Przejdź do zawartości

Radziwiłł w gościnie/Akt III

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Radziwiłł w gościnie
Pochodzenie Utwory dramatyczne Oddział VII.
Wydawca S. Lewental
Data wyd. 1890
Druk S. Lewental
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


AKT III.
Izbą w dworku szlacheckim uboga, ale czysta. Pułap z belkami. W pośrodku stół nakryty starym kilimkiem, u drzwi na prawo kropielnica ze święconą wodą. Na ścianie obraz Chrystusa, na drugiej zbroja, szabla, łuk, kołczan, ławy okryte dywanikami i parę stołków, komin a nad nim stary zegar gdański. Wprost sceny drzwi jedne, drugie w prawo do alkierza.


SCENA I.
CHORĄŻY — BASIA.

BASIA (chodząc po pokoju ręce łamie).

Ojcze, kochany ojcze! jedźmy stąd, uciekajmy. — Ty wiész, co przemoc wielkiego pana znaczy. On nas zgubi jego dobra, jego ludzie, jego ziemie, jego wojska nas otaczają...

CHORĄŻY.

Ależ wara przed prawem! Bezpieczeństwo publiczne prawo nam zastrzega! Czego ja mam się lękać? Ta to lękliwość nasza ich przemoc czyni tak ciężką. Kładli się ludzie plackiem przed niemi, chodzili im téż po karkach... Zepsuto ich lokajstwem, podłością, pochlebstwy, dworowaniem trzeba, żeby ktoś rozumu nauczył...

BASIA.

Czyż my to czynić mamy? Ojcze kochany! my słabi, biedni, mali, którym przyjdzie pierwszą paść ofiarą... Książę się poprawić nie da, bo nadto nawykł do panowania i swawoli. Jego gdy rozdrażnisz, nie powstrzyma nic — wyda nas na rzeź, a gdyby i sam nie chciał tego, rozpuszczony dwór domyśli się pańskiej woli.

CHORĄŻY.

Nie będą śmieli! Wara! niedoczekanie ich! Koryatowicz także coś znaczy imię stanie mi za tarcz...

BASIA (płacze).

O mój drogi ojcze! ja truchleję o ciebie. Myśmy ubodzy, za nami nikt się nie ujmie, on możny, a z nim będą wszyscy...

CHORĄŻY.

Z nami Bóg i sprawiedliwość! Cóżem ja mu zrobił? chyba że mu się kłaniać nie chcę! toć nie kryminał — do kroć stu basałyków! Imponować sobie nie dam nikomu, ani się zjeść. Prędzej zjé — sto dyabłów! (stuka pięścią o stół).

BASIA (patrząc przez okno).

A! a! (zakrywa oczy).

CHORĄŻY.

I cóż tam znowu? co?

BASIA.

Nic, nic... ja nie wiem... (na stronie) Barwa Radziwiłłowska.. a! to on! on! Po co i z czém? (załamuje ręce) Ojca sobie narazi jeszcze więcéj... Po cóż? po co?

CHORĄŻY (zbliżając się ku oknu).

O, o! To pan koniuszy Szczuka! w swéj lokajskiej barwie... Cóż to on się tu znowu wybrał w posły — chyba, żeby mi złość zrobić i na awanturę się narazić!

BASIA (po cichu).

Byle nie z czém złém! Ratuj Boże!




SCENA II.
CHORĄŻY (staje naprzeciw drzwi), BASIA (cofa się do progu alkierza) — SZCZUKA.

SZCZUKA (z pokłonem).

Czołem panu Chorążemu...

CHORĄŻY (ponuro).

A! witam asindzieja — witam! ale zarazem u progu muszę mu przypomnieć, iż go prosiłem, abyś mnie odwiedzinami zaszczycać przestał. Nie chce mi się w domu własnym grubianinem być — a muszę... (odwraca się) Panno Barbaro — na ustęp!

BASIA (spogląda błagająco na ojca, cofa się do progu alkierza, ale wygląda przez drzwi).
CHORĄŻY.

Zatém powitawszy — żegnam! żegnam! Niech Pan Bóg szczęśliwie prowadzi...

SZCZUKA.

Przepraszam pana Chorążego, ja tu przybywam nie z własnéj woli, ani dla własnéj sprawy — posłem jestem. Stare to przysłowie, że posłów nie ścinają ani wieszają. Książę Wojewoda mnie przysyła.

CHORĄŻY.

Znowu ten uparty popowicz.

SZCZUKA.

Książę Wojewoda Wileński Radziwiłł.

CHORĄŻY.

Prosił mnie na barszcz odmówiłem — teraz pewnie na krupnik?

SZCZUKA.

Nie — panie Chorąży — Książę naprzód ukłon wam śle.

