Rodzeństwo (Kraszewski, 1884)/Tom drugi/VII

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Rodzeństwo

Tom drugi

Wydawca Wydawnictwo
»Dziennika Powieści«.
Data wyd. 1884
Druk Drukarnia «Czasu»
Miejsce wyd. Kraków
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom II
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


Napróżno i krótko cieszył się stary Szelawski tem, że nieszczęście, które dotknęło Juliana, tak cudownie podziałało na braci, zbliżyło ich, przejednało, połączyło...
Zgoda i jedność trwały niedługo...
Julian, który był przyczyną tylu zmartwień, — dla którego do takich ofiar wszyscy się gotowymi okazali — teraz stał się powodem waśni i rozbratu. Pojednanie jego z żoną, które w istocie ani serc ich nie zbliżyło, ani wielkich na przyszłość rękojmi nie dawało — stało się powodem gorszego daleko poróżnienia, niż była dawniejsza obojętność.
Szelawskiemu ukrywano, jak dalece zaszły spory z powodu uregulowania hypotek, on o swoją nie naglił. — Julian pewien tego, że mu bracia procesu nie wytoczą, szorstko i dumnie odpowiadał na nalegania, nie widywano się już wcale.
Życie w Chrzanowie na pozór wróciło w dawne formy — starali się o to oboje państwo, aby zatrzeć wszelki ślad zajścia — ale, — nie był to już ów dawniejszy blask, elegancya i zamożność. — Oboje państwo stracili majątkowo w czasie tej rozterki, a daleko więcej w stosunkach społecznych.
Pani Julianowa i on, i oboje razem starali się znowu zbliżyć do tych rodzin i domów, z któremi dawniej byli w blizkich stosunkach przyjacielskich... Przyjmowano ich — ale ostygnięcie pewne — niedowierzanie, dawało się czuć mocno. Nie zapraszano ich, a na zaproszenia po większej części odpowiadano rozmaitemi wymówkami.
Mężczyźni jeszcze mniej się okazywali niechętnymi dla Juliana, ale kobiety — kobiety, z których niejedna miała sobie niemniej płochości do wyrzucenia — właśnie dlatego z niezmierną surowością sądziły obwinioną — i nie mogły jej przebaczyć — nietyle samego postępowania, co nadanego mu rozgłosu i skandalu.
Towarzystwo więc niewieście, o które najwięcej chodziło w Chrzanowie, prawie całkiem się usuwało od niego. — Pustki i nudy w tym domu na bardzo elegancką stopę znowu przywróconym, były do niezniesienia. Julian obwiniał o to żonę, ona — męża... wyrzucano sobie wzajemnie postępowanie bez taktu...
Pierwsza może cofnęła się od wszelkich stosunków z panią, — pani Adolfowa Słupska, — nigdy się bratowe nie kochały bardzo, a teraz Słupski chwycił się zręczności, zerwania z Julianowstwem, bardzo rad, iż mu się ona nastręczyła.
Próbował Julian, — usiłowała ona listami, pośrednictwem różnem trafić do Adolfowstwa, i skłonić ich do przywrócenia, choćby dawniejszych, niezbyt ścisłych stosunków. Wszystko się to rozbiło o stanowczy opór pana Adolfa, za którym żona stała posłuszna, a może rada z tego, iż pani Heleny się pozbędzie.
Pani Bronisławowa z powodu męża, który teraz najnieprzyjaźniej występował przeciw niewdzięcznemu bratu — nie mogła się zbliżyć do bratowej.
Rzeczą było naturalną, że obce panie widząc, iż familia nie chciała żyć z Julianową — tem mniej miały ochoty odpowiadać na jej uprzejme zalecanki...
Julian chodził chmurny, nieprzystępny, zatopiony w sobie, unikając rozmów z żoną, które się zawsze gwałtownemi wymówkami wzajemnemi kończyły. — Ona nie umiejąc się zająć dziećmi, nie mając zatrudnienia — przepędzała dnie na bezmyślnem, mechanicznem czytaniu książek, na przechadzkach samotnych, na rozmowach z bonami i nauczycielem panem Des Jardins.
Był to na teraz jedyny powiernik jej utrapień.
Gdy się to działo w Chrzanowie — pan Radca Bronisław nie był szczęśliwszym... Chwilowe uniesienie i ofiara dla Juliana uczyniona, utrudniały mu jego własne przedsiębiorstwa. Do ojca się już o pomoc zwrócić nie mógł, od Juliana odzyskać nie było podobna.
