Przejdź do zawartości

Rada sprawiedliwych/Rozdział III

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Edgar Wallace
Tytuł Rada sprawiedliwych
Wydawca Towarzystwo Wydawnicze „Rój”
Data wyd. 1930
Druk Drukarnia „Stołeczna” G. Kryzel
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Janina Zawisza-Krasucka
Tytuł orygin. The Council of Justice
Źródło Skany na Commons
Inne Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron

ROZDZIAŁ III.
RADA KRÓLÓW.

Czternastego stycznia tegoż samego roku, zwołane zostało inne znowu zgromadzenie w Londynie. Zgromadzenie to, nie miało nic wspólnego z niedawnym kongresem Stu Czerwonych.
Gdy wieczorowy numer Megaphonu wyszedł już zupełnie gotowy z pod prasy, do kantoru drukarni przyniesiona została notatka z dopiskiem naczelnego redaktora: „bardzo pilne“. Główny zecer ociągać się począł z umieszczeniem owej notatki, która dlań zasadniczo nie wydawała się być materjałem tak wielkiej wagi, było to bowiem ogłoszenie o międzynarodowym kongresie inżynierów hydraulików, zapowiedzianym na dzień następny w salach hotelu Cannon.
Faktem jest, że przeważnie redaktorzy nie zastanawia ją się nad tem, ile biedny zecer ponieść musi trudu przy rozbieraniu całych szpalt, aby móc umieścić jedną jeszcze, choćby najmniejszą Wzmiankę...
W tym samym czasie, do gabinetu naczelnego Redaktora Megaphonu wezwany został jeden z najsprytniejszych reporterów, Mr. Charles Garrett.
„Hallo, Charles“, zawołał naczelny redaktor. Przyglądając się wchodzącemu, „mam dla pana ciekawą robotę“.
„O,“ mruknął Charles bez cienia entuzjazmu. „Zapowiedziany został na jutro kongres inżynierów hydraulików w hotelu Cannon,“ rzekł redaktor.
„Woda,“ rzekł Charles z uśmiechem, „jest żywiołem najtrudniejszym do zbadania“.
„Żarty na bok,“ spoważniał nagle redaktor Pragnąłbym, abyś dokładnie zaobserwował owe zebranie“.
„Kto ma bilety?“ zapytał niezadowolony dziennikarz.
„Biletów niema, bowiem prasa i tak niema być zaproszona. Żądam od pana tylko tego, abyś zaobserwował przybycie owych członków kongresu i odjazd ich z posiedzenia.“
„A co mam napisać?“ zapytał Charles.
„Może pan wogóle nie pisać,“ odparł redaktor ku wielkiemu zdziwieniu Charlesa.
Nazajutrz, podczas partji bridgea w klubie dziennikarskim, Garrett przypomniał sobie o swem posłannictwie, przerwał więc natychmiast grę i wstał pośpiesznie od stolika.
Auto podwiozło go pod sam hotel, a spojrzawszy na zegarek Garrett doszedł do wniosku, że przyjechał o 5 minut wcześniej, przed oznaczoną godziną zebrania. Portjer hotelowy poinformował go, że żaden z inżynierów jeszcze nie nadjechał.
„Podczas ostatniego posiedzenia,“ tłumaczył portjer, „wszyscy członkowie przybyli razem z wybiciem oznaczonej godziny.“