CHORĄŻY.
Ukłon? daj go katu, jaki mi się zrobił grzeczny!... a daléj?
SZCZUKA.

I powiedzieć każe, iż gdy do Nieświeża nie łaska, to on sam do Wulki zjedzie na zrazy.

CHORĄŻY.

He? on tu? do mnie? Kpisz asindziéj, czy drogi pytasz? on do mnie?

SZCZUKA.

Nie śmiałbym w tak poważnéj materyi żartów stroić. Książę mi sam własnemi powiedział usty: Jedź tam, panie Szczuka, przodem i czekaj na mnie w Wulce. Nie chciał on do mnie się na barszcz pofatygować, to ja do niego przyjadę na zrazy.

CHORĄŻY.

Cha! cha! Czy nie dowiedział się czasem, co na mojéj szabli stoi napisano? (zdejmuje ze ściany, wydobywa z pochwy i czyta pokazując).

Sam tu starce, sam tu smyki,
Proszę, proszę na zraziki!

To mu się znać tych przypiekanych zrazików zachciało!

(chowa szablę i rzuca).
SZCZUKA.

Spodziewam się, że w Siennéj Wulce i inne się dla dostojnego gościa znajdą.

CHORĄŻY.

Będzie ze mną jadł to, co ja jem, bo ja nikomu nie daję nic innego, choćby Król Jegomość przyjechał... anim kogo głodnym odprawił, choćby żebraka. Kiedyż to ta łaska pańska ma nastąpić?

SZCZUKA.

Dziś zaraz... za godzinę tu być może.

CHORĄŻY (zwraca się ku alkierzowi — Basia się chowa).

Hej! panno Barbaro! słyszysz asanna? Nie udawaj, żeś niesłuchała! Książę Wojewoda na zrazy jedzie... Każże mu misę przygotować, a słono, a pieprzno, cebuli i majeranku dosadzić, aby Księciu Jegomości smakowało.

BASIA (we drzwiach).
Książę! tu! u nas! a czémże my go przyjąć potrafimy? Chleb czerstwy! Mięsa mało... Ojcze kochany... Książę pewnie téż sam nie przyjedzie... nie będziemy mieli co dać... Fan Szczuka grzeczny, powie, że nas nie zastał... a my z domu uchodźmy... jedźmy... uciekajmy!...
CHORĄŻY (trzęsąc głową).

Ale zapewne! Jeszcze czego nie stało? (do Szczuki) A wielu ich tam z nim?

SZCZUKA (cicho i smutnie).

Książę Wojewoda, jak panu Chorążemu wiadomo, bez dworu się nie rusza. Najmniej trzysta koni, nie licząc przyjaciół, za nim jedzie...

CHORĄŻY (kręcąc wąsa).

Trzysta! choćby trzysta, przecież nie ucieknę ani od niego, ani od tych koni... Do trzystu basałyków, niech przybywa choćby w tysiąc, gościnnie przyjmę, póki czém przyjmować stanie — Kurcewiczowi jeszcze na to nie zabraknie.

BASIA.

Ojcze! dziś — ale jutro? co poczniemy jutro?

CHORĄŻY.

Jutro boże, nie nasze, cicho tam! Ja mówię, że mnie stać na to... Wiele mówisz ludzi i koni?

SZCZUKA.

To trudno powiedzieć. Trzysta do czterechset — nie śmiałbym Chorążego oszukiwać, ani przed nim taić.

BASIA.

Nuż... jeszcze zabawi dłużéj! Mój Boże!

SZCZUKA (cicho).

Nie wiem...

CHORĄŻY (stoi zamyślony).

Póki jest z czego starczyć, Kurcewicz z Siennéj Wulki od gości uciekać nie będzie. Zastawim się, a postawim się... Pas ostatni... łyżkę ostatnią, ostatnią koszulę oddam, a wstydu sobie zrobić nie dam... (myśli) Wszak tu dziś był Szmul Słonimiec? (wychodzi żywo wołając córkę za sobą) Basiu — proszę ze mną! proszę!




SCENA III.

SZCZUKA (sam, chwytając się za głowę).

Stało się! Wszystkie moje starania wyszły tylko na to, żem ich — ocalić pragnąc — dobił, bo go ta zgoda do nędzy doprowadzi. Nie było sposobu wyplątać się z téj alternatywy, albo-by go był zniszczył i spalił w gniewie, albo z wielkiéj miłości — zjé. W czterysta koni posiedziawszy dni kilka, zdusi go w tym uścisku, zjé Sienną Wulkę, jak zjadł niejednę wioskę szlachecką, choć potém sowicie ją zapłacił. Ale Chorąży nie od nikogo nie przyjmie i wyjdzie z kijem a z honorem... znam go! gotów własnéj krwi upuścić, aby sobie wstydu nie dać uczynić. Wulka i oni... i Basia padnie ofiarą. Ale byłże sposób zaradzenia temu?... Żadnego niestety! żadnego! Jedno z dwojga, albo... walka i przemoc... albo zgoda i nędza... (wzdycha) A jeśli Chorąży dowie się jeszcze, że to ja na tę nieszczęsną dzwoniłem zgodę — już się tu więcéj i pokazać mi nie da...




