Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Rodzeństwo 02.djvu/135

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Jestem przekonany, o ile znam ludzi, że Justysia cię nie kocha, że Floryan się jej podobał, nie czyńże jej nieszczęśliwą, i sobie nie gotuj gorzkiego z nią pożycia... Mówię ci całą prawdę, zrobisz, co ci podyktuje sumienie... Takbym życzył, nie słuchaj tylko ani namiętności, ani miłości własnej, bo te źle radzą.
A teraz — dokończył ks. Zaręba, chodźmy do wuja...
Zawrócił do drzwi, Mecenas milczący, ale zły pociągnął za nim.
Dnia tego już z ojcem mówić nie mógł, ale, pomimo odradzań, uwag — oporu, jaki znajdował, nie myślał się cofnąć. Owszem, wszystko to w nim dziwnie poskutkowało, wzmagając namiętność jakąś... Justysia ciągle się przemykała, jadł ją oczyma chciwemi.
Zdawało mu się, że miał do niej prawo, że upominał się o to, co mu należało, że nie powinien był ustąpić. Ku młodemu Kunaszewskiemu czuł niewypowiedzianą nienawiść.
To pewna, że gdyby się był mu nastręczył, przyszłoby nieochybnie do jakiejś awantury...
W głowie już snuł pomstę jakąś niedorzeczną — chciał pisać z wymówkami do komornika, że za długoletnią gościnność w domu ich wywdzięczył się intrygą, która godziła na oderwanie mu jedynego szczęścia, najdroższego skarbu...
Tak — Mecenas zaczynał w siebie wmawiać;