Uwaga port jera zastanowiła Garretta, znał on bowiem dokładnie wszystkie niemal warstwy społeczeństwa i dziwił się, że ludzie pracy mogą przyjechać tak punktualnie na zebranie. Zdziwienie jego wzrosło jeszcze bardziej, gdy po chwili u podjazdu hotelowego zatrzymał się elegancki powóz wiozący prawdopodobnie jednego z „inżynierów hydraulików“. Przybywał on o minutę przed zapowiedzianą godziną. W wysiadającym z powozu jegomościu poznał Garrett barona von Hedlitza, zaufanego szambelana Jego Wysokości, Księcia Hamburga-Altony. Spostrzeżenie to nie zdziwiło już jakoś Charlesa. Po chwili nadjechał samochód, z nim drugi, powóz i taksówka. Wysiadać z nich poczęli Mr. Palowitch, hrabia Mallintani, tajny kurjer króla Sabaudji, markiz de Santo-Strato, prywatny sekretarz księcia Eskurialu. Garrett zauważył również małego jakiegoś człowieczka, który wydał mu się dziwnie znajomym. Podobno znany on był z pośrednictwa między Grecją i sułtanem tureckim i niejednokrotnie już skazany był przez dworzan sułtana na śmierć. Człowieczek ów nazywał się sir Graham Lennoxlove. W pewnej chwili dostrzegł on Charlesa, przerwał więc pogawędkę z jednym przybyłych i podszedł do młodego dziennikarza.
„Hallo, Mr. Garrett,“ zawołał na powitanie, „cóż słychać w redakcji Megaphonu?“
Charles obserwował teraz dziwny jego wzrok i dostrzegł, jak tamten odetchnął z ulgą, gdy się dowiedział, że Charles całkiem przygodnie znalazł się na miejscu kongresu.
„Inżynierowie hydraulicy, sir Graham,“ rzekł Charles ze śmiechem. „Och, co za złośliwe zestawienie.“
Sir Graham spoglądał nań z powagą.
„Posłuchajcie, Garrett,“ zaczął, biorąc pod rękę dziennikarza i prowadząc go do hotelowego westibulu, „tragedją byłoby to dla nas, gdyby zaczęły o tem pisać gazety.“
„Bądź pan spokojny,“ uśmiechnął się Charles, „rozumiem, że specjalnie pragnęliście zachować ostrożność. Pragnąłbym jednak wiedzieć dla siebie samego, co ma znaczyć ta cała komedja.“
„Widzicie,“ rzekł mały człowieczek, pochylając się w zaufaniu nad dziennikarzem, „mamy tu do omówienia drobne kwestje, tyczące się taryfy towarowej przy przewozie towarów okrętami.“
„O,“ zawołał dziennikarz z mimowolną ulgą, „wyjaśnienie to zupełnie mi wystarczy. Nie będę panu zabierał czasu.“
Lekkim krokiem zbiegł po schodach hotelowych i po chwili wyszedł z hotelu na ulicę.
Charles Garrett znał doskonale życie gospodarcze Europy, a wszystkie skandale i plotki dworów panujących nie były dlań nowością. Naprzykład, dlaczego Maura zrzekł się proponowanego mu stanowiska ministra telegrafów; jaką rolę odegrała królowa matka w sprawie Cassarandy i, dlaczego przemysł cukrowniczy groził strajkiem,. Wogóle Garrett był doskonale wtajemniczony w całą maszynerję ustrojów rządowych i doskonale orjentował się, czego“ mocarstwa mogły żądać od siebie wzajemnie.
Nie czekając już na ukończenie owego zebrania, Garrett wrócił do redakcji. Redaktora zastał w prywatnym jego gabinecie.
„I cóż?“ zapytał tamten, gdy Charles zjawił się na progu.
„Inżynierowie “ hydraulicy,“ mruknął Garrett.
„I cóż?“
„Poprostu jest to rada królów,“ rzekł dziennikarz, „jeżeli to radą królów nazwać można, bowiem sami oni nie przybyli i korony królewskie nie zdobią ich czoła. Zebrali się konfederaci, którzy spiskują już od czasu, gdy Filip Burgundzki....“
„Zupełnie mi to wystarczy,“ przerwał redaktor; „należało starać się, aby zebranie królów odbyło się bez żadnych przeszkód.“
Idąc szerokim, redakcyjnym korytarzem, Charles gwizdał beztrosko popularną piosenkę, skomponowaną przez któregoś z pracowników redakcji Megaphonu:

By kind permission of the Megaphon
By kind permission of the Megaphon.
Summer comes when spring has gone,
And the world goes spinning on,
By permission of the Daily Megaphon.

W wielkim salonie hotelowym, rada królów przystąpiła do ważnej konferencji. Dokoła dużego, okrągłego stołu zasiedli wszyscy z markizem Santo — Strato na czele. Poza salonem, w małej poczekalni umieszczono młodego sekretarza na straży.
„Wasze Ekscelencje“, zaczął markiz przemowę swą w języku francuskim, „zbytecznem chyba byłoby nadmieniać, w jakim celu zwołana została dzisiejsza konferencja. Nie możemy się zgodzić z metodami, któremi rządzą się mocarze europejscy. A ponieważ nie wolno nam zbyt otwarcie na ten temat swojego zdania wypowiadać, przeto wygodniej będzie, jeżeli po dzisiejszej naszej konferencji nic pozostanie żaden spisany na papierze protokół.“
Szmer zgody zakończył przemowę markiza. Santo-Strato poruszył się na fotelu i skierował Wzrok w kierunku młodzieńca, siedzącego po drugiej stronie stołu.
„Na samym wstępie należy podziękować Waszym Ekscelencjom za zaszczyt wybrania mnie przewodniczącym rady,“ ciągnął dalej po chwili, „stało się to dzięki Waszej Wysokości,“ skłonił się młodzieńcowi, siedzącemu naprzeciw.
Blady młodzieniec oddał markizowi głęboki ukłon.
Załatwiwszy się z wszelkiemi ceremonjami, które go obowiązywały, przewodniczący przeszedł do tematu, dzięki któremu zwołane było dzisiejsze zgromadzenie.
„Zebraliśmy się tutaj,“ zaczął z wielką powagą, „ażeby omówić metody, któremi rządzą się jednostki, stojące mi czele naszego państwa.“
Zamilkł na chwilę, jakgdyby oczekując oklasku ze strony swych słuchaczy.
„Wiemy doskonale, ile odpowiedzialności ciąży na osobie naszego monarchy, który jest jednocześnie dowódcą wielkiej i niezwyciężonej armji naszej. Głos jego jest pierwszym głosem w kwestjach, poruszanych przez naród. W każdy jego ruch wpatrują się poddani i jest on jakby uosobieniem całego naszego wielkiego narodu, a jednak, mimo wszystko, kraj nasz posiada wielu wrogów, bo w królestwie naszem znajdują się ludzie, mający na celu wyłącznie interesy prywatne. Ludzie ci, posiadają władzę nieograniczoną i kierują losami ojczyzny. W kraju naszym panuje wielka niesprawiedliwość.“ Przez cały czas przemowy, przewodniczący spoglądał na twarze swych słuchaczy. W pewnej chwili Palowitch porwał się z miejsca.
„Na litość Boską, Wasze Ekscelencje“, zawołał, uderzając pięścią w stół. „Nie przyszedłem tu, aby mówić o etyce i filozofji. Żądam kary dla tych, którzy są niesprawiedliwi, kary dla barbarzyńców. Czyż mamy siedzieć spokojnie i filozofować, gdy tymczasem anarchiści rządzą we wszystkich krajach Europy.“
Markiz Santo-Strato podniósł wgórę rękę.
„Ekscelencjo,“ rzekł przyciszonym głosem, „wszystko, co pan mówi, utwierdza nas bardziej jeszcze w mniemaniu, jakie trudności pokonać musimy. Nie wolno nam staczać się zpowrotem w ciemności.“
Palowitch zbladł nagle i znowu powstał z miejsca.
„Należy zmienić rząd! należy wprowadzić teror. Czyż może być inne wyjście z sytuacji?
„Tak.“
Wszyscy członkowie rady odwrócili się w tę stronę, skąd pochodził ów dziwny, przyciszony głos.“
„Kto to powiedział?“ zapytał przewodniczący z przerażeniem.
„Ja.“
Ujrzeli obcą jakąś postać, stojącą między oknem i krzesłem przewodniczącego. Postać okryta była długim płaszczem, który spadał aż ku ziemi. Głowę okry wał czarny kapelusz o szerokiem rondzie, a twarz nieznajomego od czoła, aż do podbródka przykryta była czarną maską. Stał bez ruchu, jakby czekając na coś.
W rękach, na które naciągnięte były również czarne rękawiczki, zebrani nie dostrzegli żadnej broni.
„Kim pan jesteś?“ zapytał twardo przewodniczący. „Jaki pan tu masz interes?“
„Wasza Ekscelencjo,“ rzekł zamaskowany z głębokim ukłonem, „kim jestem — wy powinniście siedzieć. Przed pięciu laty miałem zaszczyt uratować Waszą Ekscelencję od niechybnej śmierci.“
„Ach.“
„Przypomina pan sobie? Wasza Ekscelencja musi również pamiętać późniejsze nasze spotkanie.“
Przewodniczący wsparł się bezsilnie o poręcz fotelu.
„Więc pan jesteś jednym z Czterech Sprawiedliwych,“ wyjąkał. „Czegóż pan chcesz?”
„Niczego.“
„Pocóżeś pan przyszedł?“
