Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Rodzeństwo 02.djvu/142

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Pan Floryan wie, że ja nie jestem wolną, i że nie rozporządzam sobą — odezwała się...
— Ja się spodziewałem czegoś więcej, wtrącił Mecenas gwałtownie — czegoś więcej, niż przymuszonego posłuszeństwa... Pani mnie znasz od dzieciństwa i wiesz, że zawsze miałem dla niej uczucie — które zasługiwało na to, aby obojętnością nie było zapłacone.
— Czy pan Mecenas może się skarżyć w czem na mnie? zagadnęła Justyna... Ja się wcale nie czuję winną...
To mówiąc, lekkim ukłonem pożegnawszy go, chciała się ku drzwiom zawrócić, Mecenas zastąpił jej od nich.
— Ja pannę Justynę kocham — rzekł, pewno niemniej nad tego młodzika, który się tu przyplątał nie wiedzieć zkąd, którego nikt nie zna, i któremu zaufać trudno...
Wiem, że obecnie z powodu ojca, któremu jesteś pani potrzebną, o małżeństwie mowy być nie może — ale ja od danego słowa nie odstępuję, stoję przy niem, upomnę się o nie... Niech panna Justyna wie o tem i pamięta..
Mam najmocniejsze przekonanie, że będę mógł ją uczynić szczęśliwą, że sama pani żałować będziesz potem, iż nie poznałaś się na mnie i sercu mojem... —
Tak — tak — dodał z naciskiem — nie ustę-