Siostra lotnika/VI

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Zofia Dromlewiczowa
Tytuł Siostra lotnika
Podtytuł Powieść dla młodzieży
Wydawca Księgarnia J. Przeworskiego
Data wyd. 1933
Druk Druk. „Floryda“
Miejsce wyd. Warszawa
Ilustrator anonimowy
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


ROZDZIAŁ SZÓSTY

Tomek źle spał tej nocy. Śniło mu się, że czerwone skrzydła zamieniły się na dwa wielkie potwory i goniły go poprzez całe miasteczko. On zaś czuł, że zdoła im się tylko wtedy umknąć, jeżeli potrafi wznieść się w górę. Obudził się przestraszony i uspokoił się stopniowo, spostrzegłszy oba skrzydła na swojem miejscu. Nie mógł jednak już zasnąć pomimo, że było bardzo wcześnie i oddał się rozmyślaniom.
Tak, stanowczo, pomysł z skrzydłami i lotem powietrznym był głupi i dziecinny. Tomek, myśląc o całem przedstawieniu, które wtedy urządził, doznawał uczucia wstydu, zwłaszcza od chwili, gdy przyjechał Mirski, prawdziwy lotnik.
— Tak, to jest prawdziwy lotnik — myślał Tomek, i wogóle prawdziwy mężczyzna. Co sobie postanowi, to wykona, umie wszystko, a ja jestem właściwie do niczego.
Przez długą chwilę myślał o niedostatecznych stopniach, które ostatnio otrzymał, o licznych napomnieniach nauczycieli, o zmartwieniu matki, gdy przyniesiono go do domu ze zwichniętą nogą.
— Właściwie tak łatwo możnaby tego wszystkiego uniknąć — stwierdził, pomyślawszy, że wystarczyłoby przeczytać dwa razy zadaną lekcję, posłuchać rady Asi i, zamiast skrzydeł, budować model samolotu, aby nie było tych wszystkich zmartwień. Potem pomyślał o słowach swej nowej przyjaciółki:
— Tomek ma w sobie słomiany ogień.
Tak samo mówiła Zuzia, zresztą on sam wiedział najlepiej, że wszystko robi początkowo z szalonym zapałem, potem zaś obojętnieje mu rzecz cała. To wina widocznie tego, że mam słabą wolę — zdecydował.
Jednocześnie doznawał takiego wrażenia, jakby go ktoś w ważnej walce pokonał.
— Idąc w ten sposób dalej napewno nie stanę się nigdy takim, jak Jan Mirski — pomyślał z żalem.
— Ale czy to moja wina, że mam słabą wolę?
Myślał nad tem przez całe rano i chociaż postanowił nie mówić o tem z nikim, to jednak natychmiast po spotkaniu się z Asią zadał jej to pytanie.
— Czy to moja wina, że mam taką słabą wolę?
— Nie rozumiem cię — odpowiedziała Asia.
— Myślałem dziś dużo i doszedłem do wniosku, że mam strasznie słabą wolę.
— Tak, to prawda — potwierdziła Asia — ty masz słabą wolę.
Tomek zaś, pomimo, że sam doszedł do takiego wniosku, teraz, słysząc to orzeczenie z ust Asi, poczuł się jakgdyby urażony.
— A ty masz silną wolę? — zapytał.
— O, tak, — powiedziała Asia stanowczo — mam.
— Jak to się objawia?
— Gdy sobie coś postanowię, to napewno wykonam.
— Może to tylko upór?
— Nie wiem, — zawahała się Asia — mnie się zdaje, że to jest silna wola, to znaczy, to znaczy…
Przerwała, szukając określenia.
— To znaczy — ponowiła po chwili, że… tak, napewno to nie jest upór, bo ja się nie upieram, można mnie przekonać, że nie mam racji i wtedy zarzucam dany projekt, ale, jeżeli uważam, że coś jest słuszne, to jest, że mam rację, wtedy napewno wypełnię to, co postanowiłam.
