpić od zamiaru; że zaś już prosiłem o jej rękę i jestem poniekąd związany, byłbym ją oddał tobie, gdyby nie twoja tak wyraźna niechęć.
Kleant. Mnie?
Harpagon. Tobie.
Kleant. Za żonę?
Harpagon. Za żonę.
Kleant. Posłuchaj, ojcze. To prawda, nie jestem zbyt zachwycony tą panienką, ale, aby ci zrobić przyjemność, gotów jestem zaślubić ją, jeśli każesz.
Harpagon. Nie, synu, jestem rozsądniejszy niż myślisz. Nie chcę cię zmuszać wbrew skłonności.
Kleant. Pozwól, ojcze: zadam sobie ten przymus dla ciebie.
Harpagon. Nie, nie. Małżeństwo nie może być szczęśliwe bez prawdziwego przywiązania.
Kleant. To może znaleźć się z czasem[122], ojcze! wszak mówią, że miłość jest często owocem małżeństwa..
Harpagon. Nie; mężczyzna nie powinien puszczać się na takie próby: potem są z tego przykre skutki, za które nie chcę odpowiadać. Gdybyś czuł jakąś sympatję dla niej, a, wówczas, to co innego; ożeniłbym cię w moje miejsce; ale, gdy tego niema, pójdę za pierwotnym zamiarem i sam ją poślubię.
Kleant. A więc, ojcze, skoro tak, trzeba abym ci odsłonił serce i wyjawił naszą tajemnicę.[123] Wiedz, iż pokochałem Marjannę od pierwszego dnia w którym ujrzałem ją na przechadzce, zamiarem moim było prosić cię o pozwolenie zaślubienia jej, i powstrzymywała mnie, jedynie świadomość twoich zamiarów i obawa twego gniewu.
Harpagon. Czyś ją odwiedzał[124] i w domu?
Kleant. Tak, ojcze.
Harpagon. Często?
Kleant. Dość często, jak na czas tak krótki.
Harpagon. Dobrze cię przyjmowano?
Kleant. Bardzo dobrze, lecz nie wiedząc kim jestem; to właśnie przyczyna zdziwienia Marjanny.
Harpagon. Czy wyjawiłeś jej swoje uczucia i zamiary?
Kleant. Owszem; mówiłem nawet z matką.
Harpagon. Jakże przyjęła oświadczyny?
Kleant. Bardzo życzliwie[125].
Harpagon. A córka, czy odwzajemnia twoje uczucie?
Kleant. Jeśli mam wierzyć temu co mi okazuje, sądzę, ojcze, że ma dla mnie niejaką przychylność.
Harpagon, pocichu na stronie. Bardzom rad, że wiem czego się trzymać; o to mi właśnie chodziło (Głośno). Otóż, synu, czy wiesz co ci powiem? że musisz, z łaski swojej, wybić sobie tę miłostkę z głowy, zaniechać wszelkich kroków względem osoby którą ja dla siebie wybrałem, oraz jak najrychlej zaślubić tę którą ci przeznaczam.
Kleant. Więc tak, ojcze! w ten sposób igrasz ze mną? Dobrze zatem, skoro rzeczy zaszły tak daleko, oświadczam ci, ojcze[126], że nie poniechani Marjanny; że niema ostateczności, do którejbym się nie posunął aby ci wydrzeć zdobycz; i że, jeżeli ty masz zgodę matki, ja może znajdę inne drogi.
Harpagon. Jakto, obwiesiu! tybyś śmiał ojcu stawać w drodze!
Kleant. To ojciec mnie staje w drodze: ja mam prawo pierwszeństwa.
Harpagon. Czy nie jestem twoim rodzicem? czyś mi nie jest winien uszanowania?
Kleant. To nie są rzeczy, w którychby dzieci winny ustępować rodzicom; miłość nie zna takich względów.
Harpagon. Ty mnie poznasz, jak cię porządnie kijem wygrzmocę.
Kleant. Wszystkie groźby nie zdadzą się na nic.
Harpagon. Wyrzekniesz się Marjanny.
Kleant. Nigdy.

Harpagon. Kija! dawajcie prędko kija[127]!
SCENA CZWARTA[128]
HARPAGON, KLEANT, JAKÓB

Jakób. Panowie, co to? panowie! co się dzieje?
Kleant. Drwię sobie z tego!
Jakób, do Kleanta. Paniczu, powoli, powoli.
Harpagon. A to bezczelnik!
Jakób. Panie, panie, przez litość!
Kleant. Nie ustąpię ani kroku.
Jakób, do Kleanta. Paniczu! własnemu ojcu?
Harpagon. Puść mnie, ja go nauczę.
Jakób do Harpagona. Panie! własnego syna? Mnie jak mnie, ale syna…
Harpagon. Niechże więc Jakób sam rozsądzi tę sprawę, i powie czy mam słuszność.
Jakób. Więc dobrze. (Do Kleanta). Niech się pan trochę oddali.
Harpagon. Kocham pewną osobę, i pragnę ją zaślubić; a ten bezczelny obwieś durzy się w niej również i chce się o nią starać wbrew mej woli.
Jakób. A, źle robi.
Harpagon. Czyż to nie jest potworne, aby syn stawał w drodze ojcu? Czyż proste uszanowanie nie powinno go trzymać zdala od osoby którą ja wybrałem?
Jakób. Ma pan słuszność. Niech mi pan pozwoli z nim pomówić; niech pan tu zostanie.
Kleant, do Jakóba, który podchodzi ku niemu. Więc dobrze, skoro ojciec uczynił cię swym sędzią, i ja się nie wzdragam; również pragnę, Jakóbie, oddać sprawę pod twoją ocenę.
Jakób. Czyni mi pan wielki zaszczyt.
Kleant. Pokochałem młodą panienkę która przychylnie patrzy na to uczucie i przyjmuje z tkliwością me wyznania; tymczasem, ojcu zachciewa się stawać w poprzek naszej miłości swemi pretensjami!
Jakób. Źle robi, to pewna.
Kleant. Czyż nie wstyd w jego wieku myśleć jeszcze o małżeństwie? Czy jemu przystało odgrywać czułego kochanka? czyż nie powinien zostawić młodszym tej roli?
Jakób. Ma pan słuszność. To są kpiny! Pozwól pan, bym mu rzekł dwa słowa. (Do Harpagona). No cóż, syn nie jest taki pomylony jak pan twierdzi, mówi wcale roztropnie. Powiada, że świadom jest szacunku jaki panu jest winien; uniósł się jedynie w pierwszym zapędzie, ale obecnie gotów jest poddać się pańskim rozkazom, byleby pan zechciał się z nim lepiej obchodzić i dać mu za żonę osobę wedle jego gustu.
Harpagon. Ach, jeśli o to chodzi, powiedz mu, Jakóbie, że w ten sposób wszystko może uzyskać, i że, wyjąwszy Marjanny, zostawiam mu zupełną swobodę wyboru.
Jakób. Niech mi pan pozwoli z nim pogadać. (Do Kleanta).[129] Widzi panicz, ojciec nie taki uparty, jak pan sobie wyobraża; powiedział, że tylko zuchwalstwo pańskie doprowadziło go do wściekłości, tylko sposób postępowania panicza mu się nie podoba; ale gotów jest zezwolić na to czego pan pragnie, bylebyś pan wszedł na drogę zgody i okazał całą powolność, uszanowanie i pokorę, jakie syn powinien jest ojcu.
Kleant. Ach, Jakóbie, możesz go zapewnić, że, byleby mi oddał Marjannę, znajdzie we mnie zawsze najuleglejszego syna, i że nigdy nic nie uczynię przeciwko jego woli.
Jakób do Harpagona. Rzecz załatwiona, zgadza się.
Harpagon. Doskonale!
Jakób do Kleanta. Wszystko ułożone; przyjmuje obietnicę.
Kleant. Bogu dzięki!
Jakób. Teraz mogą panowie spokojnie pomówić z sobą: niema już żadnego powodu do niezgody: sprzeczaliście się, bo jeden nie mógł drugiego zrozumieć.
Kleant. Mój poczciwy Jakóbie, wdzięczny ci będę całe życie.
Jakób. Et, niema za co, paniczu.
Harpagon. Zobowiązałeś mnie, Jakóbie, zasłużyłeś sobie nagrodę. (Harpagon szpera w kieszeni, Jakób wyciąga rękę, ale Harpagon wydobywa tylko chustkę do nosa, mówiąc). No, no, będę o tem pamiętał, bądź spokojny.
Jakób. Całuję rączki.

SCENA PIĄTA
HARPAGON, KLEANT

Kleant. Chciej mi przebaczyć, ojcze, chwilę uniesienia.
Harpagon. Drobnostka!
Kleant. Upewniam, że szczerze żałuję mego postępku.
Harpagon. A ja serdecznie się cieszę, że wreszcie przyszedłeś do rozsądku.
Kleant. Jakiś ty dobry, ojcze, że raczysz tak rychło zapomnieć moich błędów.
Harpagon. Łatwo przychodzi rodzicom zapomnieć błędów dzieci, skoro wrócą na drogę obowiązku.
Kleant. Jakto! żadnej urazy nie chowasz za me szaleństwa?
Harpagon. Przejednałeś mnie zupełnie powolnością i posłuszeństwem.
Kleant. Przyrzekam ci, ojcze, że, aż do grobowej deski, zachowam w sercu pamięć twej dobroci.
Harpagon. A ja przyrzekam ci, że niema rzeczy, którejbyś nie uzyskał odemnie.[130]
Kleant. Ach, ojcze, nic więcej nie żądam: dosyć dałeś, dając mi Marjannę.
Harpagon. Co?
Kleant. Powiadam, ojcze, że zbyt wiele ci już ząwdzięczam, i że wszystko się dla mnie mieści w twej dobroci, która mi raczy oddać Marjannę za żonę.
Harpagon. A któż ci powiedział, że ja chcę oddać Marjannę?
Kleant. Ty, ojcze.
Harpagon. Ja?
Kleant. Oczywiście.
Harpagon. Jakto! to tyś obiecał, że się jej wyrzekasz.
Kleant. Ja, wyrzec się?
Harpagon. No, tak.
Kleant. A ni myślę.
Harpagon. Nie odstąpiłeś od zamiaru ubiegania się o nią?
Kleant. Przeciwnie, trwam przy nim bardziej niż kiedy.
Harpagon. Co, ty obwiesiu, znowu zaczynasz?
Kleant. Nic mnie nie zdoła odmienić.
Harpagon. Zobaczysz, niegodziwcze, jak ja się wezmę do ciebie
Kleant. Weź się, ojcze, jak ci się podoba.
Harpagon. Zabraniam pokazywać mi się na oczy!
Kleant. Bardzo mi przyjemnie.
Harpagon. Wyrzekam się ciebie!
Kleant. I owszem.
Harpagon. Wydziedziczam cię!
Kleant. Jak się ojcu podoba.
Harpagon. I darzę cię mojem przekleństwem[131]!
Kleant. Może ojciec schować dla siebie swoje dary.

