Rodzeństwo (Kraszewski, 1884)/Tom drugi/II

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Rodzeństwo

Tom drugi

Wydawca Wydawnictwo
»Dziennika Powieści«.
Data wyd. 1884
Druk Drukarnia «Czasu»
Miejsce wyd. Kraków
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom II
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


Dobra państwa Julianowstwa Szelawskich leżały w Sandomirskiem. Szczególny skład okoliczności odciągnął tak daleko od rodziców syna, i skłonił go do nabycia majątku w okolicy, z której pochodziła jego żona.
Pan Julian w pierwszych latach młodości swej zasłynął pomiędzy swoimi rówieśnikami z nadzwyczaj ujmującej i arystokratycznej powierzchowności. Kończył on wychowanie w Warszawie i ojciec wahał się jeszcze nad wyborem karyery dla niego, gdy jeden z dawnych przyjaciół i towarzyszów broni Sędziego namówił go, aby mu syna powierzył, dla umieszczenia przy jakiejś kancelaryi. Miał on ztąd później, obeznawszy się ze światem i ludźmi, gospodarować na wsi, a ojciec chciał dla niego na Wołyniu nabyć posiadłość. Tymczasem i Julianowi przypadło do smaku pozostanie w mieście, gdyż miał tu wiele domów, które sobie pięknego, miłego, dobrze wychowanego chłopca wyrywały. Czas płynął mu najprzyjemniej.
Doskonały tancerz, wielki elegant, wesół, uprzejmy, niemal zalotny, umiejący się podobać wszystkim, młody Szelawski był ulubieńcem towarzystwa, nawet sfer najarystokratyczniejszych, których przejął obyczaj i lubił się w nich obracać.
W jednym z tych domów pańskich poznał naówczas, słynącą z piękności, ale już nie najpierwszej młodości panienkę dwudziesto-kilkoletnią Helenę Z, spokrewnioną z najświetniejszemi imionami, ale posag mającą niewielki...
Panna Helena miała teżsame gusta, podobne co Julian skłonności, lubiła się stroić, bawić, była trochę zalotną, a piękność jej, choć już pierwszy puszek wiosenny straciła, otaczała ją jeszcze kołem wielbicieli.
Panna Helena zakochała się w Szelawskim; — mówimy naprzód o niej, gdyż w istocie jej miłość wywołała w Julianie uczucie, które samoby się może nie rozbudziło.
Rodzina panny nie mogła mieć nic przeciwko wydaniu jej za Szelawskiego, o którym choć wiedziano, że bardzo bogatym nie był — majątek jednak wydał się dla przypóźnionej na wydaniu panny — wystarczającym.
Sami Szelawscy po rozpatrzeniu się we wszelkich warunkach ożenienia syna, nie bardzo z niego byli radzi. Panna była z wielkiemi pretensyami, elegantka, nawykła do świata, a niezbyt też majętna. Obawiano się wymagań, a i wiek równy z Julianem matce się zdawał niezupełnie odpowiednim.
Tymczasem chłopak się szalenie kochał, pochlebiało mu, że przez stosunki żony miał wejść w świat, który go nęcił, bo czuł się stworzonym do niego, — panna umiała gorąco popierać swą sprawę. Szelawscy nie chcieli szczęściu syna stawać na przeszkodzie i małżeństwo przyszło do skutku.
Okazało się ono potem pod względem majątkowym, daleko pomyślniejszem, niż się spodziewano, i przewidzieć było można. Śmierć rodzeństwa zwiększyła we trójnasób wyposażenie pani Szelawskiej, która stała się bogatą. Później niespodziewana także a znaczna sukcessya spadająca na nią pomnożyła jeszcze, już i tak znaczne mienie.
Julian odziedziczywszy po żonie dobra w Sandomirskiem, sam też się obok okupił i osiadł, a, że i on i żona pragnęli na wysokiej stopie żyć i obracać się w tym świecie modnym i wytwornym, który dla nich był jedynym możliwym światem, — wszystkie więc usiłowania ich skierowane ku temu zostały, aby stosunki upragnione zawiązać. Zdawało się nawet państwu Julianowstwu, iż celu pożądanego dopięli, ale pan Adolf i jego żona znajdowali, że — daleko byli jeszcze od niego. Tolerowano ich wprawdzie w domach spokrewnionych z panią, ale praw obywatelstwa w świecie wielkim nie mieli jeszcze.