SCENA IV.

SZCZUKA — CHORĄŻY (wraca zadumany, trąc czoło)

CHORĄŻY (do siebie).
Szmul mi się jak na złość zawinął i wyjechał! Nie było co począć — wolałbym z żydem interes, ale żyda niéma. Wstydu nie zniosę — będą mieli co jeść i pić do zdechu, choć-by mi głową nałożyć przyszło. Niech Wulka przepada, aby honor był cały! (spostrzegając Szczukę) A waćpan tu jeszcze?
SZCZUKA.

Mam polecenie od Księcia, abym tu na niego oczekiwał...

CHORĄŻY.

Wiész asindziej co? świeże powietrze bardzo zdrowe... tu dworek ciasny i zaducha... Przeszedłbyś się może po dziedzińczyku, bo teraz mam wiele do czynienia i do mówienia bez świadków, a widzę właśnie, że powołany sąsiad Dyplowicz tu ciągnie. (Do wychodzącego Szczuki) A od panny Barbary prosiłbym... trzymać się zdaleka... zdaleka... Obliguję...



SCENA V.
(W chwili, gdy Szczuka wychodzi, wsuwa się DYPLOWICZ pośpiesznie temi samemi drzwiami, czapeczka pod pachą).

CHORĄŻY (do Dyplowicza).

No, no, chodź, nie bój się, proszę — wszak sam po asindzieja posyłałem... nie ci się złego nie stanie, włos nie spadnie z głowy... Mam interes pilny...

DYPLOWICZ (zginając się w ukłonach).

Che! che! Kochanego sąsiada! Szanownego pana Chorążego — a zawsze żartobliwy! Nóżeczki całuję... Kłaniam uniżenie-Ale cóż to za święto, że mnie wezwać raczyliście?

CHORĄŻY.

Zgadliście święto! święto u mnie wielkie, honor niepośledni dla Kurcewicza, a Dyplowiczowi zysk — na wasz młyn woda...

DYPLOWICZ.

A! ja bo jeszcze młynka nie mam! nie mam...

CHORĄŻY.

Za to językiem i rękami mielesz dobrze...

DYPLOWICZ.
Che! che! wolne żarty! zawsze facecyjki, kochany Chorąży, nieoszacowany! (Chce go uściskać, Chorąży się cofa i ręce nadstawia).
CHORĄŻY.

Tylko zdaleka proszę, bez zbytniéj poufałości! panie Dyplowicz... Pogadajmy na seryo, bo czasu do stracenia nie mam. Waść mi siedzisz pod bokiem w Wulce, jak lis na przesmyku i czyhasz, kiedy ja ci w łapę wpadnę... Chciałbyś moję Wuleczkę połknąć? i smakuje ci...

DYPLOWICZ.

Ja? Kto? ja?

CHORĄŻY.

No tak... Radbyś ją wziąć i to jeszcze po swojemu, psim swędem nabywszy...

DYPLOWICZ.

Panie Chorąży? ja? ja? O Jezu miły! co za potwarz! jakie posądzenie! Panie Boże, tyś świadkiem niewinności mojéj. (oczy ocierając) Ja, na cudze czyhać dobro? ja? (bije się w piersi) Tak to cnota na świecie... tak...

CHORĄŻY.

Proszęż cię, nie żyj i nie udawaj! My się przecie znamy jak łyse konie. Chcesz ode mnie Wulkę wyszachrować. Otóż twój patron, dyabeł, wyświadczył ci tę łaskę, że ją nastręcza — możesz, byleś chciał.

DYPLOWICZ (zrazu gorąco).

Jakto? (miarkując się chłodno) Ja na Wulkę pana Chorążego ochoty nie mam! nie mam!

CHORĄŻY.

A no, to tak-że mów! Nie masz ochoty, bywaj zdrów i pisuj do mnie na Berdyczów — znajdzie się więc inny, co ją zabierze... (odwraca się).

DYPLOWICZ.

Ależ za pozwoleniem! Panie Chorąży! jeśliby to dla pana było dogodne... a warunki nie zbyt ciężkie... dla kochanego sąsiada... choćby ze stratą własną...

CHORĄŻY.

Słuchaj, Dyplowicz... Gadać długo nie pora! albo we dwóch słowach skończymy, albo ty sobie pójdziesz precz... Mnie pilno. Wulki-bym za milion nie oddał, bo to z naszych wielkich dóbr ostatni ziemi szmatek, na grób przeznaczyłem sobie... Ale tu idzie o honor domu...