SCENA SZÓSTA[132]
KLEANT, STRZAŁKA

Strzałka, wychodząc z ogrodu ze szkatułką. Ach, w porę pana zastaję! Prędko proszę za mną!
Kleant. Co się stało?
Strzałka. Niech pan idzie za mną, powiadam: dobra nasza.
Kleant. Jakto?
Strzałka. Mamy, czego nam trzeba.
Kleant. Co?
Strzałka. Cały dzień na to czatowałem.
Kleant. Co to takiego?
Strzałka. Skarb ojca: udało mi się przychwycić.
Kleant. Jakżeś tego dokonał?[133]
Strzałka. Wszystko opowiem. Umykajmy: słyszę jego krzyki.

SCENA SIÓDMA[134]
HARPAGON sam, krzycząc jeszcze w ogrodzie, wpada bez kapelusza

Złodziej! złodziej! rozbójnik! morderca! Ratunku! Kto w Boga wierzy! Jestem zgubiony, zamordowany! gardło mi poderżnęli: wykradli mi pieniądze! Kto to być może? Co się z nim stało? Gdzie uciekł? Gdzie się ukrywa? Jak go znaleźć? Gdzie pędzić? Gdzie go szukać? Może tu? Może tam? Kto to taki? Trzymaj! (Chwytając siebie za ramię[135]). Oddaj pieniądze, łotrze!… Ha, to ja sam! Zmysły tracę, nie wiem gdzie jestem, kto jestem, co robię. Och, moje kochane złoto! moje biedne złoto! mój drogi przyjacielu! wydarto mi ciebie; odkąd mi ciebie wydarto, straciłem mą podporę, pociechę, radość: wszystko skończone dla mnie, nie mam co robić na świecie. Bez ciebie, żyć mi niepodobna. Stało się; już nie mogę; umieram; już umarłem; pogrzebano mnie! Czyż nikt się nie znajdzie, ktoby mnie wskrzesił, oddając mi moje drogie pieniądze, lub wskazując kto je ukradł? Co? Co mówisz? Nie, niema nikogo? Ha! ten co popełnił tę zbrodnię, oddawna musiał mnie śledzić: wybrał chwilę, gdy rozmawiałem z wyrodnym synem. Spieszmy. Pójdę sprowadzić sąd, cały dom każę wziąć na tortury: sługi, służące, syna, córkę, siebie samego! Co tu ludzi naokoło! Na kogo spojrzę, już go podejrzewam: w każdym domyślam się, widzę złodzieja. Hej tam! o kim tam mówią? O tym

co mnie ograbił? Co to za hałas na górze? Czy to złodziej? Przez litość, jeśli ktoś zna jaki ślad, błagam, niechaj mi wskaże. Czy się nie ukrył tam, między wami? Patrzą na mnie wszyscy i śmieją się! Przysiągłbym, — że oni wszyscy pomagali mu w kradzieży. Dalej, prędko, komisarzy, policji, straże, sędziów, kleszcze, szubienice, katów! Wszystkich każę powywieszać; a jeśli nie odnajdę mego skarbu, sam się potem powieszę…





AKT V
SCENA PIERWSZA
HARPAGON, KOMISARZ

Komisarz. Niech pan się na mnie spuści; znam moje rzemiosło, Bogu dzięki. Nie pierwszyzna mi łapać złodziei: chciałbym mieć tyle razy po tysiąc franków, ilu ludzi posłałem na szubienicę.
Harpagon. Wszystkie władze poruszyłem aby się zajęły tą sprawą. Jeśli mi nie odnajdą moich pieniędzy, sądy przed sąd zawezwę.
Komisarz. Należy dopełnić wszelkich formalności. Ile pan powiada, że było w szkatułce?
Harpagon. Okrągłe dziesięć tysięcy talarów.
Komisarz. Dziesięć tysięcy talarów.
Harpagon płacząc. Dziesięć tysięcy talarów!
Komisarz. Wcale poważna kradzież!
Harpagon. Niema dość straszliwej kary za tak potworną zbrodnię; gdyby to miało ujść bezkarnie, żadna świętość nie byłaby bezpieczna.
Komisarz. W jakiej walucie była ta suma?
Harpagon. W nowiutkich luidorach i pistolach pełnej wagi.
Komisarz. Kogo pan podejrzewasz?
Harpagon. Wszystkich; żądam, byś pan aresztował całe miasto i przedmieścia.
Komisarz. Najlepiej będzie, niechai mi pan wierzy, nie płoszyć nikogo i starać się ostrożnie wyłapać jakieś poszlaki, a potem dopiero z całą surowością przystąpić do wydobycia skradzionych pieniędzy.

SCENA DRUGA
HARPAGON, KOMISARZ, JAKÓB

Jakób w głębi sceny, odwracając się w stronę z której przyszedł. Zaraz wrócę. Tymczasem, niechaj go zarżną[136], niech przypieką mu nogi, wpakują go do wrzącej wody i powieszą u powały.
Harpagon do Jakóba. Kogo? Złodzieja?
Jakób. Mówię o prosiaku, którego rządca mi przysłał, a którego chcę na dziś przyprawić wedle mego przepisu.
Harpagon. Nie o to teraz chodzi; jest tu właśnie pan, z którym trzeba pomówić o innych rzeczach.
Komisarz do Jakóba. Proszę się nie przestraszać. Jestem człowiek bardzo wyrozumiały: wszystko pójdzie jak po maśle.
Jakób. Pan także proszony na kolację?
Komisarz. Zatem, mój przyjacielu, nie trzeba nic zatajać.
Jakób. Daję słowo, wystąpię jak zdołam najlepiej, i ugoszczę was jak należy.
Harpagon. Nie o to chodzi.
Jakób. Jeżeli państwa nie uraczę tak jakbym pragnął, to wina rządcy, który podcina mi skrzydła nożycami oszczędności.
Harpagon. Łajdaku! o co innego idzie, nie o kolację; gadaj natychmiast, co wiesz o pieniądzach które mi skradziono.
Jakób. Skradziono co panu?
Harpagon. Tak, łotrze, i każę cię natychmiast powiesić, jeżeli nie oddasz!
Komisarz do Harpagona. Mój Boże! niechże mu pan nie wymyśla. Widzę z twarzy, że to uczciwy człowiek, i że, nie czekając aż go wpakują do więzienia, opowie dobrowolnie wszystko. Tak, mój przyjacielu, jeśli wyznasz całą prawdę, nie stanie ci się nic złego i otrzymasz od pana sowitą nagrodę. Okradziono go dzisiaj: niepodobna, byś nie wiedział czegoś.
Jakób pocichu na stronie. Wyborna sposobność[137], aby się zemścić na rządcy… Odkąd wkręcił się do domu, wszystko tańcuje jak on zagra, nikt już ani pisnąć nie może. A i kije dzisiejsze, także dobrze pamiętam.
Harpagon. Cóż ty mamrotasz?
Komisarz do Harpagona. Niech mu pan da pokój. Zbiera widocznie myśli, aby uczynić zadość pańskim chęciom; mówiłem panu, że to porządny człowiek.
Jakób. Panie, jeśli mam powiedzieć całą prawdę, myślę że to rządca wypłatał tę sztukę.
Harpagon. Walery?
Jakób. Tak.
Harpagon. On! który zdawał się tak wierny?
Jakób. Właśnie. Jestem przekonany, że to on ściągnął.
Harpagon. Z czegóż tak myślisz?
Jakób. Z czego?
Harpagon. Tak.
Jakób. Myślę… z tego co myślę.
Komisarz. Trzeba wskazać wyraźnie, na czem to opierasz.
Harpagon. Widziałeś go może, jak krążył koło miejsca, gdzie były ukryte pieniądze?
Jakób. Oczywiście. Gdzież były?
Harpagon. W ogrodzie.
Jakób. Właśnie widziałem jak krążył po ogrodzie. A w czem były schowane?
Harpagon. W szkatułce.
Jakób. To, to, to. Widziałem u niego szkatułkę.
Harpagon. Jakże wyglądała ta szkatułka? Przekonamy się zaraz czy to ta sama.
Jakób. Jak wyglądała?
Harpagon. Tak.
Jakób. Wyglądała.. No… jak szkatułka.
Komisarz. To się rozumie. Ale opisz ją nieco dokładniej.
Jakób. No, taka duża szkatułka.
Harpagon. Ta, którą skradziona, była mała.
Jakób. No tak, niby mała, jeśli brać rzecz z tej strony, ale mówię że duża, przez wzgląd na zawartość.
Komisarz. Jakiego koloru?
Jakób. Koloru?
Komisarz. Tak.
Jakób. Koloru… niby koloru… może mi pan podda wyrażenie.
Harpagon. No?
Jakób. Nie była czerwona?
Harpagon. Nie, szara.
Jakób. Właśnie; czerwono-szara, to chciałem powiedzieć.
Harpagon. Niema wątpliwości[138]; z pewnością ta sama. Pisz pan, panie komisarzu. Zapisz pan jego zeznanie. O nieba! komuż dzisiaj zaufać! nie można już za nikogo ręczyć; po tem co zaszło, wierzę że byłbym zdolny okraść sam siebie.
Jakób do Harpagona. Panie, właśnie rządca nadchodzi. Niechże mu pan nie powie bodaj, że to ja go wydałem.