O pożyciu państwa Julianowstwa — sądzono i mówiono różnie. W początkach było ono szczęśliwem, sama pani w mężu zakochana, on rozmarzony i dumny — nic im nie przeszkadzało życie sobie ułożyć jak chcieli, przyszły potem dary fortuny — czegóż więcej pragnąć mogli.
Domyśleć się łatwo, iż sama pani w prędce bardzo zawojowała męża, nie dając mu czuć tego. Julian rządził się dobrze, interesa szły pomyślnie, gusta i upodobania mieli jednakowe, więc nie było prawie chmurki na małżeńskim horyzoncie.
Julian tak był pewien serca i miłości żony, iż — później, gdy ona znacznie ostygła, a nawyknienie do zalotności, nieco jej usposobienie zmieniło — nie zwracał uwagi na fantazyjki więdniejącej piękności.
Nie można było pani Julianowej zarzucić żadnej takiej płochości bijącej w oczy, którąby nazwać się godziło skandalem — ale — mówiono i szeptano i uśmiechano się, rozmaite piękne wymieniając nazwiska.
Wybór pani padał szczególniej na młodzież z tych kół pańskich, w których miała upodobanie. Kuzynków różnych dorastających i dorosłych zawsze bywało pełno koło niej.
Julianowi umiała zawsze tak jakoś te stosunki uczynić naturalnemi i miłemi, że nigdy nic przeciwko nim nie miał. Czasem domyślał się rozkochania ze strony młodzików i z żoną razem się z nich wyśmiewał, pewien siebie.
Małżeństwo liczyło już teraz lat kilkanaście trwania. Chryzio był wyrostkiem, dwie znacznie młodsze córeczki zbliżały się do lat dziesiątka.
Państwo Julianowstwo mieli czas życie swe, rezydencyę, dom urządzić tak, jak chcieli. Oboje starali się o to najusilniej, aby u nich nie zbywało na żadnej z tych rzeczy, które się uważają za atrybuty, konieczne państwa i dobrego tonu.
Czy pan i pani mieli zamiłowanie sztuki, ogrodu, kwiatów — czy one im były obojętne — ponieważ upodobanie w tych rzeczach rozpowszechnione było modne, państwo Julianowstwo musieli też mieć obrazy, dzieła sztuki, park i oranżerye, hodować orchidee i sprowadzać najrzadsze kwiaty.
Taksamo pan Julian nie kochał się właściwie w koniach, ani się na nich znał tak bardzo, ale najwięksi panowie mieli stajnie i stadniny, uczestniczyli w wyścigach, więc i jemu wypadało nabywać angielskie bieguny i starać się niemi odznaczyć.
Tak było ze wszystkiem. Rządziła tu wszechwładnie tyrańska moda, którą niespokojnem okiem ścigano, aby się jej nie sprzeniewierzyć.
Kosztowało to wiele, bardzo wiele, ale szło gospodarstwo dobrze, dochody były na fantazye wystarczające. Jeżdżono do wód, czasem spędzano kilka tygodni w mieście, a na wsi dom był na takiej stopie, iż się najznakomitszych gości nie potrzebował wstydzić.
Kosztowało to pana Juliana nietylko wiele pieniędzy, lecz i starań wiele, bo najmniejsze zaniedbanie się żona mu gorzko wymawiała, lecz mieli tę pociechę, iż powszechnie chwalono gust, z jakim się urządzili na wsi.
Wygodnem było czy nie, ale wszystko być musiało pańskiem, świeżem, wytwornem i modnem.
Pani Julianowa niegdyś bardzo piękna, dotąd jeszcze zachowująca starannie resztki uderzających wdzięków, dbała wielce o przedłużenie młodości. Nie dawało się to inaczej dokonać, jak nadzwyczaj wytworną toaletą, na którą nie żałowano tak dalece, że w wielkich wypadkach sprowadzano suknie z Paryża.
Nigdy pan Julian nie stanął temu na przeszkodzie, chociaż wychowanie Chryzia i dziewcząt coraz też większych wydatków wymagało.