DYPLOWICZ (cicho).
Same piaski i borowina.
CHORĄŻY.

Borowina, piaski, błoto... może być!. może!.. No — ale mnie to wszystko drogie, bo to święta ojcowizna! Milcz ino, a słuchaj. Zaprosiłem Radziwiłła do siebie, wziął mnie za słowo, za pół godziny zjedzie tu z całym dworem, może w jakie trzysta koni.

DYPLOWICZ.

Jezu Nazareński! Radziwiłł tu! tu — on! Książę Wojewoda!

CHORĄŻY.

Co dziwnego? Nie pierwszyzna Koryatowiczom Radziwiłłów przyjmować alem ja, panie sąsiedzie — goły... śpichrze, piwnice, spiżarnie puste. Tyś sknera i dusigrosz, u ciebie wszystkiego pełno, bo ty wszystkiém handlujesz. Mów więc a prędko, czy mi sprzedasz owies, siano, wino, piwo, miód, chleb... i co u ciebie jest, a czego mnie potrzeba?...

DYPLOWICZ (kręcąc się).

Oho! To może więcéj byłoby warto, niż cała Wulka wasza! Piaski takie...

CHORĄŻY.

Cóż Wulka warta?

DYPLOWICZ.

Borowina... grunta jałowe... błoto... na pagórkach paproć rośnie. Ale że to o miedzę i że ja chcę kochanemu sąsiadowi w tej okazyi wygodzić, choćby z własną szkodą — Bóg widzi! Kiedy pan Chorąży jesteś w takiem położeniu — muszę cóż robić! muszę się poświęcić! za Wulkę dwa tysiące dukatów. Tysiąc na niéj jest zapisane do Słuckiéj fary, no — a tysiąc... niby...

CHORĄŻY.

Mówisz więc tysiąc? Ja nie mam czasu się targować. Pal cię dyabli — Dyplowicz rób umowę lub ruszaj do kroć basałyków... Oto moje ostatnie słowo. Nie wiem, co moja Wulka warta i co warte twoje stęchlizny. Dasz mi siana, owsa, chleba, mięsa, wina, miodu, wszystkiego, czego te ciury Radziwiłłowskie zapragną — ale — w bród! Niech Kureewicza znają! Nie żałując! Owies im na środku dziedzińca w kupę zsypać, beczki wytoczyć... wołu całego upiec... dwa... Musi być wszystko, czego dusza zażąda... Ja honor mój ratuję...

DYPLOWICZ.

Jabym chciał służyć Chorążemu — ale to z temi ludźmi! jak oni...

CHORĄŻY (spoglądając na zegar gwałtownie).
Zgoda, czy nie?
DYPLOWICZ.

Ale jeśliby oni...

CHORĄŻY (naciskając go).

Zgoda, czy nie?

DYPLOWICZ.

Jednakże... gdyby... wszelako... jakoś...

CHORĄŻY.

Po raz trzeci i ostatni... Zgoda lub...

DYPLOWICZ.

Cóż począć, poświęcam się! Zgoda! Choć ze stratą, byle wam dowieść przyjaźni szczerėj. (kłania się) Ale Wulka moja.

CHORĄŻY.

Wulka twoja, a co u ciebie zapasów jest, to wszystko moje... Szlacheckie słowo?

DYPLOWICZ.

Co robić! Muszę się poświęcić (wzdycha).

CHORĄŻY.

Czekaj jedna tylko ekscepcya!

DYPLOWICZ (chwytając go za rękę)

A! żadnej żadnej ekscepcyi!

CHORĄŻY.

Musisz mi dać sześć łokci ziemi w borze na pagórku... na grób dla mnie i sosnę na krzyż nad mogiłą...

DYPLOWICZ.

Panie Chorąży! Pan mnie rozczulasz!

CHORĄŻY.

A teraz, do roboty! żywo! żywo!

DYPLOWICZ (na stronie).

Ziemi i sosny nie przyrzekłem, będzie mi musiał dobrze za nie zapłacić!

(wychodzi).



SCENA VI.
CHORĄŻY — BASIA (wybiega z alkierza).

BASIA.

Drogi ojcze! Jam wszystko słyszała — cóż my poczniemy? gdzie się podziejemy?

CHORĄŻY (z powagą).

My jutro pójdziemy z kijem i torbami, ale honor Kurcewiczów obronim...

(Dyplowicz stoi w progu wahając się).
CHORĄŻY (zwracając się do niego)

Dyplowicz, jeszcze słowo.

DYPLOWICZ.

Jakto? jeszcze co? a...

CHORĄŻY.