Tomek myślał chwilę.
— Tak, ty masz silną wolę — powiedział wreszcie.
— A dlaczego o tem myślisz?
Lecz Tomek nie odpowiedział wprost na pytanie. Oddawał się rozmyślaniom.
— Więc właściwie to wszystko nie jest wcale moją winą, skoro jest spowodowane brakiem woli?
— Wolę można w sobie wyrobić — powiedziała Asia krótko i stanowczo.
— Tak sądzisz?
— Jestem pewna.
— Ale jak?
— Trzeba się ćwiczyć. Postanawiasz sobie coś takiego i musisz to wypełnić, chociażby ci się nie wiem jak nie chciało. Przyrzekasz sobie nawet na złość, coś wręcz odwrotnego, niż miałeś zamiar, po to, by wyćwiczyć wolę.
— I myślisz, że to pomoże?
— Chyba ci to pomoże?
— Ach, Asiu, jesteś stanowczo za rozsądna.
— Kpisz sobie, to się mnie nie słuchaj, i nie radź.
— Wcale teraz nie kpię. Na dowód czego zaraz sobie wymyślę jakieś ćwiczenie woli.
— Ucz się przez tydzień codziennie historji — podsunęła Asia.
Lecz Tomek, ogarnięty szlachetnym zapałem, uznał to za mało wystarczające.
— Nie, poprostu wyrzekam się na korzyść mojej nieposłusznej woli, przyjścia do was popołudniu. Wiem, że mnie będzie strasznie ciągnęło, wiem, że mi się będzie bardzo chciało iść zobaczyć twego brata, ale nie przyjdę.
— Nie przyjdziesz? — zapytała niedowierzająco Asia.
— Nie przyjdę. Zaraz po obiedzie pójdę do lasku i tam będę się uczył.
— Nie wytrzymasz.
— Zobaczysz.
Asia jednak była przekonana, że Tomek naprawdę nie wytrzyma. Wszystkie wolne chwile chłopiec starał się przepędzać w towarzystwie Janka, który go bardzo polubił.
— Zobaczysz, — powtórzył Tomek, — potem zawzięcie pochylił się nad książką, jakby i w tym kierunku postanowił wyćwiczyć wolę.
Rzeczywiście, tego dnia Asia napróżno oczekiwała przyjścia przyjaciela. Zdążyła już przygotować wszystkie lekcje, przejrzała przywiezioną przez Janka książkę i zjadła podwieczorek. Tomek nie przychodził jednak.
— Cóż to się stało z naszym przyjacielem — szalonym Tomkiem — zapytał Janek, przyzwyczajony do codziennych wizyt chłopca.
— Tomek pewnie nie przyjdzie.
— Dlaczego? Posprzeczaliście się?
— Nie. Tomek ćwiczy wolę.
— Co to znaczy?
Asia wyjaśniła bratu całą sprawę.
Janek słuchał uważnie, a pan Jasiński uśmiechnął się.
— Zdaje się, że towarzystwo Asi dobrze wpływa na Tomka, — zauważył — to bardzo zdolny chłopiec, ale wcale nie dba o siebie. Mam tu jego ostatnie wypracowanie. Pokażę ci je.
Pan Jasiński wyciągnął z szuflady zeszyt Tomka i wskazał stronicę pokreśloną czerwonym atramentem.
Janek przeczytał.
— Treść zupełnie dobra. Nawet bardzo dobra, ale spójrz ile błędów ortograficznych, ani jednego przecinka. Tomek uznaje tylko kropki i to też przeważnie zapomina je postawić. Chłopiec jest bardzo zdolny i inteligentny, ale roztrzepany i nie dba o nic. Wciąż ma czem innem głowę zajętą.
— Ale Tomek jest bardzo miły — stanęła w obronie chłopca Asia.
— Bardzo miły — potwierdził Janek.
— Ja go też lubię — powiedział pan Jasiński, — żeby tylko chciał się porządniej zabrać do nauki, zwłaszcza, że mu to może przyjść niezmiernie łatwo.
