Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Rodzeństwo 02.djvu/124

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

w tym pustym smutnym domu, w którym nie spotykał nigdy innych, nad kwaśne twarze swej służby, z którego wiało staro-kawalerską stęchlizną — nie było mu dobrze... Coraz mocniej się utwierdzał w tem przekonaniu — iż należało się koniecznie ożenić...
Starać się, zabiegać o to — szukać sobie idealnej towarzyszki, aniby potrafił — ani myślał. — Był pewnym Justysi — i rachował na nią. Szło mu tylko o przyspieszenie małżeństwa tego — a Justyna była potrzebną ojcu...
Znudzony w końcu powiedział sobie, że można było w Wólce kimś ją zastąpić... Ojciec dla jego szczęścia powinien się był zgodzić na to... Trochę z sobą powalczywszy, pan Kalikst wybrał chwilę wolną — i powiedział sobie, że do Wólki pojedzie...
Dnia tego — spotkali się z Radcą.
Mecenas wesół, rumiany i rozpromieniony — Bronisław kwaśny i przygnębiony, a nie umiejący ukryć tego, że cierpiał.
— Coś ty taki żółty? zapytał Mecenas, podając mu rękę.
— Ja? żółty? to ty chyba dostałeś żółtaczki że wszystko ci się takiem wydaje — odparł Radca.. usiłując się uśmiechać.
Popatrzyli na siebie, a Bronisław dodał.
— Możnaby w istocie zżółknąć, mając interes