Wiadomo jak dom — szanujący się — który chce utrzymać się na pewnej stopie, podlegać musi ścisłej regule. I pani i pan sam przestrzegali jak najpilniej, aby się tu z pod niej nic nie wyłamywało. Przepisy pewne niewzruszone rządziły domem, i nie dopuszczały najmniejszego opuszczenia i zaniedbania.
Były na wszystko przepisane godziny, formy, ludzie, i przy gościach, czy bez gości — występowano z jednakową ścisłością, pilnując regulaminu. — Zmieniały się toalety, służba musiała występować w liberyi, kamerdyner w białych rękawiczkach drzwi otwierał do jadalni, — na przejażdżki przeznaczone były powozy, uprzęże i konie...
Tejsamej dyscyplinie domowej podlegała pobożność, obchodzenie świąt, wychowanie dzieci, zabawy — wszystko. — Byłoby to może do pochwalenia, gdyby tradycye poszanowania godne strzegły porządku tego, ale tu władała moda i ona wielowładnie rozporządzała wszystkiem, zmieniając przestarzałe, a goniąc za najświeższem.
Wiadomość o jakiejś nowości przyjętej w modnym świecie, a jeszcze nieznanej państwu Julianowstwu, wprawiała samą panią w rodzaj niecierpliwej gorączki, dopóki ta nowość, natychmiast wypisana nie zjawiła się w Chrzanowie.
Naówczas wszyscy przybywający goście musieli ją oglądać i dziwić się jak państwo Szelawscy byli zawsze au fait wszystkiego co się na świecie zjawiało.
Sama pani czytywała czasami, pan Juljan bardzo rzadko, ale tym samym trybem słynne nowości literatury, rozgłośne książki natychmiast się zjawiały na stoliku... Pan Juljan wieczorami rozcinał je pysznym, ogromnym nożem z kości słoniowej, żona przerzucała a potem pył je zwolna okrywał, dopóki miejsca nie ustąpiły swym następcom.
Z robótkami kobiecemi tak samo postępowała piękna pani, temi się tylko zajmując, które głoszono jako modne i w używaniu, szczególniej w Paryżu.
Ta pogoń za nowościami stanowiła, można powiedzieć, charakter domu państwa Juljanowstwa tak wybitny, że nawet tam gdzie panowała moda trochę się wyśmiewano z bałwochwalstwa jej państwa Szelawskich.
Kuzyn pani, stary hrabia W., krzywiąc się mówił — Cela leur donne un air de parvenus!
Na wsi w Chrzanowie, stary dom murowany, zaraz w początkach po ożenieniu pan Juljan z pomocą budowniczego sprowadzonego z Warszawy przerobił na rodzaj pałacyku, a ogród powiększył i zrobił z niego park wspaniały.
Nie można było powiedzieć ażeby ta rezydencya nie miała pozoru bardzo łudzącego i pańskiego, lecz wpatrując się w szczegóły, wiele też jej zarzucić było można.
Rzadko kiedy pani Juljanowa była samą, potrzebowała towarzystwa, lubiła gości, zapraszano kuzynów i kuzynki, przedewszystkiem pierwszych.
Nie mieli rezydentów jak starzy Szelawscy, ale nierównie kosztowniejszych przybyszów, na których usługi musiały być konie, powozy i t. p.
Chryzio miał aż dwu nauczycieli, panienki dwie bony — oprócz tego starszy o wiele od Chryzia, ubogi ale wielce dystyngowany młodzieniaszek hrabia Wandalin — mieszkał tu od niejakiego czasu korzystając wrzekomo z nauczycieli.
Był to protegowany pani. Nie wydawano się z tem że skończył lat dwadzieścia, chciano go mieć wyrostkiem, bo wychowanie było nieco zaniedbane, ale pod względem fizycznym był to mężczyzna dojrzały... a w dzieciństwie zawczasu zepsuty.
Pan Juljan nie zbyt go lubił, lecz jako kuzyna żony, którego losem ona się zajmowała — cierpieć musiał.
Z dwóch nauczycieli Chryzia jeden staruszek, emeryt professor był nutą dysonansową w tym domu, ale go potrzebowano dla matematyki, drugi na pół francuz zupełnie za to przypadał do smaku państwu obojgu. Byt to syn francuza, wychowany w kraju, zwał się Dujardin, ale podpisywał Du Jardins — mając do szlachectwa pretensyę. Lat trzydziestu kilku, ciemny brunet, przystojny mężczyzna, nie wiele umiał i mniej jeszcze uczył, ale mówił po francusku ślicznie.