Rozpoczęte budowy, którym wiele zależało na pospiechu, musiały być jeżeli nie powstrzymane to znacznie zwolnione. Radca pod rozmaitymi pozorami zwlekał, na zakupno materyałów do wykończenia, przyozdobienia i t. p, brakło gotówki.
Właśnie, jakby na przekorę, teraz — gdy spekulacye giełdowe mogły dopisując mu, dostarczyć środków, Radca poniósł na nich straty.
Krył on się z niemi nawet przed żoną, wstydził swej nieopatrzności, ale tem więcej cierpiał.
Jak wszyscy gracze, czy w karty, czy na giełdzie, bo gry rozmiary tylko są różne, a charakter jej zawsze tensam pozostaje, Radca pośliznąwszy się, zapragnął nietylko natychmiast powetować, co utracił, ale wielkim zarobkiem nagrodzić czas i trud utracony.
Pospiech i niecierpliwość są złymi doradcami. Radca w spekulacyach nowych niedosyć postąpił rozważnie, i — znowu dotkliwie został na giełdzie przegranym.
Zaczynał tracić głowę. Budowania zaniechać nie było można, nawet z tego powodu, iż to uderzałoby w oczy i naprowadzało na domysły...
Po raz pierwszy musiał się pan Bronisław uciec do — pożyczek, wprawdzie jeszcze nie na lichwę, ale na już dosyć wysokie procenty.
Nie mogło to ujść uwagi. — Tłumaczono sobie chwilowem zawikłaniem — ten krok... ale Radca już w opinii nie stał, jak dawniej, gdy kapitału miał więcej do rozporządzenia, niż potrzebował...
Żona, która widomie się nie mięszała nigdy do spraw męża, choć bardzo zręcznie kierowała niemi, — zaniepokojoną została tem, że mąż, nie mający dla niej dawniej żadnych tajemnic, teraz wiele rzeczy starał się ukrywać przed nią.
Zrozumiała zaraz, co to znaczyło... Przelękła się, ale umiała tego nie pokazać po sobie, a z nadzwyczajną zręcznością badać i męża i jego papiery, a notatki tak, aby dojść prawdy. Długo się ona przed tak zręczną i bystrą kobieciną — ukrywać nie mogła. Nie wiedziała rozmiarów strat, ale że je mąż poniósł, była najmocniej przekonaną.
Dawało się to zresztą czuć ciągle, bo pan Bronisław nie nawykły taić się przed żoną — zdradzał się mimowoli.
Humor, obejście się, życie samo domowe i towarzyskie pod naciskiem tych trosk znacznie się zmieniły.
Radca biegał niespokojny, mówił nadto o sobie i chwalił się zbytecznie... zakreślał plany fantastyczne przyszłości — żona widziała i czuła, że zbitym był z tropu.
W tymsamym czasie Mecenasowi jakoś niezwykle dopisywały jego interesa. Szło mu dobrze. W zawiązującej się Spółce, której był prawnym doradcą, w początkach zapewnił sobie udział znaczny, nabył akcyj ilość wielką. Gdy się ona rozwijać zaczęła i na pozór była w najświetniejszym rozkwicie, on pierwszy postrzegł, że — rachunki były mylne; że Spółka mogła być korzystną kiedyś, ale na razie wymagała wkładów daleko większych, niż te, do których się przygotowywano, obrachował też, że owoce — nie dojrzeją tak rychło, jak obiecywano sobie.
Wszystko to razem wzięte spowodowało — że, korzystając z podniesienia się wartości udziałów, Mecenas je sprzedał z zarobkiem bardzo znacznym, właśnie w porę, bo sprawozdanie z pierwszego roku, budżet nowy, spowodowały — upadek kursów.
Wycofał się więc doskonale pan Kalikst, ale Spółki nie rzucił, i pozostał jej Radcą i czynnym członkiem.
Wszystko to dokonał Mecenas tak cicho i niepostrzeżenie, iż nikt się tego nie domyślał.
Na nim tylko samym i w jego obejściu się i humorze, poznać było można, iż — mu na świecie znowu żyć było dobrze jakoś, i różowe przed nim otwierały się horyzonty. Tylko — w domu w tym pustym smutnym domu, w którym nie spotykał nigdy innych, nad kwaśne twarze swej służby, z którego wiało staro-kawalerską stęchlizną — nie było mu dobrze... Coraz mocniej się utwierdzał w tem przekonaniu — iż należało się koniecznie ożenić...
Starać się, zabiegać o to — szukać sobie idealnej towarzyszki, aniby potrafił — ani myślał. — Był pewnym Justysi — i rachował na nią. Szło mu tylko o przyspieszenie małżeństwa tego — a Justyna była potrzebną ojcu...