— Mnie się zdaje, że Tomek zacznie się teraz porządniej uczyć — twierdziła Asia — on sam dziś myślał o tem wszystkiem i nawet się martwił, a on zwykle nie martwi się niczem, nawet gdy nogę zwichnął, to nie był tak bardzo zmartwiony. I właśnie postanowił wyćwiczyć sobie wolę.
— Dotrzymał słowa. Zwykle przebywa o tej porze u nas już od dwóch godzin.
— A żebyś wiedział, jak mu bardzo zależy na tem, aby się z tobą zobaczyć wie przecież, że lada dzień wyjedziesz. To naprawdę jest dowód, że on poważnie o tem myśli — twierdziła Asia z zapałem.
— Uważam, że dosyć, jak na pierwszy raz. Trzeba mu pomóc.
— Ale jak?
— Pójdziemy do niego.
— To świetnie.
— Chodźmy.
— Ja zostanę — powiedział pan Jasiński, — muszę jeszcze poprawić zeszyty na jutro.
— A ty, Asiu, jesteś gotowa?
— Tak. Możemy już iść.
Poszli po chwili do mieszkania rodziców Tomka.
Lecz Tomka w mieszkaniu nie było.
— Wyszedł już dawno — powiedziała służąca.
— Może jest w aptece?
Lecz w aptece także go nie było.
— Nie, wcale go dziś nie było. Myślałem, że jest u państwa.
— Może przyszedł tymczasem — powiedział Janek.
Asia zaczerwieniła się. Zrobiło jej się przykro. Unosili się wszyscy, a zwłaszcza ona nad tem, że Tomek zabrał się poważnie do tego ćwiczenia woli, a tymczasem Tomek pewnie przyszedł.
— W każdym razie wytrzymał dwie godziny — pocieszał ją Janek.
— Poczekaj tu na mnie, pobiegnę i zobaczę — zawołała dziewczynka, biegnąc do domu.
— Jeżeli jest, to się z nim posprzeczam, bo to znaczy, że niema honoru — postanawiała sobie.
Tomka jednak nie było.
— Nie, Asiu, nikt nie przychodził przez ten czas.
Dziewczynka odzyskała natychmiast humor.
— Niema go — oznajmiła bratu.
— Widocznie poszedł do kogoś ze znajomych, albo na spacer.
— Ach, prawda, zapomniałam zupełnie, przecież Tomek powiedział mi wyraźnie, że pójdzie do lasku, aby nie mieć zbyt wielkiej pokusy.
Rzeczywiście Tomek zaraz po obiedzie, ogarnięty został chęcią pójścia do Asi. Od czasu przyjazdu Asi przyzwyczaił się, że razem odrabiali lekcje. Zwykle on przychodził do Asi, w czasie zaś jego choroby Asia przychodziła do niego. Miało to miejsce prawie każdego popołudnia. Od kilku zaś dni, to jest od chwili przyjazdu Mirskiego, Tomek nie opuściłby sposobności spędzenia w jego towarzystwie minuty, za żadne skarby. Teraz żałował niezmiernie, że postanowił sobie coś tak nieprzyjemnego do wykonania.
— Właściwie to było zupełnie głupie — tłumaczył sobie. — Po pierwsze z Asią odrabiam lekcje o wiele lepiej, niż sam. Po drugie, Janek (w myślach nazywał Tomek zawsze Mirskiego, tak jak Asia, Janek) opowiedziałby nam znowu coś ciekawego. To jego ostatnie opowiadanie o walkach powietrznych było poprostu nadzwyczajne. Po trzecie mógłbym zacząć moje ćwiczenie woli dopiero po jego wyjeździe. Lada chwila stąd wyjedzie, a ja głupi tracę możność spędzenia z nim południa.
Usiadł z książką w ręku przy stole, lecz uczyć się nie mógł.