SCENA TRZECIA[139]
HARPAGON, KOMISARZ, WALERY, JAKÓB

Harpagon. Zbliż się tu, wyznaj najczarniejszy postępek, najniegodziwszy zamach, jaki kiedykolwiek popełniono na ziemi!
Walery. O co chodzi?
Harpagon. Jakto, zdrajco! nie rumienisz się za swą zbrodnię?
Walery. Jaką zbrodnię?
Harpagon. Jaką zbrodnię, bezwstydny! nie wiesz niby o czem mówię! Próżno udawać; cała rzecz odkryta; dowiedziałem się o wszystkiem. Jak śmiałeś nadużyć mej dobroci, wciskać się w dom aby mnie zdradzić, aby mnie podejść w sposób tak haniebny?
Walery. Panie, skoro więc wszystko odkryto, nie będę szukał wykrętów; nie chcę się niczego wypierać.
Jakób na stronie. Ej, ej, czyżbym, sam o tem nie wiedząc, trafił w sedno?
Walery. Zamiarem moim było mówić z panem, i czekałem tylko pomyślniejszych okoliczności; ale, skoro tak się stało, zaklinam byś się nie unosił, i raczył wysłuchać mago usprawiedliwienia.
Harpagon. I cóż za usprawiedliwienie możesz przytoczyć, złodzieju nikczemny?
Walery. Och, panie, nie zasłużyłem na takie nazwisko. To prawda, zawiniłem ciężko względem pana, ale, zważywszy wszystko, błąd mój jest do przebaczenia.
Harpagon. Jakto? do przebaczenia! Taka zasadzka! taki bezczelny rabunek!
Walery. Przez litość, nie unoś się pan takim gniewem. Skoro mnie wysłuchasz, przekonasz się, że zło nie jest tak wielkie, jak się wydaje.
Harpagon. Nie tak wielkie jak się wydaje! Jakto! to moja krew, moje wnętrzności, ty wisielcze!
Walery. Krew pańska nie dostała się w niegodne ręce. Osoba moja i pochodzenie nie przynoszą jej bynajmniej wstydu; nie stało się zgoła nic, czegobym nie mógł naprawić.
Harpagon. Tego też żądam, abyś oddał to coś zrabował.
Walery. Honor pański otrzyma pełne zadośćuczynienie.
Harpagon. Tu nie chodzi o żaden honor. Ale powiedz, co cię popchnęło do takiego czynu?
Walery. Och! i pan pyta?
Harpagon. Oczywiście, że pytam!
Walery. Bóstwo, niosące z sobą uniewinnienie błędów, do których przywodzi: miłość.
Harpagon. Miłość?
Walery. Tak.
Harpagon. Ładna miłość, słowo daję: miłość do moich dukatów!
Walery. Nie, panie, nie bogactwa mnie skusiły; nie to mnie wcale olśniło. Przysięgam zrzec się wszelkich pretensyj do twego majątku, bylebyś mi zostawił to co posiadam.
Harpagon. Nie zostawię, u wszystkich djabłów! nic nie zostawię! A to szczyt bezczelności: chcieć zatrzymać owoc kradzieży, jakiej się na mnie dopuścił!
Walery. Czyż pan to nazywasz kradzieżą?
Harpagon. Czy ja to nazywam kradzieżą? Taki skarb!
Walery. Prawda, skarb najcenniejszy jaki pan posiadasz, to pewna; ale nie tracisz go przecież, zostawiając go w moich rękach. Błagam pana na kolanach o ten skarb tak pełen uroku; jeśli masz trochę serca, nie możesz mi go odmówić.
Harpagon. Ani mi w głowie! Cóż to wszystko ma znaczyć?
Walery. Przysięgliśmy sobie wiarę, i uczyniliśmy ślub, że nic nas nie rozdzieli.
Harpagon. Znakomita przysięga! paradne śluby!
Walery. Tak, przyrzekliśmy sobie, że będziemy do siebie należeć na zawsze…
Harpagon. Już ja ci to wybiję z głowy, bądź pewny!
Walery. śmierć tylko jedna zdoła nas rozłączyć.
Harpagon. A to się zapalił do moich pieniędzy!
Walery. Mówiłem już, nie chciwość popchnęła mnie do tego. Nie te sprężyny, które pan przypuszcza, poruszały mem mercem; pobudki szlachetniejszej natury stały się źródłem tego postępku.
Harpagon. On chce tu we mnie wmówić, że przez miłość chrześcijańską dybie na moje pieniądze. Ale ja dam sobie z tobą radę, bezczelny obwiesiu; sąd zrobi z tobą należyty porządek.
Walery. Uczynisz pan jak zechcesz; jestem gotów przecierpieć wszystko z twojej ręki; ale błagam pana, bądź przekonany, że, jeśli stało się złe, mnie jednego należy oskarżać. Córka pańska nie ponosi w tem żadnej winy.
Harpagon. Myślę sobie! Doprawdy, to byłoby dość szczególne, gdyby córka miała maczać palce w takiem łajdactwie. Ale, przedewszystkiem, chcę odebrać mą własność: zaraz mi tu śpiewaj, gdzie ją ukryłeś.
Walery. Ja? jest jeszcze tu, u pana.
Harpagon na stronie. O, moja droga szkatułka! (Głośno). Mówisz, że nie opuściła domu?
Walery. Nie, panie.
Harpagon. No, a powiedz teraz, nie naruszyłeś jej?
Walery. Ją naruszyć! Ach, krzywdę pan jej robisz, tak samo jak i mnie; pałałem dla niej jedynie uczuciem niewinnem i pełnem szacunku.
Harpagon na stronie. Pałał do mojej szkatułki!
Walery. Wolałbym raczej umrzeć, niż obrazić ją by myślą najlżejszą: zbyt jest na to czysta i uczciwa.
Harpagon na stronie. Moja szkatułka zbyt uczciwa!
Walery. Jedynem mem pragnieniem było posiadać szczęście jej widoku; żadna zbrodnicza myśl nie skalała uczucia, jakiem natchnęły mnie jej cudne oczy.
Harpagon na stronie. Cudne oczy mojej szkatułki[140]! Mówi jak kochanek o kochance.
Walery. Pani Claude wie wszystko, i może zaświadczyć jak się rzeczy miały.
Harpagon. Co! ona jest wspólniczką tej sprawki?
Walery. Tak, panie; była świadkiem naszych wzajemnych zobowiązań, i dopiero upewniwszy się o uczciwości mych zamiarów, pomogła mi nakłonić pańską córkę, aby przyjęła me słowo i dała mi swoje.
Harpagon na stronie. A to co znowu? Czyżby obawa przed sądem pomieszała mu zmysły? (Do Walerego). Cóż ty tu bredzisz o jakiejś córce?
Walery. Mówię, panie, że zaledwie z największym trudem zdołałem nakłonić jej skromność do pragnień mej miłości.
Harpagon. Czyją znów skromność?
Walery. Córki pańskiej; zaledwie wczoraj dała się namówić do podpisania wzajemnych przyrzeczeń małżeństwa.
Harpagon. Córka podpisała przyrzeczenie małżeństwa?
Walery. Tak, panie, i ja podpisałem je również.
Harpagon. O nieba! nowe nieszczęście!
Jakób do komisarza. Pisz pan, panie komisarzu.
Harpagon. O cóż za zbieg niedoli! cóż za nawał rozpaczy! (Do komisarza). Dalej, pełń pan obowiązki swego urzędu; opisz go w protokole jako opryszka i uwodziciela.
Jakób. Jako opryszka i uwodziciela.
Walery. Nie zasłużyłem na te imiona; i, gdy się wykryje kim jestem…

SCENA CZWARTA
HARPAGON, ELIZA, MARJANNA, WALERY, FROZYNA, JAKÓB, KOMISARZ

Harpagon. Ha, córko wyrodna! córko niegodna takiego ojca! tak wypełniasz nauki jakich ci nie szczędziłem? Śmiesz wdawać się w miłostki z tym tu nikczemnym złodziejem, zaręczasz się poza meimi plecami, bez mego zezwolenia! Ale zawiedliście się oboje. (Do Elizy). Drzwi i tęga kłódka będą najlepszą gwarancją twego posłuszeństwa; (Do Walerego) a dla ciebie, bezczelny obwiesiu, szubienica będzie jedyną odpowiedzią!
Walery. Nie pańskie uniesienie będzie sędzią w tej sprawie. Mam nadzieję, że będę wysłuchany przynajmniej, zanim usłyszę wyrok.
Harpagon. Omyliłem się; nie, nie szubienica; kołem łamać cię będą żywcem!
Eliza klękając przed Harpagonem. Ach, ojcze, chciej okazać bardziej ludzkie uczucia; nie pozwól rodzicielskiej władzy posunąć się do ostatnich granic surowości. Nie unoś się wybuchem gniewu; racz dać na chwilę przystęp spokojniejszej rozwadze. Zadaj sobie trud po znania bliżej osoby, której wybór cię tyle oburza. On jest zgoła inny, niż sobie wyobrażasz; mniej dziwnembyś znajdował, że oddałam mu serce, gdybyś wiedział, że, bez jego poświęcenia, utraciłbyś mnie, ojcze, na zawsze. Tak, ojcze, to on wybawił mnie ze strasznego niebezpieczeństwa, które, jak wiesz, przebyłam niedawno; jemu to winien jesteś życie córki, którą…
Harpagon. To wszystko banialuki; wolałbym by ci się pozwolił utopić[141], niż żeby uczynił to co uczynił.
Eliza. Ojcze, zaklinam cię, przez miłość ojcowską, abyś…
Harpagon. Nie, nie, nie chcę słyszeć; sprawiedliwość niechaj robi swoje.
Jakób na stronie. Zapłacisz za moje plecy.
Frozyna na stronie. A to szczególna awantura!