Znudzony w końcu powiedział sobie, że można było w Wólce kimś ją zastąpić... Ojciec dla jego szczęścia powinien się był zgodzić na to... Trochę z sobą powalczywszy, pan Kalikst wybrał chwilę wolną — i powiedział sobie, że do Wólki pojedzie...
Dnia tego — spotkali się z Radcą.
Mecenas wesół, rumiany i rozpromieniony — Bronisław kwaśny i przygnębiony, a nie umiejący ukryć tego, że cierpiał.
— Coś ty taki żółty? zapytał Mecenas, podając mu rękę.
— Ja? żółty? to ty chyba dostałeś żółtaczki że wszystko ci się takiem wydaje — odparł Radca.. usiłując się uśmiechać.
Popatrzyli na siebie, a Bronisław dodał.
— Możnaby w istocie zżółknąć, mając interes z Julianem! Niech go tam... porwie! Z powodu Juliana mam kłopoty pieniężne...
— Czyż na kredycie ci schodzi! Tobie! odparł Kalikst.
— Ba! ale gdy się go potrzebuje, to już źle... począł Radca — koniec końcem, co my z nim poczniemy...
— Ja nie wiem — rzekł Kalikst, procesu bym prowadzić nie chciał.
— Sam zapewne, że nie będę — odezwał się Radca — ale — kto wie? przyprowadzi mnie do ostateczności! To pretensyę moją ustąpię komu...
Czekać nie będę mógł...
Mecenas głową poruszył.
— Ale — wtrącił, jakby sobie przypomniał.
Mam chwilę wolną czasu, myślę starego ojca odwiedzić. Może co masz do Wólki?
— Ba! gdyby chciał mi dać pieniędzy! mruknął Radca...
Mecenas nic nie odpowiedział...
— Długo zabawisz w Wólce? spytał.
— Nie — dowiem się o zdrowie — i powracam...
— Odemnie zawieź ukłony — dodał Bronisław — i proś ojca, niech on do Juliana pisze. Co u licha, ratowaliśmy go w złej godzinie, a ten się nam śliczne wywdzięczył.
— Proszęż cię, kto na wdzięczność rachuje? odparł Mecenas. W toku zwykłym spraw ludzkich powinno się na pewno liczyć tylko — na niewdzięczność. Ta nigdy nie zawiedzie.
— Gdyby nie — konsyderacye familijne — że się nie chce odsłaniać tego przed ludźmi — dodał Radca — nie folgowałbym dłużej Julianowi!
Gubić się dla jego pięknych oczów nie widzę racyi. Powiedz ojcu, niechże napisze do Juliana. Jedziesz na pewno.
— Na pewno!
— Dla dowiedzenia się o zdrowiu ojca? zapytał niedowierzająco Radca — hę? innych powodów nie masz?
Rozśmiał się pan Kalikst.
— A jakieżbym mógł mieć? niedostatecznem znajdziesz, iż się niepokoję o naszego staruszka?
Radca zmilczał.
— Kiedy powracasz? zapytał.
— Za parę dni — nie bawię długo...
— Bo — dokończył Bronisław, podając mu rękę na pożegnanie — bo, może ja w istocie będę cię musiał prosić o pomoc. Julian mi okrutnie interesa moje poplątał.
Kalikst wyciągnął rękę, i nic nie odpowiadając — pożegnał brata.
Wieczorem jechał do Wólki — mówiąc sobie w duchu.
— Bronisław zachwiany! nie Julian winien temu — przespekulował się — stracił węch...
W Wólce znalazł ten spokój wedle zegarka urządzonego żywota, który tu zawsze panował. Ojciec przyjmował go z tą czułością, którą, przybycie każdego z dzieci rozbudzało w nim. Kalikst był ulubionym Benjaminkiem żony nieboszczki, staruszek pamiętał o tem i czuł się w obowiązku kochać go teraz za dwoje.
Przyjazd Mecenasa zmięszał bardzo pannę Justynę, Podkomorzyna położyła palec na ustach i podniosła głowę — przeczuwała, że nie przybywał darmo... a kochała bardzo Justynę, i protegowała Kunaszewskiego.
Tegoż wieczora i ks. Zaręba, częsty teraz gość w Wólce, przyniósł z sobą trochę wesołości i dobrej myśli.
Mecenas był mu rad, chociaż w sprawie projektowanego małżeństwa, proboszcz stanowczo się nie oświadczając — w gruncie sprzyjał Kunaszewskim, a ożenienie Kaliksta znajdował — nie do rzeczy.
