Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Rodzeństwo 02.djvu/141

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

było, i począł mierzyć go wielkimi krokami. Nie widział już wyjścia — potrzeba było wszystko odłożyć, czekać, a co najgorzej, porzuciwszy tu Justysię — obawiać się, że pan Floryan każdego czasu przybyć może i bałamucić mu dziewczę.
Biegał tak jeszcze poruszony mocno, gdy Justysia pokazała się we drzwiach, i zobaczywszy go, cofnąć się chciała, ale pan Kalikst podbiegł ją zatrzymać.
— Panno Justyno — zawołał — potrzebuję parę słów z panią mówić... ja umyślnie dla niej tu przyjechałem, chcę raz wiedzieć, czy na słowo jej dane nieboszczce matce liczyć mogę?
Blada i zmięszana, po krótkim namyśle, — odpowiedziała Justysia.
— Możeszże pan o tem wątpić?
— Wszyscy tu jednakże utrzymują, że pani sobie gwałt zadać będziesz musiała — ciągnął dalej — że pan Floryan umiał sobie pozyskać jej serce...
Dziewczę zarumieniło się mocno.
— Gdyby tak nawet było — odparła śmiało — nie przeszkodzi mi dotrzymać tego, do czego się zobowiązałam. Kalikst milczał nieco.
— Pani się więc nie zapierasz tego, że pan Floryan...
Kalikst nie dokończył, a Justysia spojrzała na niego odważnie...