Z dwóch bon jedna tylko czasem się przemykała przez salon, gdyż tu, obyczajem zagranicznym, dzieci wogóle trzymane były po kątach i nie wychodziły przy obcych. Nawet stół miały osobny.
Sama pani, jak się tego domyśleć łatwo, domem się tak jak niezajmowała. Wydawała rozkazy, gniewała się, gdy ich nie spełniano, ale w szczegóły wcale się nie wdawała, znajdując, że to by było dla niej uwłaczającem.
Chociaż na wsi życie było urządzone na sposób miejski: godziny po cudzoziemsku rozdzielały je, nie wygodnie dla sąsiadów wieśniaków. Około pierwszej podawano drugie śniadanie z kilku potraw złożone, między szóstą a siódmą jadano obiad, po którym następowała dzień zamykająca herbata.
Sam pan Juljan, chociaż wglądał w gospodarstwo i miał do niego dosyć szczęścia, o tyle tylko się do niego mieszał, o ile to godności jego nie uwłaczało. Trzymał rządcę, który trafem osobliwym, był człowiek uczciwy, pedant, i znał się na tem czego się podjął.
Wyglądał bardzo parafiańsko, i pani go nie znosiła. Pokazywał się też mało.
Mówiliśmy już o stosunkach rodzeństwa między sobą, które oddalenie, położenie, obyczaje, zajęcia odpychały od siebie. Mecenas pisywał do Juliana czasami, a że mu szło o to aby go miał za sobą, utrzymywał korespondencyą. Nie omieszkał też donieść panu Juljanowi o ostatnich wypadkach, a nawet o domniemanej ofierze kilkunastu tysięcy rubli. Dało to do myślenia panu Juljanowi, który nabyciem pospiesznem a nierozważnem przyległego majątku, zmuszony był szukać kredytu.
Ze wszech miar było mu to nie na rękę, iż ojciec dla nich coraz ostygał i daleko bliżej był Bronisława i Kaliksta. Zdawało mu się, iż coś na to radzić należało.
Co do pani, ta okazywała zupełną dla starych Szelawskich obojętność, chociaż zrywać z nimi w żaden sposób by była nie chciała.
Otrzymawszy list od brata, Juljan przez parę dni rozmyślał nad nim, i jednego wieczora, gdy pani Helena siedziała na ganku, mając przy sobie Wandalina, Chryzia i pana Du Jardins — nachylił się jej do ucha wyrażając życzenie poufnej rozmowy. Tak się rzadko trafiała potrzeba podobnej narady, iż pani coś musiała ważnego się domyślać, wstała natychmiast i podawszy rękę mężowi, zeszła z nim do ogrodu.
— Chère Helene — rozpoczął zwolna, nieco uroczyście Juljan — chciałem się naradzić z tobą. Twoje zdanie wiele znaczy, masz sąd trafny, a tu idzie, mnie się zdaje, o przedmiot dosyć ważny.
Zimno uśmiechała się żona.
— Mówże, o co idzie?
— O moje stosunki z rodziną, które są nieco zaniedbane...
— Z kimże mianowicie?
— Nie z braćmi, ani siostrą — dodał Juljan. — Te wątpię, aby się o wiele poprawić dały.
Helena poruszyła ramionami.
— O rodziców mi idzie, — ciągnął dalej Juljan. — Zaniedbaliśmy ich nieco... Bronisławowstwo umieli ich doskonale ująć sobie, przyjmowali ich w mieście ugaszczając przez czas długi, Lola oddała im Jadwisię...
— Ja znajduję to rodzajem przypochlebiania się, niegodnym — wtrąciła pani Juljanowa.
— My zapewne w żadnym razie ofiary podobnej uczynić ani możemy, ani o niej jest mowa, ale dać tak zupełnie zobojętnieć rodzicom niepodobna. Wiesz, Mecenas mi pisze, że ojciec na wyjezdnem dał Bronisławowi sto tysięcy.
— Ojciec! ojciec! — wybuchnęła niedowierzająco Helena.
— Ale, tak jest, Mecenas wie najpewniej. Jeżeli się nie przypomnimy czemś rodzicom, staniem się im zupełnie obcy.
— Cóż my uczynić możemy! — przerwała Juljanowa dosyć obojętnie. — Ja żadnej z córek nie poświęcę.