Zaraz pierwszego tego wieczora gość pochwyciwszy pannę Justynę samą, rozpoczął z nią wesołą rozmowę, przeciągnął ją bardzo długo, usiłował rozruszać i rozbawić do zbytku poważną panienkę, i nie mogąc ani uśmieszku dobyć z jej ust, widząc ją ciągle strwożoną, wyrywającą mu się pod różnymi pozorami nadzwyczaj zły i zmięszany powrócił do ojca.
Obiecywał sobie to usposobienie przezwyciężyć, ale tymczasem był niem mocno dotknięty. Z ojcem dnia tego mówić nie wypadało — więc tylko o Julianie, o interesach wogóle, a Mecenas o swoich własnych rozpowiadał, i chwalił się przed ojcem.
Później po wieczerzy wypadało zabawić Podkomorzynę, o której przywiązaniu do Justysi i wpływie, jaki na nią miała, wiedział dobrze.
Przysiadł się do staruszki, która każdemu chętnemu do zabawienia jej, bardzo wdzięczną była.
— Jakże pan Mecenas ojca znajdujesz? zapytała ociemniała.
— Na zdrowiu, a nawet na humorze wcale dobrze — odparł Kalikst. Cieszę się tem, bo...
Potarł się po czole, ale urwał...
— Pani Podkomorzyna nie domyślała się, z czem ja tu przybyłem? dodał.
— Trudno, abym ja mogła to przewidzieć — sucho odparła staruszka.
— Dokuczyło mi moje stare kawalerstwo — mówił Kalikst. Nieboszczka matka swatała, a ja sam całem sercem się przywiązałem do panny Justyny — czekam, zwłóczę, a dla mnie już czas poczyna być drogim. Chciałem się przekonać, czy w istocie panna Justyna jest tu tak ojcu potrzebna, bobym ją rad pochwycił!
Złowrogiem, długiem milczeniem, powitała Podkomorzyna to wyznanie, usta się jej zacięły, — wyprostowała się, czoło zmarszczyła...
— Co pani dobrodziejka na to? zapytał Kalikst, poczekawszy nieco.
— O projekcie tym nieboszczki słyszałam dawno — poczęła sucho i cedzonemi słowy rezydentka. Powiem Mecenasowi otwarcie, nie bardzo mi on się podobał, z wielu względów Justysia za młoda.
— To ma znaczyć, że ja jestem za stary? wtrącił Kalikst.
— Niekoniecznie, ciągnęła dalej niezmięszana staruszka — wreszcie ona tu jest potrzebna Sędziemu, domowi, na niej wszystko, bez niej w Wólce, jutro by był chaos, i runęłoby, co dotąd jest dzięki Bogu, w porządku.
Sędziemu jej odbierać — nie można, byłoby to grzechem; pan Mecenas na nią czekać nie powinieneś. Nie ona jedna na świecie...
— A gdyby dla mnie ona była jedna? podchwycił Kalikst.
— Toby było bardzo smutnem — szepnęła Podkomorzyna.
Po krótkiem milczeniu, Mecenas począł, zbliżywszy się.
— Mówmy otwarcie, pani Podkomorzyna proteguje Kunaszewskiego?
— Ja nikogo protegować nie mogę — śmiejąc się — odparła rezydentka, bo nie mam na to siły, — ale mi żalby było dwojga ludzi, mających skłonność ku sobie, gdyby ich rozerwano. Dla Mecenasa jest to małżeństwo rachuby i rozumu, dla Kunaszewskiego — jedyna miłość.
— Dla panny Justyny zaś — wtrącił Kalikst, daleko bezpieczniej iść za rozumem, niż za uczuciem, które zawieść może...
Więc pani Podkomorzyna sądzi, że się młodzi — kochają?
— Nic nie wiem — rzekła Podkomorzyna. Justysia nadto jest skromną i bojaźliwą, od niej się dowiedzieć niepodobna, ale Kunaszewski do szaleństwa rozkochany..
— Panna Justyna jednak matce przyrzekła najuroczyściej, że za mnie wyjdzie — dodał Mecenas.
— Umierającej odmówić nie mogła — przerwała rezydentka, wiem o tem, i co przyrzekła pewnie dotrzyma, ale czy pan będziesz miał odwagę się o to upomnieć?
— Dlaczego nie? odparł żywo Mecenas. — Jestem w sumieniu spokojny. Chcę jej szczęścia, równie jak mojego własnego — będę się o nie starał. Panna Justyna jest za młodą, aby życie na seryo wziąć mogła — ja odpowiadam za przyszłość.
— Jeżeli tak — głosem osłabłym i drżącym, dokończyła ociemniała staruszka, nie mamy co mówić o tem... Jednakże z Sędzią o tem mówić teraz, wymagać od niego ofiary tej, aby się wyrzekł jedynej domu podpory — miłość synowska panu nie dozwoli.