SCENA PIĄTA
ANZELM, HARPAGON, ELIZA, MARJANNA, FROZYNA, WALERY, KOMISARZ, JAKÓB

Anzelm. Cóż to, panie Harpagonie? widzę cię wielce wzburzonym.
Harpagon. Och, panie Anzelmie, jestem najnieszczęśliwszym z ludzi; cóż za zawikłania i kłopoty, właśnie w chwili naszego kontraktu! Kradną mi honor, mienie; mordują mnie, zabijają! Oto łotr, zdrajca, który pogwałcił najświętsze prawa; wślizgnął się w dom pod maską mego sługi, aby mnie okraść i uwieść mi córkę.
Walery. Co to za kradzież[142], o której pan ciągle bredzisz?
Harpagon. Tak, wymienili z sobą przyrzeczenie małżeństwa. Ta zniewaga ciebie przedewszystkiem dotyczy, panie Anzelmie; tyś powinien wytoczyć skargę[143], i przeprowadzić na swój koszt wszelkie kroki prawne, aby się pomścić za jego zuchwalstwo.
Anzelm. Nie jest moim zamiarem zaślubiać kogokolwiek przemocą, ani zabiegać o serce, które nie jest wolne; ale, co do pańskiej sprawy, gotów jestem ją popierać jak własną.
Harpagon. Oto pan komisarz, bardzo dzielny człowiek, przyrzekł mi wypełnić swoje zadanie z całą sumiennością. (Do komisarza, wskazując Walerego). Opisz go pan, opisz jak należy i przedstaw zbrodnię w najjaskrawszem świetle.
Walery. Nie pojmuję jakiej zbrodni może się ktoś dopatrzeć w miłości którą żywię dla pańskiej córki. Skoro się okaże kim jestem, kara, która, wedle pańskiego mniemania, czeka mnie za te tajemne zaręczyny…
Harpagon. Drwię sobie z waszych baśni; roi się dziś na świecie od tych dobrze urodzonych opryszków, szalbierzy, ciągnących korzyść z tego że ich nikt nie zna, i ubierających się bezczelnie w byle znakomite nazwisko.
Walery. Wiedz pan, że nazbyt dumny jestem, aby się stroić w coś, do czegobym nie miał prawa. Cały Neapol może zaświadczyć o mem urodzeniu.
Anzelm. Ho, ho! uważaj tylko.co mówisz. Ryzykujesz więcej niż myślisz; mówisz wobec człowieka, który cały Neapol zna na wylot, i który z łatwością może się poznać na twoich powiastkach.
Walery wkładając z dumą kapelusz. Nie jestem człowiekiem któryby się mógł czegoś obawiać; a jeśli Neapol jest panu tak znanym, wiesz pewno, kto był don Tomasz d’Alburci.
Anzelm. Pewnie, że wiem; mało kto znał go tak jak ja.
Harpagon. Don Tomasz czy don Marcin, nic mnie nie obchodzi (Spostrzegając że dwie świece się palą, gasi jedną)[144].
Anzelm. Za pozwoleniem, daj mu pan mówić; zobaczymy co chce powiedzieć…
Walery. Chcę powiedzieć, że jemu to właśnie zawdzięczam światło dzienne.
Anzelm. Jemu?
Walery. Tak.
Anzelm. Ech, żarty sobie stroisz. Wymyśl inną historję, która ci się może lepiej powiedzie, i nie próbuj się ocalić tem łgarstwem.
Walery. Niech się pan raczy liczyć ze słowami. To nie żadne łgarstwo; nie mówię nic, czegobym nie mógł dowieść.
Anzelm. Jakto! śmiesz mówić, że jesteś synem don Tomasza d’Alburci?
Walery. Tak; i jestem gotów każdemu to w oczy powtórzyć.
Anzelm. Śmiałość w istocie nielada! Dowiedz się, ku swemu zawstydzeniu, że jest już lat szesnaście conajmniej, jak ten, o którym mówisz, zginął na morzu z żoną i dziećmi, uchodząc, wraz z licznemi znakomitemi rodzinami, przed prześladowaniem jakie nastąpiło po zamieszkach w Neapolu.
Walery. Tak; ale pan znów dowiedz się, ku swemu zawstydzeniu, że syn jego, liczący siedm lat, wraz ze służącym, ocalił się z rozbicia na hiszpańskim okręcie i że ten ocalony syn stoi oto przed tobą. Dowiedz się, że kapitan okrętu, wzruszony mą niedolą, poczuł do mnie sympatję, wychował jak własne dziecko i włożył do służby wojskowej, odkąd wiek mój na to pozwolił. Przed niedawnym czasem, dowiedziałem się, iż mój ojciec nie zginął, jak to zawsze przypuszczałem; gdym przejeżdżał tędy, udając się w poszukiwanie jego śladów, przez niebo zesłany przypadek dał mi poznać uroczą Elizę, widok zaś jej uczynił mnie niewolnikiem jej wdzięków. Siła mego przywiązania, oraz surowość jej ojca, zrodziły we mnie zamiar dostania się do tego domu, a posłania kogo innego w poszukiwanie za rodzicami.
Anzelm. Ale jakie inne jeszcze świadectwa, prócz słów, mogą zaświadczyć, że cała ta historja nie jest kłamstwem zbudowanem na pozorach prawdy?
Walery. Kapitan hiszpański jako świadek; pieczątka rubinowa mego ojca; agatowa bransoleta, którą matka włożyła mi na rękę; stary Pedro, ów sługa, który ocalał wraz ze mną.
Marjanna. Ach, po tem co słyszę, i ja mogę zaświadczyć, że ty nie kłamiesz zgoła: wszystko co mówisz, wskazuje mi jasno, że spotykam w tobie brata.
Walery. Pani mą siostrą[145]?
Marjanna. Tak. Serce me zadrżało od początku 'wego opowiadania, matka bowiem, którą to spotkanie uczyni tak szczęśliwą, tysiąc razy powtarzała mi o niedolach rodziny. I nam niebo nie dało zginąć w opłakanem rozbiciu; jednak, ocalając nam życie, uczyniło to kosztem wolności: nas bowiem, matkę i mnie, schwytali korsarze, gdyśmy się ratowały na szczątkach okrętu. Po dziesięciu latach niewoli, szczęśliwy przypadek wrócił nam swobodę; pospieszyłyśmy do Neapolu, gdzie dowiedziałyśmy się iż całe nasze mienie sprzedano, lecz nie mogłyśmy uzyskać żadnej wiadomości o ojcu Udałyśmy się do Genui, gdzie matkę czekały resztki spadku rozszarpanego w czas naszej nieobecności; stamtąd zaś, uchodząc przed barbarzyńską srogością krewnych, przybyła wraz ze mną tutaj, aby pędzić życie pełne żałości i niedostatku.
Anzelm. O nieba, niezbadane wyroki wasze! jakiż to dowód, że w waszem ręku spoczywa zawsze moc czynienia cudów! Uściskajcie mnie, dzieci; chodźcie zjednoczyć wasze uniesienia ze łzami radości szczęśliwego ojca!
Walery. Ty, ojcem naszym?
Marjanna. Ciebież to matka opłakiwała tak długo?
Anzelm. Tak, córko; tak, synu; jam jest don Tomasz d’Alburci, którego niebo ocaliło z odmętów wraz z całem mieniem jakie wiózł ze sobą, i który, przez lat przeszło szesnaście utwierdziwszy się w przekonaniu o waszej śmierci, po długich wędrówkach, pragnął zaznać, w związkach z dobrą i zacną istotą, pociechy przy nowem ognisku rodzinnem. Niebezpieczeństwo, jakiem mi zagrażał powrót do Neapolu, kazało mi wyrzec się na zawsze zamiaru oglądania ojczyzny; znalazłszy tedy sposób sprzedania tego com posiadał, osiadłem w tem mieście, gdzie, pod mianem Anzelma, pragnąłem ukryć pamięć nazwiska, które mnie przyprawiło o tyle udręczeń.
Harpagon do Anzelma. Więc to syn pański?
Anzelm. Tak.
Harpagon. Na panu zatem[146] będę poszukiwał skradzionych dziesięciu tysięcy talarów.
Anzelm. On miałby ukraść?…
Harpagon. On sam.
Walery. Któż to powiedział?
Harpagon. Jakób.
Walery do Jakóba. Ty to mówisz?
Jakób. Przecie pan widzi, że nic nie mówię.
Harpagon. Owszem. Oto właśnie komisarz przyjął jego zeznania.
Walery. Pan mogłeś sądzić, iż ja byłbym zdolny do tak haniebnego czynu?
Harpagon. Zdolny, nie zdolny, chcę widzieć swoje pieniądze.

SCENA SZÓSTA
HARPAGON, ANZELM, ELIZA, MARJANNA, KLEANT, WALERY, FROZYNA, KOMISARZ, JAKÓB, STRZAŁKA

Kleant. Nie dręcz się, ojcze, i nie oskarżaj nikogo. Mam pewne poszlaki w twojej sprawie: przychodzę ci powiedzieć, że, jeżeli się zgodzisz abym zaślubił Marjannę, otrzymasz pieniądze[147] z powrotem.
Harpagon. Gdzież są?
Kleant. Nie miej o to najmniejszej obawy; są w bezpiecznem miejscu; wszystko zależy tylko odemnie. Pozostaje ojcu zdecydować się co wybierasz: oddać mi Marjannę, czy stracić szkatułkę?
Harpagon. Nic nie ruszono?
Kleant. Ani szeląga. Chciej powiedzieć, czy jest twoim zamiarem przystać na to małżeństwo, i dołączyć twoje zezwolenie do zgody matki, zostawiającej córce swobodę wyboru?
Marjanna do Kleanta. Ale panu jeszcze nie wiadomo że to pozwolenie dzisiaj nie wystarcza, i że niebo, (Wskazując Walerego) wraz z bratem mym, który tu stoi przed tobą, oddało mi ojca, (Wskazując Anzelma) od którego zależy dziś moja ręka.
Anzelm. Niebo, moje dzieci, nie wraca mnie wam po to, abym się miał sprzeciwiać waszym pragnieniom. Panie Harpagonie, domyślasz się zapewne, że wybór młodej osoby skieruje się raczej do syna, niż do ojca. Et, nie każ sobie tłumaczyć tego co nie jest zbyt przyjemnie słyszeć, i zgódź się, jak ja się godzę, na te oba małżeństwa.
Harpagon. Abym mógł zebrać myśli, trzebaby mi ujrzeć wprzód moją szkatułkę.
Kleant. Ujrzysz ją, ojcze, zdrową i nietkniętą.
Harpagon. Nie mam pieniędzy na wyposażenie dzieci.
Anzelm. Dobrze więc; znajdę je za pana; niech cię o to głowa nie boli.
Harpagon. Zobowiązujesz się ponieść wszystkie koszta?
Anzelm. Ależ dobrze, owszem. No, czyś zadowolony?
Harpagon. Dobrze, ale pod warunkiem, że na wesele sprawisz mi nowe ubranie[148].
Anzelm. Zgoda. Chodźmyż tedy cieszyć się radością, którą nam ten szczęsny dzień przynosi.
Komisarz. Hola, panowie, hola! Za pozwoleniem, jeśli łaska. Któż mi zapłaci za protokół?
Harpagon. Nic nam już po protokole.
Komisarz. Dobrze, ale ja nie mam wcale ochoty pracować za darmo.
Harpagon wskazując na Jakóba. Jako zapłatę, masz pan tu, ot, tego: możesz go powiesić.
Jakób. Boże miłosierny! Jakże więc trzeba czynić? Za prawdę biją kijem, za kłamstwo chcą wieszać!
Anzelm. Mości Harpagonie, trzeba mu przebaczyć to oszczerstwo.
Harpagon. Zapłacisz komisarza?
Anzelm. Niech i tak będzie. A teraz, pójdźmy po dzielić się tem niespodzianem szczęściem z waszą matką.
Harpagon. A ja pójdę uściskać moją kochaną szkatułkę[149].