— Niema właściwie żadnego powodu, abym to wypełnił. Również dobrze mogę sobie postanowić co innego. Np… że nie zjem kolacji wieczorem. Będę napewno piekielnie głodny, ale już wolałbym to, niż to siedzenie teraz, gdy wiem, że mógłbym tak świetnie spędzić czas w towarzystwie Asi i Janka.
Przewrócił kilka kartek i znów zaczął intensywnie myśleć nad tem, czy jednak nie należałoby pójść.
— Po za wszystkiem wiem przecież, że Janek chciał mi coś powiedzieć. Mieliśmy postanowić jak zorganizować tu kółko L. O. P. P. To jest chyba ważniejsze, niż taka dziecinada jak kształcenie woli.
Podniósł się.
— Tak, ale Asia będzie się napewno ze mnie śmiała — pomyślał, siadając z powrotem. Przerzucał teraz zeszyty.
— Nie umiem słówek niemieckich, — Asia mogłaby mi pomóc. Trudno muszę przecież przygotować lekcje, pójdę jedynie dlatego.
Zamierzał właśnie wyszukać czapkę i wyjść, gdy do pokoju weszła matka.
— Uczysz się Tomku?
— Tak, mamo.
Pochyliła się nad zeszytem.
— Niemiecki — powiedziała — może ci pomóc, może nie dajesz sobie sam rady.
— Nie umiem przetłomaczyć tego zdania — powiedział Tomek niechętnie.
— Pomogę ci.
Po kwadransie niemiecki był gotów.
— Tak, teraz niema powodu iść do Asi — pomyślał Tomek. — Widzę jak to trudno odzwyczaić się od czegoś.
— A jednak pójdę — postanowił po chwili — pójdę i gdy Asia się zdziwi, powiem jej że ją nabrałem, że nie miałem nigdy zamiaru ćwiczyć woli, tylko tak powiedziałem widząc, że się przejmuje rolą mentorki.
Ten pomysł wydał mu się wyśmienity. Szybko więc złożył książki, wziął ze sobą historję i wybiegł na ulicę. Skręcił w stronę mieszkania pana Jasińskiego. Nagle zatrzymał się.
Jednak Janek by tak nie postąpił — pomyślał.
Stał chwilę w miejscu, zastanawiając się.
Właściwie to żaden prawdziwy mężczyzna, by tak nie postąpił, trudno nie pójdę.
I zrezygnowany poszedł do lasku.
Mały lasek był ulubionem miejscem spacerów Tomka. Ilekroć chłopiec miał poważne zmartwienie, wówczas zawsze uciekał z domu do lasku. Tam leżał przez kilka godzin, wpatrzony w niebo, widoczne ponad wierzchołkami wysokich drzew. Zwykle zmartwienie, lub gniew mijały szybko i Tomek wracał do domu po kilkugodzinnej nieobecności uspokojony i pocieszony.
Teraz także rozłożywszy się pod drzewem, Tomek poczuł przypływ dobrego humoru.
— A jednak wytrzymałem — pomyślał z tryumfem.
Ta myśl dodała mu chęci do nauczenia się historji, położył przed sobą książkę i przeczytał zadany na następny dzień rozdział. Tomek uczył się bardzo szybko, pamięć miał doskonałą, to też po dwudziestu minutach umiał już wszystko.
— Teraz jestem chyba w porządku — pomyślał zamykając książkę. Lekcje umiem. Wytrzymałem, nie poszedłem do Asi. Zanim dojdę do miasteczka minie znowu z dwadzieścia minut, mogę już iść śmiało.
Nie podnosił się jednak. Wiedział dobrze, że rozumowanie jego jest błędne, gdyż rano wyraźnie powiedział Asi:
— Przez całe popołudnie nie przyjdę do was.
Całe popołudnie znaczyło to conajmiej do wieczora. Tymczasem zaś było jeszcze zupełnie jasno. Słońce świeciło jeszcze i nie zamierzało wcale zachodzić.
