Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Rodzeństwo 02.djvu/129

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— O projekcie tym nieboszczki słyszałam dawno — poczęła sucho i cedzonemi słowy rezydentka. Powiem Mecenasowi owarcie, nie bardzo mi on się podobał, z wielu względów Justysia za młoda.
— To ma znaczyć, że ja jestem za stary? wtrącił Kalikst.
— Niekoniecznie, ciągnęła dalej niezmięszana staruszka — wreszcie ona tu jest potrzebna Sędziemu, domowi, na niej wszystko, bez niej w Wólce, jutro by był chaos, i runęłoby, co dotąd jest dzięki Bogu, w porządku.
Sędziemu jej odbierać — nie można, byłoby to grzechem; pan Mecenas na nią czekać nie powinieneś. Nie ona jedna na świecie...
— A gdyby dla mnie ona była jedna? podchwycił Kalikst.
— Toby było bardzo smutnem — szepnęła Podkomorzyna.
Po krótkiem milczeniu, Mecenas począł, zbliżywszy się.
— Mówmy otwarcie, pani Podkomorzyna proteguje Kunaszewskiego?
— Ja nikogo protegować nie mogę — śmiejąc się — odparła rezydentka, bo nie mam na to siły, — ale mi żalby było dwojga ludzi, mających skłonność ku sobie, gdyby ich rozerwano. Dla Mecenasa jest to małżeństwo rachuby i rozumu, dla Kunaszewskiego — jedyna miłość.