— W istocie się bez panny Justyny obejść niepodobna? — rozpoczął Mecenas... Przecież by można kogoś wziąć do domu, przyzwyczaić, nauczyć, wdrożyć... i zastąpiłaby doskonale pannę Justynę!
— Pan znajduje, że ją tak łatwo zastąpić? szydersko przerwała ociemniała.
Skrzywił się Mecenas.
— Nie mam szczęścia, rzekł — no — ale choćby przyszło czekać — będę cierpliwy, — albo ta, lub żadna!
Pani sobie moje małżeństwo projektowane tłumaczy rozumem — a ja dodam, że oprócz rozumu serce też ma w niem udział. Znam Justysię od dziecka, kocham ją. Niech mi pani wierzy — obudziła we mnie pasyę, jakiej się już nie spodziewałem doznać w mem życiu.
Słuchając z uwagą, pani Podkomorzyna wcale już nie odpowiadała, nie chcąc się wdawać w niepotrzebną rozprawę z panem Kalikstem, widać tylko było, że rozmowa ją dotknęła i mocno humor popsuła...
Szukać się tylko zdawała pozoru jakiegoś, aby się wymknąć i uniknąć dalszych zbytecznych zwierzań Mecenasa, który dosiadywał uparcie.
— Tak tedy — począł pomilczawszy — pani nie pochwala mojej myśli! Bardzo mi to przykro... Sercu niepodobna rozkazywać... Kocha się pan Kunaszewski, kocham się i ja, ale między nami ta różnica, że jego miłość, to słomiany ogień młodzieniaszka, a moja...
Spojrzał na oślepłą staruszkę, i dopatrzywszy się na jej ustach szyderskiego uśmiechu, przerwał — dodając.
— Nieprawdaż, że pani pomyślała o moim ogniu, iż go — djabeł podpalił w starym piecu!
— Nie jesteś pan tak wiekowy — zakłopotana poczęła Podkomorzyna.
— Nie czuję się starym — mówił żywo Mecenas, młodość spędziłem na pracy, nie zużytkowawszy jej, mam ją całą w zapasie. Na moje przywiązanie trwałe żona przyszła rachować może...
Stanowczo rozmowa już nie szła. Podkomorzyna surowem, poważnem oblokła się milczeniem. Mecenas mówił długo, nie umiał dokończyć, czuł, że jej nie potrafi nawrócić, i odszedł dopiero, gdy ociemniała wstała już sama, mówiąc, że odejść potrzebuje.
Po dwukrotnej nieszczęśliwej próbie z Justysią i rezydentką, zostawał Mecenasowe ojciec, którego na sam ostatek zostawiał, i — ks. Zaręba.
Proboszcz jak wszystkim, tak i jemu sprzyjał — ale szczególnej sympatyi nie okazywał mu nigdy.
— Poczciwieś uczynił, że ojca przybyłeś odwiedzić — począł, znalazłszy się z nim sam na sam proboszcz.
Powinnibyście właściwie w małych odstępach mieniać się tak przy nim. Nie będziecie go już długo mieli na tym świecie, i wy nim i on wami by się nacieszyć mógł...
— A! Bóg da — ojciec zdrów — silny, sto lat będzie żył — odezwał się Mecenas. Jabym zresztą rad jak najczęściej tu być i siedzieć, ale moje obowiązki powołania.
— Tem piękniej, że ofiarę dla niego czynisz... Długo zabawisz? spytał proboszcz.
— Nie chcę się chwalić ofiarą, ani sobie przyznawać zasługi — po krótkiem zawahaniu się — rzekł Mecenas, — wolę wyznać prawdę. Ja tu przyjechałem...
Proboszcz bystro mu w oczy spojrzał.
— Z czemże?...
— Drażliwa sprawa... Tęsknię za Justysią, mówił Kalikst, matka mi ją przyrzekła, mnie lata smutnie upływają w życiu tem kawalerskiem, człowiek starzeje, zamęcza się, nie ma celu... Chciałbym się corychlej ożenić z nią, — pragnąłem o tem pomówić z ojcem.
Ks. Zaręba słuchał zimno...
— A cóż Wólka pocznie bez Justysi? zapytał. Śmieszno powiedzieć, ale na tym wyrostku, na tej ledwie dorastającej dzieweczce wszystko tu spoczywa... Możesz że ty od ojca wymagać?
Z pewnością odda ci ją, ale... może przypłacić życiem.
— A! niechże Bóg broni! przerwał Kalikst.