Wobec tego należało, jaknajszybciej, znaleść jakieś zajęcie, które pozwoliłoby mu zapomnieć na chwilę o tem, że tam w miasteczku, w mieszkaniu nauczyciela polskiego, pana Jasińskiego, znajduje się obecnie mała dziewczynka z Warszawy Asia i jej brat, słynny lotnik Mirski. Należało zwłaszcza zapomnieć o tem, że ów lotnik Mirski polubił prawdziwie Tomka i chętnie opowiadał mu najrozmaitsze historje z życia wojennego.
Lecz wokoło nie było żadnego zajęcia. Wzrok Tomka skierował się na zamkniętą już książkę historji.
— Będę chyba powtarzał historję, aby nie myśleć — pomyślał.
Przypomniał sobie, że już oddawna postanowił powtórzyć całą historję od pierwszego rozdziału, gdyż parę razy nie był dostatecznie przygotowany, a potem zamiast powrócić do zaniedbanej lekcji, uczył się dalej, zapominając o utworzonej luce. Rozpoczął więc na nowo czytanie. Gdy nauczył się całego rozdziału odetchnął głęboko.
— Teraz jestem już chyba w zupełnym porządku.
Czuł ogromne zadowolenie z tego, że udało mu się postawić na swojem.
— A mało brakowało i byłbym jednak poszedł, Asia wyśmiałaby mnie napewno.
Pierwsze ćwiczenie woli zostało wykonane pomyślnie. Tomek leżał na ziemi, patrzył w spokojne niebo i myślał.
— Teraz nawet nie czuję już tak ogromnej ochoty do pójścia, okazuje się, że jednak początek jest najtrudniejszy.
— Jedno ćwiczenie skończone — pomyślał po chwili. — Jakie będzie drugie?
Bawił się książką, podrzucając ją do góry i widok książki podsunął mu nowy plan.
— Będę pierwszym uczniem w historji — postanowił nagle — nauczę się wszystkiego, co jest w tej książce na wyrywki. Będę ją całą umiał poprostu na pamięć.
— Tomku, Tomaszu — usłyszał nagle wołanie.
Tomek odwrócił się natychmiast i potem zerwał się gwałtownie. Na brzegu lasku ujrzał bowiem Asię, która biegła w jego stronę, a tuż za nią podążał Jan Mirski.
— O! — zawołał Tomek ucieszony.
— Jak to dobrze, że poszłaś tędy na spacer — powiedział po chwili.
— Przyszliśmy cię poszukać — stwierdziła Asia — Janek mówił, że popołudnie już się kończy, zresztą ćwiczenie woli polegało na tem abyś ty nie przyszedł, myśmy przecież przyjść mogli.
— Jakto, powiedziałaś mu o wszystkiem — szepnął Tomek, zamierzając się rozgniewać i mając już przygotowaną uwagę o gadulstwie dziewcząt.
— Naturalnie, pytał się przecież o ciebie?
Tomek zapomniał o gniewie.
— Pytał się o mnie? Naprawdę?
— Naturalnie, że naprawdę a nie na żarty. Bardzo mu się podobało, żeśmy wymyślili to ćwiczenie woli.
— Jaka szkoda, że przestałem pisać pamiętnik — pomyślał Tomek — mógłbym dziś zanotować: Słynny lotnik Mirski pytał dziś o mnie, pamięta mnie i przyszedł mnie odszukać ponieważ nie przychodziłem.
Ponieważ jednak nie pisał pamiętnika musiał się zadowolić powiedzeniem:
— Ach Asiu, gdybyś wiedziała, jak mnie to cieszy!
— Co cię cieszy? — zapytał Janek, siadając pod drzewem.
— Czy panu tu będzie wygodnie? troszczył się Tomek, czyniąc honory domu.
— O mój drogi jestem przyzwyczajony do trochę większych niewygód.
— Niech nam pan coś opowie z wojennych czasów, bardzo pana proszę — poprosił jak zwykle Tomek.