— Ani ja, ani ja! Wiesz o tem najlepiej — dodał żywo Juljan. — Coś, coś jednak dla rozbicia tych lodów zrobić by należało. Wiesz... od czasu jakeśmy się pobrali, rodzice nie byli w Chrzanowie, nie znają go tylko z powieści...
Zawahał się nieco Juljan i dołożył:
— Trzebaby ich zaprosić, czy na święty Jan, czy... kiedykolwiekbądź... trzebaby przyjąć.
Spojrzał na żonę, która szła z głową spuszczoną, milcząc dosyć długo.
— Nie mam nic przeciwko temu — odezwała się wreszcie. Owszem, miłoby mi było pochwalić się im naszym Chrzanowem, naszem życiem... ale, sądziszże iż rodzice taką długą, nużącą podróż uczynić zechcą?
— Mają na pół drogi spoczynek, u Bronisławowstwa w Warszawie — rzekł Juljan. — Nie mogą nam w ostatku odmówić tego, gdy uczynili dla Bronisławowstwa. Pojechałbym ich sam zaprosić, a tu byśmy się wysadzili na przyjęcie. Raz jeden, choćby nas to i kosztować miało.
— A! któż mówi o kosztach, — syknęła sama pani. — Allons donc! idzie o to, aby rozważyć dobrze czy to się da zrobić i czy to jest tak niezbędnie potrzebnem jak sądzisz?
— Pomyśl — odparł Juljan, który znając żonę, nigdy nie nalegał na nią, i ograniczał się poddaniem myśli, będąc zawsze pewnym, że ona ją przyjmie, jeżeli za swoją przyznać sobie będzie mogła.
Na ten więc raz nie mówiono już więcej o tem, Juljan coś wtrącił obojętnego, spytał o szczegół tyczący się dzieci i zawrócił w prędce z żoną do ganku. Pani Helena milczała, ale pomysł męża niosła z sobą, obiecując w duchu rozważyć dobrze czy mógł on przynieść korzyść jaką lub przyjemność.
Pochlebiało jej miłości własnej popisanie się z Chrzanowem, który za swe dzieło uważała. Oprócz tego, nie rada była, aby im wydarto to czego się po rodzicach Juljana spodziewać mogli, naostatek i mężowi raz coś uczynić, gdy sobie życzył — gotową była. Czuła, że pobłażania jego potrzebować mogła...
Namysły trwały cały dzień następujący. Juljan już nie wznawiał rozmowy, czekał. Był pewien, że ona sama ją teraz rozpocznie. Tak się stało.
Po śniadaniu, gdy się dzieci rozbiegły, a Wandalin z papierosem wyszedł na ganek — dała znak mężowi.
— Myślałam o tem co mi mówiłeś — odezwała się. Zapewne, możeby dobrze było raz przecie rodziców mieć u siebie.. ale, jeżeli masz zaprosić ich a otrzymać koszyk... to...
Potrząsła główką.
— Muszę to tak zrobić aby mi nie mogli odmówić — odezwał się Juljan. — Byłem pewny, że ty z twoim tak trafnym sądem w każdej rzeczy, przyznasz mi słuszność.
Gdyby rodzice nie spędzili tyle czasu u Bronisława, gdyby się ojciec wcale z Wólki nie ruszał, to co innego, raz mogąc podróżować, winien nam to co i Radcy.
Uśmiechnął się.
— Przyznam ci się, że mi też nieco o to idzie aby ojciec twoje dzieło, ten dom nasz tak urządzony, o którym wie tylko z odgłosu, na oczy własne zobaczył.
Uśmiechnęła się połaskotana w swej miłości własnej przyjemnie pani Juljanowa.
— Za tem by szło — dodała — że wypadałoby koniecznie zaprosić braci, no i Sabinę.
Skrzywiła się wymieniając imię rywalki.
— Rozumie się — rzekł Juljan. — Czy zechcą przybyć, czy nie, to nie nasza rzecz... prosić możemy.
— Miłoby mi było im pokazać jak my przyjąć umiemy, i jak, choć na wsi, można wszelkim wymaganiom najwykwintniejszym zadość uczynić.
Julian potakująco się uśmiechnął.
— Obudzimy zazdrość, ale o to mniejsza, każdy się swoją piędzią mierzyć powinien.