— I — słuchaj mój drogi — ciągnął dalej Zaręba — jesteś nadto sercu mojemu blizki, abym nie był z tobą szczery — to małżeństwo będzie z twojej strony... wierz mi, fałszywą rachubą i niedobrym uczynkiem.
Mecenas cały spłonął, znajdując i tu stanowczy opór — o mało nie wybuchnął, ale szanował wuja, jego suknię, i wiedział, że Zaręba się nietylko nie ulęknie gniewu, ale go zgromi.
Musiał się więc uśmierzyć i zapanować nad sobą.
— Wiesz, czy nie, że Kunaszewski młody się stara o Justynę? dodał ksiądz.
— No — a cóż to ma za związek z mojem staraniem? Wolno przecież kochać się i starać każdemu, — rzekł Mecenas. Ja mam za sobą wolę matki, która dla sieroty była także drugą matką — a może charakter i wiek mój daje większą rękojmię szczęścia dla Justysi, niż płoche miłostki pana Floryana.
W głosie Kaliksta czuć było oburzenie i poruszenie wielkie.
— Nie irytuj się — przerwał ks. Zaręba. Rób co chcesz, do mnie to nie należy, ale czynię ci tę uwagę, że przez rodzaj lenistwa i fantazyi możesz popełnić krok, którego żałować będziesz. Matka była dla ciebie słabą, skłoniłeś ją do wymagania od sieroty przyrzeczenia, które ją związało... Nie bądź upartym... zwróć się, póki czas...
Jestem przekonany, o ile znam ludzi, że Justysia cię nie kocha, że Floryan się jej podobał, nie czyńże jej nieszczęśliwą, i sobie nie gotuj gorzkiego z nią pożycia... Mówię ci całą prawdę, zrobisz, co ci podyktuje sumienie... Takbym życzył, nie słuchaj tylko ani namiętności, ani miłości własnej, bo te źle radzą.
A teraz — dokończył ks. Zaręba, chodźmy do wuja...
Zawrócił do drzwi, Mecenas milczący, ale zły pociągnął za nim.
Dnia tego już z ojcem mówić nie mógł, ale, pomimo odradzań, uwag — oporu, jaki znajdował, nie myślał się cofnąć. Owszem, wszystko to w nim dziwnie poskutkowało, wzmagając namiętność jakąś... Justysia ciągle się przemykała, jadł ją oczyma chciwemi.
Zdawało mu się, że miał do niej prawo, że upominał się o to, co mu należało, że nie powinien był ustąpić. Ku młodemu Kunaszewskiemu czuł niewypowiedzianą nienawiść.
To pewna, że gdyby się był mu nastręczył, przyszłoby nieochybnie do jakiejś awantury...
W głowie już snuł pomstę jakąś niedorzeczną — chciał pisać z wymówkami do komornika, że za długoletnią gościnność w domu ich wywdzięczył się intrygą, która godziła na oderwanie mu jedynego szczęścia, najdroższego skarbu...
Tak — Mecenas zaczynał w siebie wmawiać; że to był skarb w istocie, że w sercu jego oddawna mieszkała miłość... Zrodziła się ona niepojętym sposobem z fantazyi czysto zmysłowej i rachuby, a rozwinęła chęcią postawienia na swojem.
Ustąpić — ani myślał! Był pewnym, że Justyna mu słowa dotrzymać musi, ale naprzód potrzeba było mówić z ojcem....
Całą noc zostawił sobie do namysłu...
Śmierć żony zmieniła znacznie biednego starca, przeżył ją, ale wielka boleść osierocenia goryczą serce jego zalała. Żal miał nietylko do losu, do przeznaczeń, które mu wydarły tę, która była połową lepszą jego istoty, ale do ludzi, nie umiejących podzielać jego boleść i nią, jak on, się karmić.
Gdy nazajutrz rano Kalikst z dosyć wesołą, umyślnie rozjaśnioną twarzą, przyszedł mu dać — dzień dobry — uderzył go nieprzyjemnie ten wyraz fiziognomii syna. Mecenas zdał mu się zapominać żałoby, która dom okrywała...
Rozmowa rozpoczęła się zwyczajnie od zapytań o zdrowie, i przeszła na wiadomości, tyczące się osobistych stosunków Mecenasa, Bronisławowstwa... Kalikst umyślnie przemilczał Juliana, obszerniej o nim chcąc później pomówić. Szło mu teraz przedewszystkiem o interes własny — o Justynę.
Począł naprzód się uskarżać na ciążące mu już życie kawalerskie, na tę pustkę w domu, osamotnienie, z którego czas wyjść było.
Ojciec słuchał, nie przerywając, z natężoną uwagą.