  1. Jan Poquelin (Molière), urodzony w Paryżu w r. 1622 z szanowanej rodziny mieszczańskiej starannie kształcony w kolegium jezuickiem w Clermont, zdradzał od dzieciństwa niepohamowaną namiętność do teatru. W 1643 zakłada w Paryżu teatrzyk Illustre Théâtre, który niebawem bankrutuje. Molier, z trupą swoją, której rychło staje się głową, puszcza się na prowincję, gdzie działa równocześnie jako aktor, dyrektor i autor. Przybywszy w 1658 do Paryża, ma szczęście spodobać się królowi (Ludwikowi XIV), który otacza jego i jego trupę coraz życzliwszą opieką. Odtąd, aż do śmierci, Molier przebywa w Paryżu, prowadząc teatr, grając w nim główne role i dostarczając mu repertuaru. W ten sposób powstał szereg nieśmiertelnych arcydzieł, obok nich zaś wiele błahszych utworów, pisanych okolicznościowo dla jakichś dworskich uroczystości. Główne utwory: Pocieszne wykwintnisie, Szkoła żon, Tartufe czyli Świętoszek (przyczyna zaciętej kampanji przeciw Molierowi i wielu goryczy jego życia), Don Juan, Mizantrop, Lekarz mimowoli, Grzegorz Dandin, Skąpiec, Mieszczanin szlachcicem, Uczone białogłowy, Chory z urojenia. (Więcej szczegółów biograficznych w przedmowie do Mizantropa, »Biblioteka narodowa« Nr. 2).
  2. Jednym z powodów miało być to, iż Skąpiec pisany był prozą; ówczesna zaś konwencja sceny żądała, aby komedja w większym stylu, w 5 aktach, była pisana wierszem.
  3. Eugenie Grandet.
  4. Szkoła żon.
  5. O wpływie Moliera na komedję polską.
  6. Scena pierwsza. Trzeba przyznać, iż, wśród wszystkiego co Molier napisał, scena ta jest jedną z najsłabszych. Miłość Walerego i Elizy jest konwencjonalna, chłodna, nie ożywiona żadnym z owych szczęśliwych rysów, jakiemi Molier umiał zaprawić scenki miłosne w Świętoszku lub w Mieszczaninie szlachcicem. Odbija się to i w języku. Podczas gdy, naogół, Skąpiec pisany jest żywą i sceniczną prozą, ta scena — a po części i następna — odbija od reszty dialogiem nader ciężkim oraz zawiłą budową zdań.
  7. Straszliwe niebezpieczeństwo… Cała ta historja z ocaleniem życia nie odgrywa, w dalszym ciągu, żadnej roli.
  8. Ten bezmiar skąpstwa… Podobnie jak w Świętoszku, tak i tu, zanim główna osoba pojawi się na scenie, poznajemy jej charakter z rozmów domowników. Ale jak żywo, jak lekko ta sceniczna ekspozycja odbywa się w Świętoszku, podczas gdy tutaj to wyprowadzenie w materję jest dość płaskie w ciężkie.
  9. Zamiast słyszeć ten traktat, wolelibyśmy to ujrzeć w ruchu; i w istocie, do pewnego stopnia, ujrzymy w scenie siódmej.
  10. Ale, nim powiem cośkolwiek… Kleant ironicznie uprzedza wszystkie perswazje, jakie trzeźwy rozsądek zwykł czynić w tej mierze. Aktor musi to wyrecytować przesadnie szybko.
  11. W tym wykrzykniku streszcza się wrzód toczący życie rodzinne, stosunek dzieci do rodziców w tem społeczeństwie, opartem wyłącznie niemal na posiadaniu.
  12. Scena trzecia. Ta scena zawiera liczne reminiscencje z Plauta.
  13. Harpagon, grecki źródłosłów zlatynizowany przez Plauta, wyraża człowieka drapieżnego, człowieka z zakrzywionemi palcami. Od pierwszej chwili prawie, aż do końca sztuki, wciąż widzimy Harpagona w stanie podniecenia. Skąpstwo, posunięte do tego stopnia, jest już newrozą.
  14. Mój pan, a syn pański… To, że młody człowiek miał swego oddzielnego służącego, było, w owym czasie, rzeczą dość zwyczajną.
  15. Drugie!… Ten niezbyt wybredny koncept naśladowany jest z Plauta; Molier spożytkowuje go, aby tem dosadniej odmalować gorączkowe podniecenie Harpagona.
  16. Pies kulawy… Molier jako reżyser starał się wyzyskać nawet ułomności aktorów; Strzałkę grał Bejard, który w istocie utykał (nazwisko La Fleche, strzała, też dobrane w żartobliwej intencji); Molier, który grał Harpagona, chory był na płuca; toteż jest mowa o kaszlu Harpagona.
  17. Harpagon często mówi sam do siebie, a monologi te usprawiedliwione są jego podnieceniem.
  18. Bardzom ciekaw… Kleant powtarza niemal dosłownie uwagę jaką uczynił jego służący: ucisk atmosfery pieniądza niweluje charaktery, zacierając różnice między sposobem myślenia pana i sługi.
  19. Gram, poprostu… Szukanie środków do życia w grze a nawet, jak to nazywano, »dopomaganie szczęściu«, było w owych czasach bardzo rozpowszechnione, i w istocie było jedyną ucieczką dla młodych paniczów.
  20. Źle robisz… Harpagonowi nie przychodzi na myśl połajać syna za to że gra: jedynem upomnieniem jakie znajduje, to iż powinien wygraną składać na procent.
  21. Kilka sprzączek… Wedle dawnej mody, przypinano spodnie do kaftana zapomocą sprzączek; ale modnisie zaczęli je pokrywać obfitością wstążek.
  22. Dwadzieścia pistoli… Pistol wynosił wówczas 11 funtów; 20 pistoli = 220 funtów.
  23. Jeden denar od dwunastu, znaczy, mówiąc po dzisiejszemu, przeszło 8%. Prawnie dozwolona stopa procentowa wynosiła wówczas niespełna 6 %. To iż Harpagon uważa »jednego denara od dwunastu« za umiarkowany procent, jak również automatyczna szybkość z jaką obliczył najdokładniej skomplikowany odsetek od sumy, w skazuje odrazu bitego lichwiarza.
  24. Masz słuszność… Zauważyć należy uległość i pokorę Kleanta dopóki odkrycie lichwy ojca oraz jego zamiary małżeńskie nie wyprowadzą go z równowagi. Czuć tu lęk i olbrzymią powagę, jakiej, mimo wszystko, zażywał ojciec rodziny.
  25. Cały ten czas, Kleant przekonany jest, że Harpagon myśli o Marjannie dla niego; co jest dość zrozumiałe.
  26. byleby miała bodaj jaki… przeciwstawienie do słynnego »bez posagu* w scenie siódmej.
  27. Wyborny i zabawny rys skąpstwa ta «duża szklanka czystej wody»! Czuć tu satysfakcję Harpagona, iż może okazać troskliwość synowi gratis, i że jest przecież coś na świecie co nic kosztuje.
  28. Mieszczaństwo francuskie, skrzętne, zapobiegliwe, aż nazbyt skłonne było traktować małżeństwo dzieci jako kombinację czysto majątkową. O ile się to łączyło z despotyzmem i samolubstwem rodziców, los dzieci był, w istocie, opłakany! Molier wiedział o tem lepiej niż kto inny: toć kilkanaście lat musiał się tułać po prowincji, mimo iż był synem zamożnego ojca. Na starość, ojciec Moliera popadł w wybitną manję skąpstwa, z którą łączyła się niezaradność w prowadzeniu interesów, tak iż, na schyłku jego życia, Molier, ów »syn marnotrawny«, niejednokrotnie musiał ojca ratować z kłopotów.
  29. Jakże inaczej odnosi się do Harpagona Eliza, niż nieśmiała Marjanna do Orgona w Świętoszku! Bo Orgon jest, poza swoją słabostką, zacny człowiek; Harpagon budzi w dzieciach tylko nienawiść i wzgardę.
  30. Oto Walery… Obłuda i pochlebstwo Walerego wobec Harpagona osiągnęły, jak widzimy, pełny skutek: Harpagon uważa go »za swego«.
  31. Szlachcic, i to herbowy… docinek pod adresem dość rozpowszechnionej wówczas samozwańczej szlachty, rekrutującej się ze zbogaconych mieszczan uzurpujących sobie ten tytuł. (Por. Mieszczanin szlachcicem).
  32. Co mogłaby znaleść lepszego? jedno z owych powiedzeń Harpagona rozbrajających naiwnością egoizmu.
  33. Walery, rozumie się, mówi cały czas ironicznie.
  34. To: bez posagu! powtórzone kilkakrotnie jako replika na wszystkie argumenty, sławne jest w teatrze i w literaturze. Molier zaczerpnął je z Plauta, ale umiał je oprawić w sposób o wiele bardziej wymowny i komiczny. Niejednokrotnie, Molier umie dobywać niezrównane efekty z prostego powtarzania słowa lub zwrotu, jak np. owo »Biedaczek!« w Świętoszku, albo przysłowiowe od Moliera »Po kiegoż djabła łaził na ten statek?« (Qu‘allait-il faire dans cette galère?) w »Szelmoskich sztuczkach Skapena«.
  35. Wobec ówczesnych pojęć, lekcja, jaką Molier daje rodzicom ustami Walerego, była bardzo ostra i śmiała.
  36. Nie rusz się… Z obawy aby go nie podpatrzył.
  37. Udać chorobę… rys ten trąci tradycyjną farsą; zresztą, Molier nie skorzystał z pomysłu jak i Walery podsuwa Elizie; ograniczył się do ucinku pod adresem lekarzy w następnem zdaniu Walerego.
  38. Dobrze!… Harpagon, jak wszyscy maniacy, mimo że tak podejrzliwy, staje się łatwowiernym jak dziecko, z chwilą gdy ktoś schlebia jego manji.