Nie, nie, tylko jedna dobra przyjacielska rada. Jeśli popełnisz jakie szachrajstwo, jeśli czego zabraknie, jeśli co zechcesz wykraść, jeśli ja się wstydu za Waszeci najem... jakem Kurcewicz... w łeb, jak sobace palnę... Bywaj zdrów...

(Dyplowicz skuliwszy się, wzdycha i wychodzi — Chorąży za nim).



SCENA VII.
BASIA sama, późniéj SZCZUKA.

BASIA (rzuca się na krzesło i płacze)

Zginęliśmy, tak nasze chciały losy... spełni się, co Bóg przeznaczył.

SZCZUKA (wsuwa się oglądając nieśmiało, z rękoma złożonemi).

Panno Barbaro! łzy wasze na moję duszę spadają, ja to jestem tego nieszczęścia przyczyną. Ja! Bóg widzi, że was ocalić chciałem i przejednać! Któż mógł przewidzieć taki koniec, zgodę taką!

BASIA.

A! biedny mój stary ojciec...

SZCZUKA.

Pani, jeśli was dotknie nieszczęście, wszak macie zagrodę moję, domek mój, wszystko, co się mojém zowie, waszém jest... Ja-m winien, ja niech pokutuję, a słodką mi będzie ta pokuta.

BASIA.

Możesz-że myśleć, iż ojciec mój od kogokolwiekbądź co przyjąć zechce? Całe życie strawił nosząc ubóstwo swe wysoko, i mnie nauczył wyżej cenić cześć niż szczęście... Ja pójdę do klasztoru, ale on! on!

SZCZUKA.

Panno Barbaro! jeśli wy wyjdziecie z Wulki, ja za wami, jak sługa wasz, choćbyście odpędzali, powłokę się jak pies wierny, bo ja bez was żyć nie potrafię. Ja-m téj zguby przyczyną, na mnie ratowania obowiązek.

BASIA.

Nas już nikt nie uratuje (spogląda oknem). A! mój Boże! co się tam dzieje! Kupy owsa... beczki toczą... Dyplowicz lata, ojciec się krząta... (płacząc.) Zachciałeś Książę zjeść Wulkę biedną... niech ci łzy moje będą na... zdrowie... (do Szczuki.) Odejdź pan! Ojciec się gniewać będzie, gdy was tu zastanie, na co mu żółci dodawać!... Idź pan... żegnam go... żegnam... (podaje mu rękę, którą Szczuka całuje.) Bądź zdrów! bądź zdrów na zawsze!...

SZCZUKA.

Nie! stokroć nie! do widzenia, dziś, jutro... wszędzie i zawsze...

(Wychodzi Basia pada na krzesło i zakrywa sobie oczy).


SCENA VIII.
BASIA. — DYPLOWICZ.

DYPLOWICZ (wsuwając się).

Za pozwoleniem czcigodnéj panny Chorążanki, słóweczko malusieczkie, jedno zapytańko...

BASIA (zrywając się).

A! dajże mi waćpan pokój!

(Wchodzi do alkierza i drzwi za sobą zatrzaska).
DYPLOWICZ.

Otóż to oni tak się ze swym zbawcą i dobrodziejem obchodzą! Czarna ludzka niewdzięczność! (ogląda się i zaciera ręce.) Ale mi się nie szpetnie udało! Pan Bóg mi zesłał tego Radziwiłła. Choć ściśle biorąc, nie jestem obowiązany dać świecy na ołtarz... ale, niech już i w tém będzie moja strata, dam! dam świecę... To przecież interes! (myśli.) Skąd on wiedział, że stęchlizna? Prawda! owies zatęchły, ale konie się na tém nie poznają. Wino wodą podleje... trochę. Piwo kwaskowate, ale chłodzące... Interes nie bez kłopotu, ale zawsze dobry... Przecie raz sąsiada się pozbędę i dworek ten sobie zajmę... (patrzy po izbie.) Nie zły dworek... Cale nie zły dworek!




SCENA IX.
DYPLOWICZ, KSIĄŻĘ RADZIWIŁŁ (w szaréj długiéj opończy, z podniesionym kołnierzem, bicz w ręku, wchodzi pocichu się rozglądając, Dyplowicz poznawszy go, staje zdumiony i przerażony).

DYPLOWICZ.

A słowo się stało!... Książę! Książę tu i w takim stroju?

KSIĄŻĘ.

Cyt! cyt! panie kochanku! Nikt mnie nie poznał, bo i poznać nie byli powinni. Przyjechałem sam powożąc się jednokonną kałamaszką, panie kochanku, ażeby zobaczyć incognito, jak mnie téż szlachcic przyjmować myśli, panie kochanku...

DYPLOWICZ (śmiejąc się).

Co Książę pan wyrabia! Stopki Księcia całuję i weneruję...