— Matka nieboszczka — dodał Mecenas, rozumiała to dobrze, a znając mnie, życzyła sobie, abym się żenił z Justysią, którą wychowała; wymogła nawet na mnie i na niej przyrzeczenie, że to małżeństwo przyjdzie do skutku. Ja całem sercem go pragnę, i miło mi będzie spełnić wolę matki...
Czekał, co powie Szelawski, ale stary zadumany milczał...
— Ja nie wiem, rzekł w końcu — czy to była więcej jej wola, niż powolność dla ciebie? Wiem, że życzysz sobie żenić się z Justysią, ale... dla mnie, to cios będzie, bo ja się bez niej tu obejść nie mogę.
Stanowcza ta odpowiedź, zmięszała Mecenasa.
— Sądziłem, rzekł, że dałaby się zastąpić —
— Kto? Justyna? tu? przy mnie? z podrażnieniem w głosie i wyrazem twarzy niespokojnym odparł Sędzia. Niestety! żyję za długo... nie chcę być wam zawadą... gotowem i na tę ofiarę dla ciebie — ale to będzie ofiara bardzo ciężka, mój Kalikście! a że też ty tego nie widzisz!
Westchnął stary i sparł się na ręku. Jakby dla potwierdzenia słów jego wchodząca w tej chwili Justyna zbliżyła się do niego po cichu, rozpytując o rozmaite domowe rozporządzenia, o obiad, o potrawy, do których był przywykł przy pewnym stanie zdrowia i usposobieniu i t. p. Sędzia naradzał się z nią poufale, pogłaskał ją po głowie, uśmiechnął się, i za odchodzącą powiódł oczyma.
Po wyjściu jej przez jakiś czas milczeli oba, ojciec sam rozpoczął na nowo...
— Mój Kalikście — zdaje mi się, że ja nie pożyję już długo i zawadą wam — tobie nie będę, dajcie mi życia dokonać spokojnie, — nie naruszając tego porządku, do którego nawykłem. Nie miałbym już siły do nowego się przyzwyczajać!
Mecenas począł się tłumaczyć.
— Niech Bóg uchowa, abym ja ojcu miał być w czem przeszkodą — odezwał się... omyliłem się. Byłem przekonany, że gdyby panna Justyna chciała tylko na swem miejscu wybrać kogoś, a wskazać, co jest do czynienia około kochanego ojca...
Stary się uśmiechnął ironicznie.
— Sądzisz, że to obojętne dla mnie, kto nakarmi, napoi i dozorować będzie — rzekł podrażniony — ale ja też i głosu i twarzy tego dziecka potrzebuję, — ona mi przypomina Serafinę... i lepsze czasy, gdy nie byłem sierotą...
Zbity z tropu, Kalikst musiał już zmilczeć — nie mogąc nalegać.
Sędzia widocznie zaniepokojony przyjść jeszcze nie mógł do siebie. Nie mówił nic, ale ręce jego drżące chwytały bezmyślnie leżące przed nim na stole fraszki, papiery, i rzucały je — poprawiał na suknie... poruszał się — usiłując widocznie poskromić wewnętrzne rozdrażnienie. Kalikst nie mógł odejść i porzucić go, a nie wiedział sam, czemby mógł wrażenie to zatrzeć.
Widział teraz, że z ojcem już o tem mówić nawet nie było podobna... Cel jego podróży został chybiony...
Zwrócić się więc musiał do Juliana i jego interesów, bo te jedne mogły odciągnąć myśl Szelawskiego od niefortunnej próby, która tak na niego silnie podziałała.
Ale Sędzia, zwykle biorący do serca sprawy rodzeństwa, interesujący się też Julianem — słuchał teraz roztargniony, myślami, będąc gdzieindziej, tak że Mecenas sam prawie mówić musiał, ledwie słówko jakieś wymógłszy obojętne ze starego.
Chciał w końcu odejść, gdy Szelawski podniósł głowę i zatrzymał go pytaniem.
— Masz więc tak stałe postanowienie żenienia się z Justysią?
— Jak najżywiej tego pragnę — odparł Kalikst, bo ją szacuję, kocham, i mam nadzieję uczynić szczęśliwą.
— Wszystko to bardzo dobrze — mój Kalikście — doda! Sędzia — ale audiatur et altera pars, czy jesteś pewnym, że ona ma przywiązanie do ciebie? Sercu nakazywać nie można... a ja... ja — mnie — mnie się zdawało i zdaje, że Justysia (jeżeli się nie mylę) więcej ma sympatyi dla młodego Kunaszewskiego, który jest w niej rozkochany...
Wspomnienie Floryana okrutnie zburzyło pana Kaliksta.