  39. przelewam na niego władzę… Ta naiwność i to zalecenie Harpagona trącą również dawną farsą.
  40. Staraj się, staraj… Niezawodny efekt komiczny.
  41. bez posagu… Molier powraca do tego rysu, aby jeszcze raz napiętnować poglądy ojców w rodzaju Harpagona.
  42. Stała formułka lichwiarzy, iż powołują się na swą wyjątkową życzliwość dla klienta.
  43. to nie takie proste… W lichwie, zanim pożyczający dotrze do tego który ma dać pieniądze, przechodzi zazwyczaj przez szereg faktorów: podają go sobie z rąk do rąk, oskubując sumę którą ma otrzymać.
  44. samo nazwisko ojca… Wszystko to świadczy, iż Harpagon jest człowiekiem bardzo zamożnym.
  45. denara od ośmnastu… Czyli niespełna 5½%. Kleant naiwnie łapie się na to, nie wiedząc, iż w lichwie procent zawsze jest legalny, ale że istnieje sto kruczków, aby go wyśrubować do bezecnej wysokości.
  46. ponieważ nie rozporządza… Stała formułka lichwiarzy: nigdy nie istnieje ten, który ma dać pieniądze; zawsze musi je sam pożyczać od kogoś drugiego. Scenę tę powtórzył Diderot w Kubusiu fataliście; u nas powtarza się nieraz w Ramotach i Ramotkach A. Wilkońskiego.
  47. jeden denar od pięciu = 20%.
  48. Ten Strzałka w swojej karjerze niejeden raz musiał widzieć podobne transakcje; dlatego filozoficznie patrzy na zdziwienia i oburzenia Kleanta.
  49. jeden punkcik… Nie zadawalając się 25-tym procentem, nienasycony lichwiarz znalazł sposób aby go jeszcze pomnożyć o ⅕, dając 12 zamiast 15 tysięcy: przedmioty bowiem, które ofiaruje, są niemal bezwartościowe. Zazwyczaj, sam wierzyciel odkupywał je przez podstawioną osobę za znikomą sumę. Służyły one tylko za fikcję dla podwyższenia lichwiarskiego procentu.
  50. Niech pan posłucha spisu… Wszystkie te przedmioty są zapewne zdobyczą uzyskaną na innych ofiarach lichwy. Długie i szczegółowe wyliczenie tych najrozmaitszych i bezużytecznych przedmiotów Kleantowi, który rwie się do pieniędzy i gotuje się do ucieczki z ukochaną, posiada nieprzeparty efekt komiczny, łagodzący ten ponury obraz. Przez zestawienie tych przedmiotów, widzi się niemal ludzi najrozmaitszego stanu i zawodu, którzy przeszli przez ręce lichwiarza. Motyw ten znajduje się już w komedji La belle plaideuse Boisroberta (1654).
  51. Rosnąca niecierpliwość Kleanta przyczynia się do wzmożenia komizmu.
  52. z podpórkami… Żołnierze nosili w owych czasach podpórki, które wbijali w ziemię i wspierali na nich muszkiet, aby dokładniej celować.
  53. Tysiąc talarów = 3000 franków.
  54. imć Panurg… Rabelais, Pantagruel, ks. III, rozdz. 3. Panurg przedstawiony jest tam jako typ utracjusza.
  55. Życzą najrychlejszej śmierci… Zdawałoby się, iż trudno dalej posunąć ponurą śmiałość obrazu mającego być komedją! otóż nie, Molier pójdzie jeszcze dalej.
  56. Nie bardzo przebierają w rzemiosłach… Strzałka mówi tu jak tradycyjny sługa z dawnej włoskiej komedji (Por. Zbrygani w Panu de Pourceaugnac).
  57. pokusę aby go okraść… Zapowiedź skradzionej szkatułki W IV akcie.
  58. Ojciec umrze… Słowa te świadczą, iż Kleant gotów byłby się nie zatrzymać na tem, aby tylko życzyć ojcu śmierci. Dziś, wydaje się nam ten rys zanadto potwornym; ale nie zapominajmy, iż sztuka ta pisana była w epoce, kiedy procesy o trucicielstwo wstrząsały Francją (niedługo potem proces słynnej La Voisin), i kiedy wychodziło na ja w mnóstwo spraw, w których żony zamawiały sobie śmierć mężów, spadkobiercy krewnych, etc. Może zresztą ten rys znaczy jedynie u Kleanta niecierpliwość otrzymania pieniędzy, pod wpływem której gotów jest zobowiązać się do wszystkiego; jasnem bowiem jest, iż zobowiązanie takie nie mogło mieć żadnej wartości. Przedewszystkiem, służy ono do scharakteryzowania Harpągona, który, sam ojciec rodziny, w odpowiedzi na tę potworność, powiada jedynie z zadowoleniem: Hm, toby już coś było. Równocześnie Molier umie z wielką sztuką złagodzić ponurość tego rysu: Harpagon, mówiący toby już coś było, nie wiedząc iż mówi o sobie samym, wywołuje, mimo wszystko, wrażenie komiczne.
  59. Zestawienie tego: hm, toby coś już było, i tuż potem owej »miłości chrześcijańskiej« ma swoją wymowę.
  60. Okazuje się, że młodym utracjuszem jest Kleant, lichwiarzem gotowym mu je pożyczyć na tak ciężkich warunkach jego własny ojciec. Simon nie wie o tem, gdyż nie znał Kleanta. Prototypem tej sceny, wedle Tullemant de Reaux, było autentyczne zajście między prezydentem de Bersy a jego synem. Boisrobert spożytkował je już w cytowanej komedji La belle plaideuse. Molier znów potrafił złagodzić ohydę tej sceny, przesuwając punkt ciężkości na moment zdumienia i niespodzianki spotykających się nos w nos ojca i syna.
  61. Z trudem uzbierany… Mieliśmy właśnie być świadkami tych »trudów«. Dziś, scena ta straciła dla nas przeważnie swoje życiowe znaczenie; inaczej było dla słuchaczy Moliera, w epoce, w której, jak zaznaczyłem we Wstępie, lichwa była istnym rakiem toczącym to społeczeństwo, oparte wyłącznie prawie na posiadaniu i dziedziczeniu.
  62. Rad jestem… Cała okropna lekcja, zawarta w tej scenie, nie zrobiła na starcu najmniejszego wrażenia. Opanowany swą namiętnością, zdolny jest widzieć rzeczy tylko z jej punktu. Owo »rad jestem z tego spotkania« jest, w swej naiwności, straszne!
  63. Troszeczkę zajrzeć… Podobnie jak Eukljon u Plauta, Harpagon odwiedza wciąż swoją szkatułkę.
  64. Frozyną posiada wszystkie cechy tradycyjnej »intrygantki« z dawnej włoskiej komedji. Sceny, w których ona występuje, mimo iż zabawne, są tu najmniej oryginalne, i robią wrażenie pospiesznej nieco łataniny. (Coś z tego typu zachowa jeszcze »Azya« w Blaskach i nędzach życia kurtyzany Balzaka).
  65. Pożyczam słowo… W oryginale: je vous prête le bonjour (pożyczam dzieńdobry).
  66. Po tem cośmy już widzieli, to charakteryzowanie Harpagona jest już dość zbyteczne i raczej osłabia niż potęguje wrażenie. U takiego znawcy stopniowania efektów jak Molier, świadczy to o bardzo pospiesznej i niedbałej robocie.
  67. Dialog ten jest niemal dosłownie przełożony z komedji Suppositi Ariosta. Typ »zakochanego starca« był tradycyjny we włoskim teatrze.
  68. To Chwała Bogu!… w odpowiedzi na słowa Frozyny: pochowasz pan swoje dzieci… to jeden z owych rozbrajająco naiwnych wyrazów egoizmu Harpagona.
  69. Sułtana tureckiego… Koncept ten zapożyczony z Rabelego (III, 41).
  70. Po tym idealnym obrazie jaki stworzyliśmy sobie z Marjanny i jej matki, dziw i nas nieco opieka takiej Frozyny. Co prawda, znamy ten ideał jedynie z ust młodego a zakochanego Kleanta; zresztą, jak wspomniałem, ta część intrygi ma więcej konwencjonalny niż obyczajowy lub psychologiczny podkład.
  71. Pożyczę im… Rys nałogowy u Harpagona.
  72. Charakterystyczne stopniowanie drapieżności Harpagona: pomyśleć o tem, ścisnąć się, krwi sobie upuścić.
  73. Ustęp ten, pozatem iż bawi nas miną Harpagona w czasie tych wynurzeń, zawiera i ziarno zdrowej myśli Moliera: przypomnienie ile rzeczywistych i bardzo realnych czynników bogactwa (nie mówiąc już o szczęściu) mieści się nie w pieniądzu ale w moralnych przymiotach.
  74. nic realnego… Ci co, jak Harpagon, ubóstwili pieniądz, widząc w nim jedyną realność, żyją — przeciwnie zgoła — całe życie jedynie cieniem, symbolem istotnych i bardzo realnych wartości.
  75. Czyż to nie jest rzecz bardzo realna… Śmiejąc się z tego dowodzenia, mało kto odczuwa jego głęboką prawdę. Jedynym zarzutem, jaki możnaby zrobić Frozynie, to ten, iż nigdy nie wiadomo, w jak im stopniu owe zachwalone przez nią przymioty okażą się w przyszłej żonie rzeczywiste i trwałe.
  76. Nie będę kwitował… We Francji, kontrakt małżeński, oraz wszystkie z nim związane kwestje posagu, uposażenia wdowiego, etc., traktowane są nadzwyczaj ściśle. Jeżeli panna nie ma posagu, oblubieniec zaś jest zamożny, kwituje przyszłą żonę z otrzymanego fikcyjnie posagu, czyli sam ją wyposaża.