KSIĄŻĘ.

Kurcewicz się, panie kochanku, suto i wspaniale sztyftuje... a mówili, że nic niéma!

DYPLOWICZ (żywo).

Co on się sztyftuje? Czyż to on? Wspaniale! Cha! cha, Mości Książę! Czy Wasza Książęca Mość myślisz, że u niego co było? że on co miał? To hołysz! Dopiéro jak się dowiedział, że Książę jedziesz z dworem, tak on do mnie, w prośby, w modły, ledwie, że po rękach nie całował... Dypciu! kochanie!... ratuj! Bierz sobie Wulkę a dawaj im czego zażądają, ażebym wstydu nie miał...

KSIĄŻĘ.

A ty co na to, panie kochanku?

DYPLOWICZ.

No cóż, co miałem robić? Człowiek nie kamień, sforsowany, naciśnięty, musiałem się zgodzić, choć z oczywistą stratą.

KSIĄŻĘ.
Proszę proszę oddał ci Wulkę, panie kochanku, aby mnie przyjąć?
DYPLOWICZ.

A! oddał... ale to piaski... piachy!

KSIĄŻĘ.

Proszę! panie kochanku! I ty taki poczciwy byłeś, żeś wziął?

DYPLOWICZ.

Przez miłość bliźniego! bo to borowina, błoto i nieużytki...

KSIĄŻĘ.

Wziąłeś, panie kochanku?

DYPLOWICZ.

Wziąłem, Mości Książę.

KSIĄŻĘ (po chwili namysłu).

Toś kiep, panie kochanku.

DYPLOWICZ.

Wolne żarty! dlaczego, Mości Książę?

KSIĄŻĘ.

Boś jemu dogodził, a mnie skrzywdziłeś, panie kochanku.

DYPLOWICZ (przestraszony).

Ja! Księcia Jego Mości?...

KSIĄŻĘ.

Tak! tak, panie kochanku! Skrzywdziłeś mnie... obraziłeś... Ja ciebie z bebechami w kaszy zjem, ty nicponiu, panie kochanku!

DYPLOWICZ.

O Jezu miły! ale cóżem zawinił?

KSIĄŻĘ.

Jakto? ty tego nie rozumiesz, panie kochanku? To ci piątej klepki braknie... Jakżeś ty tego nie pojął, że ja właśnie na to kroiłem, tego pragnąłem, ażeby się ten dumny szerepetka wstydził... A ty mi jego wstyd, całą moję satysfakcyę z rąk wydzierasz... panie kochanku, trutniu jakiś... Ja się na tobie mścić będę, póki życia.

DYPLOWICZ (pada na kolana i bije się w piersi).

Mości Książę! miłosierdzia, litości! rozkaz, mów, co mam czynić? Niech i jego z Wulką dyabli wezmą.

KSIĄŻĘ.
Co masz czynić, panie kochanku... Co? Czyż nie rozumiesz, tępa głowo! idź, co najprędzéj! nim mój dwór nadciągnie, zabieraj nazad wszystko z dziedzińca do domu, Powiedz, żeś się oszukał, że umowę zrywasz, że nie chcesz...
DYPLOWICZ (płacząc).

To on mi w łeb palnie!

KSIĄŻĘ.

A jak ty mi tego nie zrobisz, co każę, panie kochanku, słowo Radziwiłłowskie, ja ci w łeb strzelę... Idź schowaj się, ludzi tylko poślij, ażeby mi tu, panie kochanku, w pół godziny pruszyny owsa, kawałka chleba, kropli napitku nie bylo. Słyszysz, panie kochanku? Tak Radziwiłł chce każe. Od Kurcewicza się wywiniesz, ale ode mnie! Ja takich, jak ty zgniótłszy na powidełka, do kieszeni chowam, panie kochanku!

DYPLOWICZ (drżąc, całuje połę księcia).

Ojcze mój, dobroczyńco! miéj litość nad nieszczęśliwym, nad żoną i dziećmi...

KSIĄŻĘ.

Przecież nie jesteś żonaty?

DYPLOWICZ (łkając).

Ściśle biorąc nie, ale właśnie miałem się żenić i miéć wiele dzieci...

KSIĄŻĘ.

Idź-że mi zaraz, panie kochanku, a rób, co kazałem...

DYPLOWICZ.

A jak on w łeb palnie?

KSIĄŻĘ.

Nie trafi, panie kochanku, ja w tém, że nie trafi... idźże mi zaraz...

(wypycha za drzwi).




SCENA X.

KSIĄŻĘ (rozglądając się).