— Dobrze, znalazłem dziś fotografję dobrego mego znajomego, niemal przyjaciela, który zginął, mogę wam o nim opowiedzieć.
Asia usadowiła się wygodnie, opierając rękę o kolana brata.

— Opowiedz, — poprosiła.
Janek zamyślił się, jakgdyby wspomnieniem oddalił się w przeszłość. Po chwili zaczął mówić.
— Było ich pięciu kolegów — przyjaciół: Jaś, Jerzy, Fred, Franek i Andrzej. Uchodzili za świetnych, nieustraszonych lotników i rzeczywiście dokonywali prawdziwych cudów. Znajdowali się zawsze razem. Razem się bawili, razem pracowali. Nazywaliśmy ich „wierną eskadrą“. Każdy z nich gotów był uczynić wszystko dla pozostałych. Mimo to różnili się bardzo usposobieniem i zachowaniem. Najmłodszy był Jaś, którego nazywano szalonym Jasiem. Ten śmiał się zawsze i śmiejąc się opowiadał, że umie czarować przestworza, że ujarzmia chmury, zatrzymuje pęd oszalałego wiatru i zmusza promienie słoneczne, by świeciły oświetlając mu powietrzną drogę. Jaś zginął pierwszy. Umiał czarować chmury, nie umiał jednak czarować nieprzyjacielskich kul. Trafiony jedną z nich w samo serce szalony Jaś umarł natychmiast i nie wiem czy zdążył pomyśleć z dumą, że oto umiera wybraną przez siebie już oddawna „śmiercią lotnika“.
Janek przerwał, zamyślił się. Może widział przed sobą śmiejącego się, szalonego Jasia, może przeżywał jeszcze raz tę chwilę gdy dowiedział się, że Jaś już nie żyje. Tomek i Asia milczeli, słuchając uważnie. Po chwili Janek ciągnął dalej:
— Drugi zginął Jerzy. Był zawsze poważny i aż ponury. Ożywiał się tylko wtedy, gdy mówiono o walkach powietrznych. Wtedy z powagą wymieniał cyfrę, strąconych przez siebie samolotów nieprzyjacielskich. Przy zmianie tematu wpadał znów w posępną zadumę, jakgdyby wciąż, jakgdyby zawsze widział przed sobą długi rząd zwyciężonych samolotów, które w bezładnym przestrachu leciały w dół, ku swojej nieuniknionej zgubie. Może już wtedy widział w tym bezładnym szeregu samego siebie. I rzeczywiście śmierć jego była podobna do tej, którą tak często sam zadawał. Ogarnięty szaleństwem płomieni, palącym krzykiem protestu przeniknął samolot przestworza, swym blaskiem i zabójczym ogniem, oświetlając Jerzemu nagłą tajemnicę bohaterskiej śmierci.
Janek znów zatrzymał się na chwilę, jakgdyby było mu ciężko opowiadać o śmierci swoich przyjaciół. Zdawał się nie zwracać zupełnie uwagi na obecność dwojga zasłuchanych dzieci.
— Potem jednego dnia zginęli Fred i Franek. Byli to dwaj nierozłączni bracia, obaj mistrze awiatyki akrobatycznej. Obaj byli spokojni, systematyczni i zawsze zadowoleni. Tego dnia, tak samo jak każdego innego, podziwiali wszyscy ich misterne ruchy. Wznieśli się spokojnie w górę. Lecz po jakimś czasie gdy Fred już wracał zerwała się lotka z jego samolotu. Biały płat w nierównym chaotycznym ruchu zlatywał jak zwiastun nieszczęścia. A po chwili w ślad za nim, w ostatnim śmiertelnym loopingu spadał samolot. Gdy wydobyto Freda z pod szczątków rozbitej maszyny, żył jeszcze. Resztkami sił sklejał oderwane zdania, wydawał ostatnie polecenia, usiłował żyć jeszcze trochę, aż do powrotu Franka.