  77. Bodaj coś… Zakochany Harpagon zrezygnowałby już może z posagu, ale zasady jego, religja jego całego życia, oparta na pieniądzu, nie pozwala mu na to; chce mieć bodaj pozór przed samym sobą.
  78. Na tle tradycyjnej sceny »zakochanego starca« Molier haftuje tu z niezrównaną werwą, nie cofając się przed najjaskrawszym wyrazem, a mimo to nie wychodząc z zakresu prawdopodobieństw ludzkiego szaleństwa.
  79. Mam proces… Oczywiście pozór, ledwie-że trochę zamaskowany, aby się przy mówić o zapłatę.
  80. 80,0 80,1 80,2 80,3 80,4 Te kolejne zmiany fizjognomji Harpagona, to świetne pole dla rozwinięcia gry aktorskiej.
  81. 81,0 81,1 Kryza, sprzączki; te szczegóły straciły dla nas swoje komiczne znaczenie, wobec tego iż nowa czy stara ówczesna moda są dla nas jednako zamierzchłe.
  82. Do widzenia… Harpagon puszcza mimo uszu wszystkie przymówki Frozyny.
  83. Niechże cię febra… Wiele z tych rysów razi nas dzisiaj swoją brutalnością: nie jest ona jednakże własnością Moliera, ale wogóle ówczesnej komedji. Molier raczej oczyścił ją z wielu grubych i nieobyczajnych naleciałości.
  84. Z drugiej strony… Zapewne u matki Marjanny, w razie jeśli małżeństwo przyjdzie do skutku.
  85. Scena pierwsza. Wspomniałem już we Wstępie, że ta liczna służba w domu skąpca bywała przedmiotem zarzutów ze strony nazbyt skrupulatnych komentatorów.
  86. Nie ścierać za mocno… Najdalej chyba posunięty rys skąpstwa! Takie rysy wydają się przesadzone, a jednak naokoło siebie znaleźlibyśmy ich mnóstwo: znałem np. w Krakowie buchaltera, manjaka rachunkowości, który w rubrykę codziennych wydatków wstawiał procent zużycia odzieży.
  87. Jeśli się coś stłucze… Niejednej dzisiejszej »pani Dulskiej« wyda się to zupełnie naturalne; w dawniejszym wszelako obyczaju brano widać te rzeczy szerzej, skoro Molier kładzie tę zapowiedź w usta Harpagonowi.
  88. Przebaczyłem wybryki… Po ponurym obrazie życia rodzinnego wpłynęliśmy tu w wesołą komedję: dosyć bezceremonjalnie, Molier przecina tu słowami Harpagona zadzierżgnięty w drugim akcie wątek.
  89. Do stangreta czy do kucharza… Od czasu tej komedji, ów Maitre Jacques stał się przysłowiowym w znaczeniu »do wszystkiego«.
  90. Niech pan zaczeka… Wszystkie sceny z Jakóbem mają charakter farsowy i służą do rozjaśnienia ponurego tła Zapominamy o konflikcie ojca z synem, skąpiec bawi nas zamiast przejmować dreszczem.
  91. Ciągle pieniędzy… Przepyszny jest ten wybuch Harpagona: słowo »pieniędzy « jest niby przytknięciem lontu do miny. I jak zabawnie brzmi to oburzenie właśnie w ustach tego człowieka, który nie ma jednej myśli, jednego słowa poza pieniądzem!
  92. Walery pozostaje wiernym swojemu systemowi zjednywania sobie łask Harpagon a; równocześnie, dla publiczności, tem jaskrawiej oświetla jego niedorzeczność.
  93. Ulubiony aforyzm oszczędnych gospodyń.
  94. Wedle tradycji francuskiej sceny, miejsca wykropkowane wypełnia aktor dowolnem wyliczaniem różnych skomplikowanych potraw. Wydanie z r. 1682 wylicza cztery zupy: zupę rakową, zupę z kuropatw, zupę jarzynową, rosół z kaczki. Pierwsze danie: »Potrawka z kury, pasztet z gołąbków, mleczko cielęce, budyń z białym sosem. grzybki«. Pieczyste: »Na wielkim półmisku w kształt piramidy: piękna pieczeń cielęca, trzy bażanty, trzy tłuste pulardy, dwanaście gołębi, dwanaście kurcząt, sześć królików, dwanaście kuropatw, dwa tuziny dzikich kaczek, trzy tuziny cietrzewi«… O ile mi się zdaje, na scenach polskich nie uwzględniano tego wyliczania (które nowe wydania Skąpca zastępują kropeczkami), w skutek czego okrzykiwania się Harpagona nie mają punktu oparcia i nie tworzą dość komicznego kontrastu. Program Jakóba, zapewne nieco przesadzony, naogół dość wiernie maluje styl i obfitość ów czesnych pańskich stołów.
  95. Coś szkodliwszego niż nadmierne jedzenie… Dla nas, wzrosłych w nowoczesnych pojęciach hygienicznych, brzmi to zupełnie naturalnie; w ów czas, pogląd ten musiał budzić serdeczną wesołość.
  96. Poto się je, etc. Plutarch cytuje podobne powiedzenie w ustach Sokratesa. Trzeba przypuszczać, że nie było ono tak zużyte jak dziś; stąd zachwyt Harpagona, który u słyszał je po raz pierwszy, i któremu tak było po myśli. Jestto zwykła dola aforyzmów złotej mądrości, że służą na umocnienie ludzkich przywar i szaleństw.
  97. W oryg. haricot (fasola), mówiło się w skróceniu zamiast: potrawka barania z fasolą.
  98. Nad bliźnim… Sympatyczna i bardzo typowa jest ta furmańska czułość do koni; wyrażenie »bliźni« jest tu zupełnie naturalne w ustach Jakóba.
  99. Człowiekiem którego kocham… Typ starego sługi, który może chował się razem z Harpagonem (z tego co mówi później, widzimy że od niedawna jest tu stangretem; ale mógł być gdzieś na folwarku).
  100. Odkradał owies… Wspominałem we Wstępie zarzuty jakie czyniono Molierowi z powodu tego rysu: ależ przecie on tu jest przytoczony jako wyraz konceptów, jakie w mieście robią na temat Harpagona!
  101. Bijąc Jakóba… Zwykle tak się kończy, kiedy ktoś chce »wiedzieć prawdę«, a drugi powie mu ją naiwnie. (Pomysł do tej sceny również z Suppositi Ariosta).
  102. Scena szósta. Znów jedna z owych w kładek niezwiązanych z treścią, i która mogłaby się znaleźć w każdej innej komedji. Komizm, wywołany tem iż ktoś kogoś okłada kijem, stanowił nieodzowną zaprawę dawnej farsy; Molier, jak widzimy, nie gardził nim w żadnej epoce swojej twórczości. Dzisiaj, tego rodzaju efekty działają na nas raczej osmucająco; ale wówczas ludzie byli twardsi: nie zapominajmy że była to epoka, kiedy piękne panie z wynajętych okien przyglądały się rozszarpywaniu końmi zbrodniarzy, i tym podobnym widowiskom.
  103. Lepszy zaprawdę los… Mogłoby nas dziwić, że Marjanna przyjm uje cyniczne refleksje Frozyny tak naturalnie; ale czyż to nie jest ta sama »mądrość życiowa«, jaką, zaledwie z zachowaniem pewnych osłonek, głoszą aż nazbyt często matki, ciotki, etc. Marjanna jest tedy oswojona z tym kątem widzenia.
  104. Trzeba życzyć lub oczekiwać… Pieniądz, wcielony w Harpagona, brudzi wszystko co się z nim zetkie: oto jak przemawia ta młodziutka dziewczyna!
  105. Śmierć nie zawsze etc. Ta upragniona czyjaś śmierć, unosząca się w atmosferze, jest dość częstym motywem powtarzającym się w dawnych komedjach; dziś, gdy nikt nie ma powodu widzieć w dziedzictwie i sukcesji jedynego warunku szczęścia i egzystencji, motyw ten działa na nas bardzo odmiennie, i wręcz przykro. Jeszcze u Fredry pełno jest tych »ciotek«, na których śmierci buduje się wszystkie nadzieje.
  106. Czy panna żartuje?… Frozyna i z Marjanną rozwija cyniczną werwę tradycyjnej »intrygantki« włoskich komedyj.
  107. W okularach… Harpagon zapamiętał snadź rozmowę z Frozyną w którą naiwnie uwierzył.
  108. Wiem, że twoje wdzięki… Widocznie we wszystkich epokach, podtatusiali zalotnicy mieli skłonność do tych strzelistych komplementów; Harpagon przywodzi tu nieco na pamięć Cześnika z Zemsty.
  109. Nie okazuje radości… Jaką rolę gra tu Marjanna? Jestto, można sądzić, młoda dziewczyna z lepszego stanu a wzrosła w biedzie, którą życie nauczyło trzeźwości. Idąc za radami matki, godzi się w zasadzie z tem zamęściem; im bardziej jednak przybiera ono realne kształty, tem bardziej rośnie w niej lęk i odraza. Zupełnie inaczej zachowuje się np. wytrawna Dorymena w Małżeństwie z musu.
  110. Złe zielsko… Harpagon jest nietylko ciężki dla dzieci, ale i drobiazgowo przykry. Rys ten podziela z nim wielu ojców t. zw. starej daty, którzy brak delikatności w pożyciu rodzinnem uważają za atrybut ojcowstwa.
  111. Wrażliwością kobiety, Marjanna odczuwa upokorzenie Elizy.
  112. Kleant, choć młody, posiada zbyt gorzkie doświadczenie i zanadto dobrze wie, do czego może popchnąć po trzeba, aby się nadmiernie oburzać na krok Marjanny: cierpi, ale nie wybuch a tak, jak mógłby uczynić ktoś wychowany w mniej twardej szkole życia. Już w scenie rozmowy z siostrą (Akt I), widzieliśmy, jak dotkliwie odczuwa on wobec ukochanej swój brak środków: niemal jak fizyczne kalectwo. I istotnie, cóż on może tu przeciw stawić bogaczowi Harpagonowi?