Ubożuchno, ale schludnie, a ten skurczypałka Dyplowicz całąby mi był satysfakcyę odebrał... Szczęściem, że się zapobieży, panie kochanku... Kurcewicz to dobra krew, którą muszę poszanować, panie kochanku! a za satysfakcyę znowu kieszeń Radziwiłłowska beknie... Ale jużcić i Szczuka coś wart i ten stary zabijaka mi się podoba, choć goły, ale z fanaberyą... Gdzież się on podziewa? Nikt mnie tu nie przyjął, nawet pies nie zaszczekał. Nie poznali mnie, panie kochanku, i nie przewąchali.. To mi się raz w życiu udało!



SCENA XI.
KSIĄŻĘ (chodzi, przypatrując się). — CHORĄŻY (w progu alkierza, potém wchodzi do izby).

CHORĄŻY.

Któż to mi się tak bez ceremonii wkwaterował, nawet opończy nie zdjąwszy?

(Radziwiłł odwraca się).

A czy mnie oczy mylą!

KSIĄŻĘ (kłaniając się).

Nie, panie kochanku! nie mylą... Wybrałem się incognito do szanownego sąsiada, jak cesarz Józef do carowéj Katarzyny, panie kochanku... Nie chciałem kniaziowi robić kłopotu, więc zaprzągłem sobie sam kobyłę do kałamaszki i choć trochę kulała, panie kochanku, bo mi w Nieświeżu cała stajnia znosaciała i poochwacała się, przywlokłem się do waszeci, na te zrazy.

CHORĄŻY.

Mości Książę... bez żartów, proszę, bez żartów.

KSIĄŻĘ.

Ale bez żartów... panie kochanku... Widzisz asindziej, tego wojewodę wileńskiego ciągle nosić na karku, zacięży w końcu i znudzi, panie kochanku... Zostawiłem go w domu i sam bez niego do pana Chorążego przy wlokłem się. Każ że gotować zrazy i tak po szczerości sąsiedzkiéj daj mi rękę.

CHORĄŻY (z ukłonem).
Ale zdala, Mości Książę!
KSIĄŻĘ.

Cóż to, panie kochanku, w domu własnym, na gościa i sąsiada się boczysz? to nie po polsku i nie po naszemu.

CHORAŻY.

Owszem, radem mu z serca, lecz...

KSIĄŻĘ.

Słuchaj, Kniaziu Chorąży, panie kochanku! Radziwiłł wojewoda czasem miewa fąfry w nosie, ale ten, co go tu dziś u siebie masz, ja ci ręczę, z flakami dobre człeczysko!

(na stronie).

Muszę go zagadywać, póki się tam nie uprzątną, panie kochanku, i nie zrobią, com kazał.

(głośno).

Radziwiłła ogadali przed tobą niewinnie, panie kochanku, to przylepka, choć do rany przyłożyć! Tamten miecznik i wojewoda, czasem sobie pobrykał, panie kochanku, ale jakże było po takich, jak twój Dyplowicz nie jeździć?... To paskudztwo jest, panie kochanku... Ja... jak-em raz był... Gdzieżem to ja był?... panie kochanku?

CHORĄŻY.

Albo to ja wiem, gdzie Książę bywałeś, a kędyś nie bywał?

KSIĄŻĘ.

Ja-bo, panie kochanku, coś innego mówić chciałem... (zasłania mu sobą okno.) Bo to, widzisz mój Kniaziu, choć wojewodę zamknąłem na klucz w moim gabinecie, w Nieświeżu, ale moja dwornia, jak się opatrzy, że się on gdzieś im zapodział, panie kochanku, węchem, jak legawce za mną w trop przybiegną... A tego tam chmara, panie kochanku... głodne to... czy im choć jeść będziesz miał co dać?

CHORĄŻY (spokojnie).

Znajdzie się.

KSIĄŻĘ.

Będzie tego pewnie ze trzysta koni, panie kochanku.

CHORĄŻY.

No, choćby czterysta...

KSIĄŻĘ.

A, to dobrze, bo ja dla siebie, panie kochanku, niewiele potrzebuję; służąc za kuchtę u pani Gałeckiéj, nawykłem do wszystkiego, ale ta moja dwornia, panie kochanku, więksi panowie, niż ja... I jedzą bestye każdy za czterech i piją za sześciu... a wybredne to!... Co im pan Chorąży dasz?

CHORĄŻY.

Co mam.

KSIĄŻĘ.

A cóż masz? panie kochanku! (spogląda oknem) bo ja tu coś, jakoś żadnych przygotowań dla téj szarańczy nie widzę.

CHORĄŻY.

Jak to? jak to?

KSIĄŻĘ.

Coś tam było... panie kochanku... garstka owsa i beczułka oliwy, czy coś? ale i to, pochwytano i pochowano, jak przed kozackim najazdem, panie kochanku.

CHORĄŻY (cisnąc się do okna).

Jak to może być? Cóż to jest? Kto śmiał? (patrzy.) Co się stało! Na rany Pańskie, to ten wisielec Dyplowicz, ale ja go zabiję!