— A! proszę ojca! ten młodzik jakiś — zawołał — że mógł chwilowo ją zabawić... że się z nim pośmiała... to niema znaczenia... Ona wie, że wolą matki było, aby wyszła za mnie... nikt jej nie zmuszał dać słowo... zobowiązała się, przyrzekła...
— Wiem o tem — przerwał Szelawski, ale Serafinka mi mówiła, że ty od niej żądałeś i wymodliłeś to słowo Justyny, że nie mogła się tobie oprzeć...
— Mnie? podchwycił gorąco Mecenas — mnie? ale gdyby matki nieboszczki przekonanie, że to zapewni szczęście Justysi, nie zgadzało się z mojem, nigdyby była tego nie żądała...
Argument ten zmusił Szelawskiego zamilknąć. Nadto szanował pamięć żony, a widział, że z synem już w tym przedmiocie rozprawiać było próżno, chcieć go przekonać, niepodobieństwem.
Mecenas zabierał się dłużej o tem rozszerzyć, ale Sędzia dał mu znak ręką — i zamilkli oba. Szczęściem dla obu, wszedł stary ekonom z jakimś raportem, i Szelawski się ku niemu zwrócił, a Kalikst mógł wysunąć z pokoju.
Do najwyższego stopnia zburzony, — gniewny — wpadł do salonu, w którym nikogo nie było, i począł mierzyć go wielkimi krokami. Nie widział już wyjścia — potrzeba było wszystko odłożyć, czekać, a co najgorzej, porzuciwszy tu Justysię — obawiać się, że pan Floryan każdego czasu przybyć może i bałamucić mu dziewczę.
Biegał tak jeszcze poruszony mocno, gdy Justysia pokazała się we drzwiach, i zobaczywszy go, cofnąć się chciała, ale pan Kalikst podbiegł ją zatrzymać.
— Panno Justyno — zawołał — potrzebuję parę słów z panią mówić... ja umyślnie dla niej tu przyjechałem, chcę raz wiedzieć, czy na słowo jej dane nieboszczce matce liczyć mogę?
Blada i zmięszana, po krótkim namyśle, — odpowiedziała Justysia.
— Możeszże pan o tem wątpić?
— Wszyscy tu jednakże utrzymują, że pani sobie gwałt zadać będziesz musiała — ciągnął dalej — że pan Floryan umiał sobie pozyskać jej serce...
Dziewczę zarumieniło się mocno.
— Gdyby tak nawet było — odparła śmiało — nie przeszkodzi mi dotrzymać tego, do czego się zobowiązałam. Kalikst milczał nieco.
— Pani się więc nie zapierasz tego, że pan Floryan...
Kalikst nie dokończył, a Justysia spojrzała na niego odważnie...
— Pan Floryan wie, że ja nie jestem wolną, i że nie rozporządzam sobą — odezwała się...
— Ja się spodziewałem czegoś więcej, wtrącił Mecenas gwałtownie — czegoś więcej, niż przymuszonego posłuszeństwa... Pani mnie znasz od dzieciństwa i wiesz, że zawsze miałem dla niej uczucie — które zasługiwało na to, aby obojętnością nie było zapłacone.
— Czy pan Mecenas może się skarżyć w czem na mnie? zagadnęła Justyna... Ja się wcale nie czuję winną...
To mówiąc, lekkim ukłonem pożegnawszy go, chciała się ku drzwiom zawrócić, Mecenas zastąpił jej od nich.
— Ja pannę Justynę kocham — rzekł, pewno niemniej nad tego młodzika, który się tu przyplątał nie wiedzieć zkąd, którego nikt nie zna, i któremu zaufać trudno...
Wiem, że obecnie z powodu ojca, któremu jesteś pani potrzebną, o małżeństwie mowy być nie może — ale ja od danego słowa nie odstępuję, stoję przy niem, upomnę się o nie... Niech panna Justyna wie o tem i pamięta..
Mam najmocniejsze przekonanie, że będę mógł ją uczynić szczęśliwą, że sama pani żałować będziesz potem, iż nie poznałaś się na mnie i sercu mojem... —
Tak — tak — dodał z naciskiem — nie ustępuję... trzymam za słowo, upomnę się o nie, jak tylko okoliczności dozwolą.
Na tę groźbę nie odpowiadając, Justysia ukłoniła się raz jeszcze i skierowała ku drugim drzwiom dla wyjścia, aby spotkania blizkiego z Mecenasem uniknąć, który pozostał podrażniony, nie wracając do ojca, dopókiby nie ochłonął zupełnie...
Spodziewał się ks. Zaręby, którego przyjazd mógł zbawienną uczynić dywersyę.






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.