„Przyszedłem, aby pomóc,“ rzekł zamaskowany mężczyzna chłodno. „Przypuszczam, że przydam się. Przyszedłem oddać swe usługi radzie.“
Wszyscy oniemieli na chwilę, tylko przewodniczący nie stracił panowania nad sobą.
„Pańskie usługi!“ zawołał.
„Usługi moje i moich trzech przyjaciół“.
„Lecz pan...“
„Pragnę rozgromić anarchję — i to jest wszystko. Należy zapomnieć na chwilę, że występuję przeciw prawu. Życie moje winienem wielu krajom, bowiem na rękach moich są plamy krwi wielu ludzi.“
Mówił to wszystko tak szybko i z taką prostotą, że nikt z obecnych nie śmiał mu przerwać.
„Zabijałem w imieniu sprawiedliwości. Wszystkich tych, których prawo omijało, karałem ja. Żaden z panów tu obecnych nie twierdzi prawdopodobnie, że Jack Ellerman, madame Despard lub Trelovitch byli ludźmi uczciwymi“.
Spojrzenia wszystkich utkwione byty w twarzy Palowitcha, gdy ten odrzekł:
„Trelovitch był królobójcą. Zwalniam pana z tego grzechu, monsieur.“
Nieznajomy skłonił się znowu.
„Zabijałem dla sprawiedliwości,“ powtórzył, „bez jakiejkolwiek nienawiści, czy pasji, a mówię teraz również w imieniu tych, którzy są ze mną“.
„A obecnie?“
„Obecnie,“ odparł zamaskowany, „zrodziła się w nas wielka, demoniczna siła, posiadająca znaczniejszą moc niż kiedykolwiek. Postanowiliśmy walczyć z terorem, odpowiadać zamachem na zamach. Lęk, którzy tamci dostrzegają w duszach naszych i my postaramy się wszczepić w ich dusze. I to jest wszystko/1
Palowitch porwał się z miejsca i stanął już przed zamaskowanym mężczyzną wsparłszy się pod boki.
„I pan to uczyni?“ zapytał.
„Uczynimy to wszyscy,“ odparł tamten spokojnie.
„A zatem i ja jestem z wami...“
W tej samej chwili na dziedzińcu hotelowym pokazały się jakieś światła i brzęk tłuczonego szkła dobiegł do wnętrza pokoju, wstrząsając wszystkiemi sprzętami. Siłą eksplozji zamaskowany nieznajomy odrzucony został w przeciwny kąt sali.
Z zewnątrz dochodziły jakieś jęki i wrzask zebranego tłumu. Santo-Strato stał blady, nie śmiejąc podejść do okna.
„Co to znaczy?“ zawołał chrapliwym głosem.
Zamaskowany podszedł szybko do zasłoniętego żaluzją okna.
„Zaczynają już,“ szepnął obojętnie; „tajemnica waszego zebrania nie była zachowana dokładnie, Ekscelencjo.“
„Skąd pan wie, że nie była?“
„Najlepszym dowodem jest moje tu przybycie.“ Otworzyły się drzwi nagle i do sali wpadł blady sekretarz.
„Wasze Ekscelencje“, wymamrotał, „bomba! Zamach na Wasze Ekscelencje!“ Załamał z rozpaczą dłonie.
Poprzez otwarte drzwi można było widzieć biegającą w panicznym przestrachu służbę.
„Pozwólcie mi, panowie, zamknąć drzwi,“ odezwał się zamaskowany nieznajomy i, podchodząc do progu, dotknął ręką swej twarzy, jakgdyby uwalniając ją od przykrywającej maski. Nim ktośkolwiek z obecnych zdołał się zorjentować nieznajomego w sali już nie było. Przewodniczący porwał się z miejsca.
„Zatrzymać tego człowieka!“ zawołał. Lecz w tej samej chwili dłoń młodego księcia spoczęła na jego ramieniu.
„Wasza Ekscelencjo! Proszę pozwolić zorjentować się w całej tej sytuacji. Trudno posądzać tego człowieka o udział w zamachu. Pójdźmy i zobaczmy lepiej, co się tam dzieje“.
Pierwszy wybiegł na dziedziniec, gdzie policja uprzątała już miejsce zamachu.
Poznawszy angielskiego członka rady, inspektor policji grzecznie go powitał:
„Straszna eksplozja, sir,“ rzekł; „dwaj niewinni zabici i część hotelu zniszczona zupełnie.“
„Czy sprawca ujęty?“
Nim jeszcze inspektor zdołał odpowiedzieć, podbiegł jeden z młodszych oficerów policji i począł mówić z zapartym oddechem:
„Mam wrażenie, że to jest ten człowiek, który dokonał zamachu, lecz nie mogę pojąć, dlaczego leży zabity. Znaleziono przy nim worek z drugą bombą. Worek ten leżał tuż obok niego.“
Złożono ciało na noszach.
„Hiszpan, albo Włoch,“ mruknął książę, „jakże mógł umrzeć, kiedy żadnych śladów nie ma?“
Oficer policji pochylił się nad trupem i odchyli! szeroko płaszcz na piersiach.
W lewym boku martwego tkwił mały sztylecik, przy nim wisiała kartka z następującym napisem:
„Ten człowiek rzucił bombę i dlatego został przez nas zabity“. Podpis brzmiał: „Czterej Sprawiedliwi.“



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Edgar Wallace i tłumacza: Janina Zawisza-Krasucka.