(Chce biedz do drzwi, Radziwiłł go chwyta w pół, szamotają się, Książę go obu stron w twarz całuje).
KSIĄŻĘ.

Bracie! Kniaziu! Chorąży! słuchaj, panie kochanku! Koryatowicze z Radziwiłłami koligaci, my krew jedna... pocałujmy się... a nie, to zaduszę... panie kochanku. Ja ciebie kocham, ja cię szanuję, ty gorąca palka jesteś, jak ja, ale dobry człowiek. Słuchajno i nie rwij się, bo zaduszę!

CHORĄŻY (usiłuje się wyrwać).

Książę Wojewodo, wstyd mi i hańbę uczyniono!

KSIĄŻĘ.

Żadnego wstydu, hańby żadnéj, panie kochanku. Cześć ci i sława! Spełniło się to tylko, co każdego dnia w psalmie odmawiamy:

Ty oczyma swemi
Ujrzysz pomstę nad grzesznemi“.

Przekonasz się, panie kochanku, posłuchaj. Dyplowicz ci Wulkę chciał zagarnąć, dając mi ją do zjedzenia, ale ja krwawicą moich koligatów się nie żywię, ja-nie wilk, panie kochanku. Zobaczysz, jak się to misternie skończy. Jużeśmy się, choć z forsą, pocałowali, teraz zgoda!... Z całym dworem jedziemy na śniadańko do Dyplowicza, on mnie musi przyjąć... tylko... chwileczkę jeszcze...

CHORĄŻY.

Ja nic nie rozumiem...

KSIĄŻĘ.

E! ja to sobie tak plotę. (na stronie.) Musieli się przecież uwinąć? (głośno.) Panie Chorąży, miałbym jeszcze do was prośbeczkę. W swoim domu nic się nikomu nie odmawia.

CHORĄŻY.

Jeźli w mojéj mocy.

KSIĄŻĘ.

W twojéj, panie kochanku... ale daj mi słowo honoru, że to uczynisz?

CHORĄŻY.

Uczynię, jeśli w mojéj mocy.

KSIĄŻĘ.

W twojéj mocy, panie kochanku, nie gniewać się i pobłogosławić...

CHORĄŻY.

Pobłogosławić, kogo?

KSIĄŻĘ.

Bo to, widzisz, ja ci figla spłatałem, panie kochanku... przyjechał ze mną ksiądz, poczciwy mój Wyhowski i pannie Barbarze ślub dał ze Szczuką.

CHORĄŻY.

Gdzie? jak? na miłość bożą!

(chce biedz, książę go wstrzymuje).
KSIĄŻĘ.

To darmo! już się stało! Wzięli ślub naprzeciwko, gdym ja tu pana Chorążego durzył... panie kochanku. (ściska go.) Nie gniewaj się... Szczuka dobry człek i karmazyn... Jesteśmy z nim w koligacyi a bardzo majętny, kto wié, czy nie majętniejszy ode mnie, bo ja wiecznie goły jestem i grosza przy duszy nie mam.

CHORĄŻY.
Ale moja córka, Mości Książę...
KSIĄŻĘ.

Posłuchajcie, Szczuka mi dał pięć tysięcy dukatów gotówką i puściłem mu trzy wsie w Słuczczyźnie zastawą. Czego to goły nie zrobi?... Musiałem ślub dać w dodatku.

CHORĄŻY.

Bez mojego zezwolenia!

KSIĄŻĘ.

Ja rachowałem na to, że ty Radziwiłła gubić nie zechcesz. (ściska go.) Nie gub Radziwiłła, oni się kochają... i my z sobą kochać się musimy.




SCENA XII.
CIŻ. — BASIA ze SZCZUKĄ trzymając się za ręce wchodzą, za niemi kilku dworzan Księcia, klękają przed ojcem i Księciem stojącemi razem.

KSIĄŻĘ.

A co? trzeba, panie kochanku, pobłogosławić, bo się gotowi obejść i bez naszego błogosławieństwa.

CHORĄŻY.

Basiu droga!

(ściska ją i błogosławi).
SZCZUKA.

Przebacz, ojcze!

CHORĄŻY.
Radziwiłłowi się oprzéć trudno...
KSIĄŻĘ.

Widzisz, panie kochanku, jak nie mogę siłą, to wezmę sercem...

(Ściskają się, podrzuca czapkę do góry. Z dziedzińca słychać okrzyki i wystrzały moździerzów, wpada Dyplowicz przerażony).

A teraz, panie kochanku, chodźmy zjeść Dyplowicza, bo trzeba, żeby ktoś za nasze grzechy odpokutował!

GŁOSY (za sceną).

Vivat!

KONIEC.




Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.