  113. Taka rozmowa kochanków w obecności niepożądanego słuchacza i prowadzona w sposób o podwójnem znaczeniu, należy do tradycyj dawnej komedji i niejeden raz pow tarza się u Moliera. (Np. Szkoła mężów, II, 14).
  114. Zechciej wybaczyć… Okazuje się, iż miłość ani na chwilę nie stłumiła skąpca w Harpagonie. Jedynem uczuciem, Jakie go jeszcze hamuje, jest wstyd własnego sknerstwa, i ten wstyd każe mu cierpieć męki na widok rozrzutności synowskich, nie protestując wszelako przeciw nim głośno. Wpłynęliśmy tu w pełną farsę.
  115. Zdejmuje ojcu dyament Scena z djamentem zapożyczona jest prawdopodobnie z włoskiej farsy.
  116. Przyniósł pieniądze… Znów słowo pieniądze działa na Harpagona magicznie.
  117. Przewracając Harpagona… Jeszcze jeden rys, świadczący ile różnorodnych elementów złożyło się na ten utwór. Oscylując swobodnie między dramatem a farsą, Molier nie waha się uciec bodaj do najgrubszych farsowych motywów. Dzisiaj, to wydawanie na pośmiewisko ojca rodziny — choćby był Harpagonem — w obliczu dzieci, nie budzi już tej szerokiej wesołości, jaką budziło w epoce Moliera; jest w tym Skąpcu — jak to swego czasu notował Sarcey — coś osmucającego.
  118. Odesłać z powrotem… Harpagon łączy wszystkie rodzaje skąpstwa: od drapieżności lichwiarza, do drobiazgowości gospodarskich.
  119. Czekajcie: gdyby się postarać… Także rys dowodzący niedbałości, z jaką sklecona jest intryga Skąpca: w dalszym ciągu nie spotkamy z tego fortelu ani śladu. Być może, Molier zamierzył zrazu tak sztukę rozwiązać, odmienił zamiar, a zaniedbał wykreślić tego ustępu. Chyba że chciał tem przydługiem opowiadaniem oświetlić czynność i przemyślność niewyczerpanego w intrygach konceptu Frozyny. Cała ta scena jest zresztą zupełnie zbędna, gdyż, przy całem swojem wielomówstwie, Frozyna, jak poprzednio tak i nadal, nie ma żadnego wpływu na akcję; wyciągać zaś z tego epizodu jakieś refleksje moralne, też nie byłoby na miejscu, gdyż trąci on wyraźnie tradycyjną intrygą dawnej komedji.
  120. Żem się rozczarował… Kleant, bardzo naturalnie, maskuje się przed ojcem.
  121. Projekt, który… Harpagon któremu rozmowa Kleanta z Marjanną wydała się podejrzaną, zastawia synowi pułapkę.
  122. Znaleźć się z czasem… Zabawna jest ta scenka, w której Molier każe Kleantowi wytaczać wszystkie argumenty, używane zazwyczaj przez rodziców.
  123. Kleant dał się schwycić w pułapkę.
  124. Czyś ją odwiedzał… Tu Harpagon z tonu udanej serdeczności przechodzi w suchą indagację.
  125. Bardzo życzliwie… Postępowanie tej mamy jest nieco dwulicowe; ale któraż matka ubogiej panny na wydaniu rzuci na nią kamieniem?
  126. Oświadczam ci, ojcze… Trzeba zauważyć, iż, za każdym razem kiedy Kleant wychodzi z granic synowskiego uszanowania, znajduje aż nadto wystarczający powód we wstrętnem postępowaniu ojca.
  127. Dawajcie kija… Podobnie w Świętoszku: Kija, kija mi tutaj! (III, 6).
  128. Scena czwarta. Riccoboni, który twierdził iż w całym Skąpcu niema ani czterech scen oryginalnych, utrzymywał że i ta zabaw na scena zaczerpnięta jest z włoskiej farsy, ale nie umiał wskazać źródła.
  129. Pod żartobliwą postacią, scena ta zawiera wiele prawdziwych rysów takich zawodowych »jednaczy«. Fredrowski p. Jenialkiewicz (Wielki człowiek do małych interesów) mógłby w podobny sposób godzić zwaśnionych.
  130. I znów z komedji charakterów, niemal dramatu, wypłynęliśmy w sytuację farsową. Dzięki farsowemu początkowi tej sceny, gwałtowne starcie między ojcem i synem — współzawodnikami w miłości — działa niemal wesoło: nie bierzemy zbytnio na serjo ani ponurego tła sytuacji, ani zuchwalstw a Kleanta, które spotkało się nieraz z takiem potępieniem moralistów
  131. Darzę cię… przekleństwem. Jedyna rzecz, którą Harpagon decyduje się darować. Kleant zabawnie wyzyskuje ten rys w swojej odpowiedzi.
  132. Scena szósta. Ten motyw pożyczony z Plauta.
  133. Jakżeś tego dokonał?… Kleant nie znajduje w sobie odruchu o burzenia!
  134. Scena siódma. Scena ta znajduję się w tej samej postaci, nieco tylko zwięźlej, u Plauta. Musimy jednakże zaznaczyć tu ważną różnicę, na korzyść Molierowskiej koncepcji. Kiedy Eukljon uderza w lament i wykrzykuje z rozpaczą: »Zrujnowany jestem! nieszczęsny, bez środków do życia, czeka mnie głód, nędza…« mówi prawdę. Ten garnek ze złotem to wszystko co posiadał, rozpacz jego jest naturalna, tragiczna, i raczej powinnaby obudzić współczucie. Dla bogacza Harpagona, szkatułka jest z pewnością maleńką cząstką jego mienia: rozpacz jego, jak również zakopanie szkatułki w ziemi, jest tylko wyrazem skąpstwa i chciwości.
  135. siebie za ramię. Molier uważał snadź jeszcze za potrzebne wprowadzić tu te efekty, jakbyśmy dziś powiedzieli »dla galerji«, aby ta scena nie stała się za posępna. Z tych samych przyczyn, wciąga później publiczność do gry, zaczepiając wprost widzów o swoją szkatułkę. Mimo to, ogólne wrażenie tej sceny jest dziś dla nas przykre i tragiczne.
  136. Niechaj go zarżną… Każde zjawienie nieocenionego Jakóba stanowi komiczną dywersję w ponurem napięciu, jakie wnosi z sobą Harpagon.
  137. Wyborna sposobność… Znowu wkraczamy w farsę.
  138. Niema wątpliwości… Harpagon, jak wielu ludzi przejętych namiętnością, sam dał informacje które miał zamiar wydobyć. (Podobnie p. de Pourceaugnac w scenie w Zbryganim w I akcie). Bierna rola komisarza przy tem osobliwem śledztwie świadczy o małej trosce tego organu władzy o istotny wymiar sprawiedliwości.
  139. Scena trzecia. Komiczne quiproquo między Harpagonem a Walerym jest czysto farsowe. Mimo że długo trwa, jest tak zabawnie przeprowadzone, iż budzi nieodpartą wesołość.
  140. Cudne oczy mojej szkatułki… Harpagon jest tak przejęty swoją szkatułką, iż wszystkie najbardziej liryczne wynurzenia Walerego wydają mu się, w odniesieniu do niej, możliwe: oburzają go raczej niż dziwią. W tym akcie piątym, Harpagon robi na nas wrażenie starego dziecka i neutralizuje w ten sposób posępny osad pozostały z poprzednich scen.
  141. Wolałbym aby ci się pozwolił utopić… I to okrutne odezwanie ojca mija niepostrzeżenie wśród komicznych rysów tej sceny.
  142. Co to za kradzież… Walery dotąd nie wie o kradzieży szkatułki, i nie domyśla się co Harpagon ma na myśli.
  143. Tyś powinien wytoczyć skargę. Harpagon, nawet w największem podnieceniu, nie przeoczy sposobności przerzucenia jakichś kosztów na kogoś drugiego.
  144. Ciągłą grą sceniczną, Harpagon ożywia to przydługie zakończenie, które mogłoby być nużące. Wedle tradycji sceny francuskiej Harpagon gasi świecę, Jakób zapala ją znowu; Harpagon gasi i bierze do ręki, Jakób zapala mu ją w ręce; Harpagon gasi i chowa do kieszeni, Jakób zapala mu ją w kieszeni, Harpagon parzy sobie palce. Widzimy, jak Molier w ciąż wzywa na pomoc najgrubsze efekty tradycyjnej farsy, aby, przy ich pomocy, przemycić tę głęboką komedję obyczajową.
  145. Pani mą siostrą… Podobnie sztuczne zakończenie w Szkole żon miało tę zaletę, iż było krótkie i zabawne przez swój symetryczny układ dwuwierszami. Tutaj, w stosunku do swej błahości, jest ono o wiele za długie i za ciężkie; chyba że przypuścimy iż Molier traktuje je jak o rozmyślną parodję «rozwiązań« w smaku ówczesnej komedji?
  146. Na panu zatem… Wszystkie te cudowne wypadki spłynęły po Harpagonie bez śladu: stała jego myśl nie opuszcza go ani na chwilę.
  147. Otrzymasz pieniądze… Molier pozwala nam wierzyć, iż Kleant nie miał może zamiaru okraść ojca do spółki ze swym służącym, i że zamierzał jedynie dopuścić się na nim t. zw. szantażu, usprawiedliwionego poniekąd miłością.
  148. Sprawisz mi nowe ubranie… Ten rys utrwala w nas ostatnie wrażenie Harpagona jako starego dziecka.
  149. Charakter u Moliera nie zmienia się nigdy ani na włos; ostatnie słowo streszcza zawsze całą istotę człowieka.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Molier i tłumacza: Tadeusz Boy-Żeleński.