Lecz Franek nie wrócił już za życia Freda, nie wrócił także po jego śmierci. Oczekiwano go napróżno przez wiele godzin, ze słabnącą wciąż nadzieją i wreszcie zrozumiano, że nie wróci już nigdy. Pochłonęły go na zawsze podniebne przestrzenie. Nie dowiedział się nikt jak zginął, w jaki okrutny sposób przychwyciła go zdradziecka śmierć. Poprostu nie wrócił więcej, połączył się jakoś z Fredem i nierozłączni, jak zawsze odeszli razem.
— Jakie to smutne — szepnęła Asia czując łzy nabiegające do oczu.
— Ale jakie to piękne — ośmielił się odezwać Tomek, patrząc na poważną, zasmuconą twarz Mirskiego.
— Z całej piątki pozostał tylko Andrzej. Dawniej był spokojnym, wesołym chłopcem. Teraz jego spokój zmienił się w głęboki smutek, jego odwaga w szaleństwo. Wciąż był nieustraszonym asem, tryumfującym zwycięzcą. Liczba szczęśliwych walk wzrastała z dniem każdym.
— Czy ty myślisz Janku — powiedział mi kiedy, że ich naprawdę niema? Zginęli, każdy z nich zginął prostą śmiercią lotnika, ale — niema ich tylko na ziemi.
— Nie rozumiem cię — szepnęłem trochę zmieszany, gdyż wydało mi się, że jest niezupełnie przytomny.
Widocznie zrozumiał moje myśli gdyż się uśmiechnął.
— Wiem co mówię, — powiedział. — Gdy wznoszę się w przestworza czuję ich obecność, wśród powietrznych fal płyną ich cienie, wiem zawsze, że z za mgły wynurzy się natychmiast moja eskadra.
— Co ty mówisz Andrzeju? — przelękłem się.
— Tak, leci zawsze ze mną razem moja wierna eskadra — powtórzył — eskadra zabitych, których jestem wodzem. Oni mi pomagają, oni walczą ze mną razem. Oni czekają na mnie abym połączył się z nimi.
Mówił to wszystko gorączkowym szeptem, a ja nie oponowałem, bo widziałem, że wierzy głęboko w to co mówi i że ta wiara pozwala mu żyć po śmierci przyjaciół i pracować.
A w kilka dni później Andrzej zginął. Zginął po zwycięskiej walce z trzema nieprzyjacielskiemi samolotami, które przedtem pokonał. Jak to uczynił sam jeden pozostało dla wszystkich niewytłomaczoną zagadką. I mimowoli myśląc o tem wszystkiem zadawałem sobie pytanie czy nie dodała mu siły myśl, że oto tuż obok niego walczy jego wierna eskadra, może widział oczyma wyobraźni cień samolotu szalonego Jasia kołyszącego się na brzeżku chmury, może sądził, że pędzi mu na pomoc płatowiec Jerzego, że lecą z podniebnej wysokości, w misternych zygzakach Fred i Franek. Może myślał, że w bojowym szyku, w posłusznej karności zgrupowali się tak samo jak dawniej. Może niewidoczne pociski wzmagały siłę jego uderzeń. Nieistniejące ręce uczyły go mądrości uniknięcia ciosu, wskazywały mu cuda powietrznych zawrotów, kazały mu nacierać z całej siły, nie ustępować i nie lękać się niczego. I myślę, że gdy zwyciężył nieprzyjaciela, gdy poczuł wszystkie zadane mu podczas walki rany, gdy umierając, zamykał oczy, wówczas napewno ostatnim spojrzeniem ujrzał, że samolot leci do jego wiernej eskadry i że krótkim meldunkiem: „Zginęłem śmiercią lotnika“, obejmie nad nią dowództwo na zawsze.
Janek zamilkł. Dzieci milczały także. Wreszcie Tomek odezwał się pierwszy.
— To byli bohaterzy, — prawda proszę pana?
— Tak, to byli prawdziwi bohaterzy — potwierdził Jan Mirski poważnie.




Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Zofia Dromlewiczowa.