Pan Juljan otrzymał pozwolenie, ale warunki były jeszcze przedmiotem długich narad. Miał »nudny« ks. Zaręba, bo go tu tak zwano, towarzyszyć Sędziemu? Zdawało się to nieuniknionem.
P. Juljanowa obstawała przy tem, ażeby rodzicom ułatwiając spędzenie dnia wedle ich zwyczaju, dla ogółu gości śniadania i obiady dawać w godzinach europejskich. Co do kuchni, ta się wcale nie miała zastosowywać do formuł Konrada, i t. p. Żądała pani, aby apartamenta dla gości były jak najobszerniejsze i jak najzbytkowniej przygotowane, i t. p.
Juljan się zgadzał na wszystko.
Na ostatek wypadło rozwiązać i to pytanie, czy syn miał sam jechać ojca i matkę zapraszać, czy listem się ograniczyć.
Ale list, nie mógł zrobić najmniejszego wrażenia, a Juljan chciał rodziców mieć u siebie. Była to może fantazya, ale uparta.
Raz mężowi dawszy upoważnienie do działania, pani Helena zdała wszystko na niego i zabawiała się znowu wychowywaniem Wandalinka... który, jak się zdaje, nie potrzebował nauki, i z życiem dostatecznie był obeznany. To wczesne zepsucie zdawało się bawić panią Juljanowę.
Ponieważ na Św. Jan już zapóźno było w tym roku zapraszać, postanowił pan Juljan sam bez żony, jechać na imieniny i ojca do siebie na połowę Lipca, urodziny żony zaprosić.
Św. Jan nie obiecywał się teraz tak uroczyście, — z rodziny tylko jeden Bronisław i to sam miał się znajdować w Wólce. Lola była trochę chora. Mecenas wolał przybiedz później i składał się jakimś pilnym interesem. Sąsiedzi zato w wielkim obiecywali się komplecie.
Przyjechawszy w wigilją p. Juljan nie tracąc czasu, udał się do matki, jej się zwierzając, że i on i żona za dowód największy łaski żądają odwiedzenia Chrzanowa. Przedstawiał on to jako niemal konieczność, ażeby ludzie fałszywych wniosków nie wyciągali o preferencyach rodziców dla Bronisławowstwa i t. p.
Mocno się skłopotała Sędzina, przewidując trudności, Juljan nalegał.
Szczęściem Sędzia był zupełnie zdrów, a Juljan wszelkie możliwe ułatwienia i dogodności ze swej strony przyrzekał... Sercu matki przykro było pokrzywdzić nawet pozornie jedno z dzieci.
Zarazem pan Juljan, zapraszając ks. Zarembę, starał się go ująć sobie, aby on popierał sprawę.
— Jeżeli rodzice uszczęśliwili Bronisławowstwo tak długim pobytem — rzekł — niechże nam nie odmawiają pobłogosławić nasze gniazdo, którego wcale nie znają. My do tego błogosławieństwa największą przywiązujemy wagę.
To mówiąc, Juljan, który wraz z żoną był bardzo pobożny, gdyż ortodoksya stawała się modną, pocałował w rękę ks. Zarębę. On, znajdował życzenie to słusznem i przyrzekał je popierać.
Sędzia gdy z tem syn wystąpił w początkach się uląkł, opierał ale w końcu rozczulił, i dał się przekonać, że rzecz była potrzebna, słuszna i możliwa.
— Widzisz, Bronisławie — szepnął stary wieczorem do niego — coś ty mnie narobił wyciągając do Warszawy, teraz muszę Juljanowstwo odwiedzić, a tylko co nie widać jak Sabina tego samego zażąda, no, i będzie miała prawo... A moje stare kości.
Radca znajdował, że ojcu ruch nie mógł zaszkodzić, a Warszawa była po drodze dla spoczynku, gdzie oni na rodziców czekać mieli.
Tegoż dnia z Wólki Juljan napisał list do żony donosząc jej że negocyacye szczęśliwie doprowadzone zostały do skutku.
Kilka tygodni czasu mieli państwo Juljanowstwo do przygotowania się, które przy tak zasobnym we wszystko domu, ani połowy ich nie wymagało. Do gości tegorocznych należeli oba Kunaszewscy, stary bowiem już mieszkał u wnuka i odmłodniał w tym bycie niezależnym, a jako galicyanin nawet strój zmienił. Nabrał powagi, śmiałości i dawni sąsiedzi Wólki, którzy go w starej kapocie widywali, bawili się tą metamorfozą.
Pana Floryana przyciągnęła tu Justysia. Zaczynało być widocznem, iż młodzieniec nie obojętnem na nią patrzył okiem, ale Sędzina jakby naumyślnie, przy nim powtarzała ciągle z naciskiem iż Justysia była dzieckiem, i że przed skończonym dwudziestym rokiem żadnej panienki za mąż wydawać nie życzyła i t. p.
Czy w istocie było to jej przekonaniem, rzeczą jest wątpliwą. Sędzina w ten sposób usiłowała chłopca, choć się jej podobał, trochę zrazić i odsunąć, będąc ujętą przez Mecenasa, który dał do zrozumienia matce, że na Justynę rachuje. Interes syna i szczęście, które mu miała zapewnić jej wychowanka, bliższe były sercu matki, niż młode, nieznajomego, majętnego kawalera, któremu łatwo się było dobrze ożenić. W wieku pani Sędzinej mało się zważa na miłostki, sympatye, na zakochania, gdy inne warunki szczęścia są zapewnione. Rachowała na to, że Mecenas będzie mężem wzorowym, a Justysia najlepszą żoną, i że o młodziku, który pewnie znowu tak się w niej nie kochał zapalczywie — zapomni.
W istocie między skromniuchną, cichą Justysią a żywym i wesołym Kunaszewskim, choć sobie tego inaczej jak oczyma powiedzieć nie mogli nigdy — miłość od pierwszego powzięta wejrzenia rosła i coraz się krzepiła. Sierotka mówiła sobie, że, ponieważ Kunaszewski się z nią żenić nie może (tak sądziła), ona nigdy za nikogo nie wyjdzie. Floryan się zaprzysięgał, że choćby nie wiem wiele lat miał na nią czekać i dobijać się jej było najtrudniej — pozyskać ją musi. Sędzina teraz mając już podejrzenie zalotów, starała się nieznacznie przeszkadzać poufałym rozmowom i dłuższym spotkaniom. Ale w sam dzień Św. Jana było tak wiele gości. Justysia tak ciągle biegać musiała, a Floryan na nią czatował tak umiejętnie, stając na przesmykach, że kilka razy odkradł chwilkę, przez nikogo nie spostrzeżony.
Po obiedzie, gdy pani Sędzina była mocno zajęta, skorzystał Kunaszewski z tego i pochwycił Justysię na rozmowę nieco dłuższą.
— Nie chciała mi pani wierzyć, — rzekł — gdym się na Św. Jan obiecywał, a słowa dotrzymałem, wstyd mi tylko przyznać, że nie dla Ś. Jana, ale wcale z innej pobudki.
Justysia się zarumieniła.
— Gdyby mi wolno było... częściej bym do Wólki zaglądał — dodał.
— Ale panu tego nikt zabronić nie może, państwo tak mile go widzą oboje — chłodno opowiedziała Justysia.
— Pani Sędzina nie koniecznie może widzi mnie miłem okiem — rozśmiał się P. Floryan — ale mi nie wolno wytłumaczyć dla czego, mnie o tem objaśniła zacna pani Podkomorzyna.
(Ociemniała rezydentka brała stronę młodego Kunaszewskiego).
Justysia dobrze rozumiała co to znaczyć miało, ale musiała udawać, iż się nie domyśla.
— Niech mi panna Justyna doda odwagi — odezwał się Floryan.
— Ja? panu! — podnosząc oczki zapytało dziewczę, — ale zdaje mi się, że panu na niej nie zbywa, a zwykle mężczyzni jej kobietom raczej dodają, niż przeciwnie.
— Bywa różnie — odparł P. Floryan.
Zamilkli chwilę; a Kunaszewski dodał niby żartobliwie.
— Pani Sędzina ciągle zapewnia, że jest przeciwną wczesnemu wydawaniu za mąż panienek, a ja ile razy jadę do Wólki zawsze jestem w strachu, że pani tu już nie zastanę.
— A gdzieżbym się ja podzieć miała? — spytała naiwnie Justysia.
— Ja nie wiem, ktoś panią porwać może.
— Mnie, — rozśmiała się Justysia — wątpię bardzo, a znowu ja nie dam się tak porwać i mam obrońcę w mojej opiekunce.
— A jeżeli ona...
P. Floryan niedokończył, Justysia poruszyła ramionami. Oczy ich się spotkały.
— Ja wcale za mąż wychodzić nie myślę — dodało dziewczę. — Jestem mojej dobrodziejce trochę przydatną, mnie tu dobrze... nikt pewnie na biedną sierotę ani spojrzy... może więc pan być pewnym, że ja zawsze na jego przyjazd kawę z kożuszkiem, która mu się podobała, przygotowywać będę.
Żartobliwie tak rozmowę obróciwszy, Justysia chciała odejść, bo na nich patrzano, ale Floryan ją zatrzymał.
— Przed wyjazdem, — rzekł — wątpię, bym mógł do pani choć kilka słów jeszcze powiedzieć na osobności, pozwól więc, abym skorzystał z tej chwili. Racz pamiętać, że ja także żenić się nie myślę, choćby nie wiem ile lat, — i — czekać, czekać będę... a słowo moje tak waży jak najuroczystsza przysięga.
Zaczęto wołać Justysi — i dziewczę ledwie miało czas odpowiedzieć wejrzeniem, gdy już biedz musiało posłuszne, — ale z sercem bijącem i tak jak nieprzytomne.
Kunaszewski rad, że powiedział, co oddawna w sobie nosił, odszedł wesół i spotkawszy na drodze dziadunia z kieliszkiem w ręku, trochę podchmielonego, uścisnął go tak gwałtownie i serdecznie, iż mu wino wylał i nowy garnitur poplamił.
Po to tylko przybył do Wólki, aby koniecznie Justysi rzucić w uszko i do serca to słowo. Od niej nie potrzebował nic nawzajem, bo ona — od siebie nie zależała. Chciał tylko, aby wiedziała, że na niego całkowicie rachować mogła.
— Aleś ty oszalał Florku, czy napiłeś się, zawołał komornik starannie chustką ocierając wino.
— Upiłem się, ale nie winem! odparł uszczęśliwiony Floryan.
— Miodem? spytał komornik...
— I to nie, dziadku — ale nektarem... którego ty już dawno nie kosztowałeś...
Komornik nie zrozumiał jeszcze.
Floryan zaś teraz dopiero chwycił wino i stukając o kieliszek komornika, szepnął.
— Zdrowie — mojej bohdanki!
Rozśmiał się stary Kunaszewski.
— Zdrowie, rzekł — ale się boję bardzo, żeby ci jej ktoś nie pochwycił...
Uderzyli się kieliszkami.
— Ja mam nadzieję, że mi Pan Bóg dopomoże, odparł Floryan. Dał mi razem cudownie znaleść dziadka i ją... musi doprowadzić to do szczęśliwego końca...
Uściskali się raz jeszcze.
Zaledwie goście się rozjechali, gdy już Szelawska musiała zacząć myśleć o wyborze w podróż. — Nikomu ona zbyt pożądaną nie była — wszyscy niemal wzdychali i smutnieli mówiąc o niej, ale stała się nieuchronną.
Co gorzej, Sędzina przewidywała, że Sabina także zażąda od rodziców, aby ich odwiedzili. Raz będąc w podróży, nie wypadało uprzedzać ich, ale odbyć i to zarazem, aby się już potem nie ruszać z Wólki. Zdania były podzielone, wezwany na radę ks. Zaręba znajdował, że wygodnie byłoby skończyć te włóczęgi, ale — wpaść do Adolfowstwa niespodzianie, gdy oni może wybierali się do wód za granicę, nie zastać ich, albo im przeszkodzić, dla starych nie wypadało — zapytywać i oznajmić o sobie wstręt miał Szelawski. Nie wiedziano co począć.
Julian pospieszył natychmiast do domu, a i Bronisław długo bawić nie mógł, odjechali Kunaszewscy, w Wólce pakować się zaczynano, gdy Mecenas nadciągnął.
Uwiadomionym był już o zaproszeniu, bo je odebrał także z ust Juliana i śmiał się.
— Mnie by wypadało, mówił do matki, zażądać także odwiedzin osobnych — ale kawaler jestem, nie potrafiłbym przyjąć i odkładam to do ożenienia.






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.