Rada sprawiedliwych/Rozdział XVIII

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Edgar Wallace
Tytuł Rada sprawiedliwych
Wydawca Towarzystwo Wydawnicze „Rój”
Data wyd. 1930
Druk Drukarnia „Stołeczna” G. Kryzel
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Janina Zawisza-Krasucka
Tytuł orygin. The Council of Justice
Źródło Skany na Commons
Inne Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
ROZDZIAŁ XVIII.
W CELI WIĘZIENNEJ.

Charles Garrett, sławetny dziennikarz, współpracownik Megaphonu, kończył już swój artykuł. Dnia tego pisanie przychodziło Charlesowi z trudnością, bowiem z obecnej sytuacji trudno było wydobyć choćby odrobinę humoru, który powinien przeważać w artykułach Garreta. Skończył wreszcie i spory plik papierów leżał przed nim na biurku. Wziął się do przeglądania porannych dzienników, między któremi leżały na biurku świeżo przybyłe depesze telegraficznych agencji. Przerzucał je obojętnie, aż wreszcie wzrok jego spoczął na następującej notatce:
„Przywódca tajnej organizacji Czterech Sprawiedliwych aresztowany został w Londynie wczorajszego wieczora...“
Chairles porwał się z miejsca i skierował się w stronę gabinetu naczelnego redaktora.
Otworzył bez ceremonji drzwi i bez tchu prawie powtórzył podaną przez agencję wiadomość.
Siwowłosy szef przyjął nowinę spokojnie i w kilka chwil potem zorganizował już cały zastęp reporterów redakcyjnych. W niespełna godzinę kilka taksówek odjeżdżało z pod budynku redakcji Magaphonu. W każdej z nich siedział jeden z reporterów, wysłany w całkiem innym, niż towarzysze jego, kierunku.
Megaplion postanowił zadziwić opinję londyńskich czytelników; postanowił dać obywatelom angielskim sensację, jakiej dotychczas jeszcze nie mieli.
Z małej notatki kronikarskiej: „George Manfred w wieku lat 39, bez zajęcia, zamieszkały w Hill Crest Lodge, St. Johns“ redakcja Megaphonu sporządziła kilkukolumnowy artykuł.
Dla Manfreda tymczasem przygotowano specjalną celę i traktowano go tak, jak innych więźniów. W szeregu zabójstw, ciążących na tajnej organizacji Czterech Sprawiedliwych, stanęło jeszcze zabójstwo nie jakiego Samuela Lipskiego, znanego wyzyskiwacza pracy robotniczej, który pewnego dnia znaleziony został bez życia w prywatnym swym gabinecie na tery tor jum fabryki. Wobec niemożności odnalezienia mordercy, czyn zbrodniczy.i przypisano Czterem Sprawiedliwym.
Wszystkie niemal gazety w dniu tym podały przebieg śledztwa w sprawie Manfreda. Świadków powołano wielu; pojawili się na miejscu przesłuchania: policjant, który znalazł martwe ciało Lipskiego, inspektor, który twierdził, że zbrodnię tę popełnili Czterej Sprawiedliwi, doktór, który skonstatował śmierć, a nawet jakiś poczciwy jegomość, który łamaną angielszczyzną orzekł:
„Znałem tego Lipskiego, dobry był człowiek. niech mu ziemia lekką będzie“.
Na zapytanie sędziego śledczego, zwrócone do Manfreda, czy czuje się winnym, podsądny, odmówił wszelkich wyjaśnień. Wogóle mówił mało, a raz tylko podczas całego śledztwa odpowiedział na zadane mu rzeczowo pytanie:
„Jestem przygotowany na poniesienie wszelkich konsekwencyj za swoje czyny“, rzekł spokojnie. „Uważam, że na szali przyszłości mojej nie zaważy absolutnie fakt przyznania, czy też nieprzyznania się do winy“.
Manfred skłonił się nisko.
„W zeznaniu pańskiem napiszę niewinny“, rzekł sędzia śledczy.
„Pozostawiam to uznaniu pana sędziego“, rzekł.
17- czerwca Manfred przekazany został władzom więziennym. Przedtem odbył jeszcze krótką konferencję z Falmothem, poczem opuścił celę tymczasowego aresztu.
Falmoth doszedł do wniosku, że trudno byłoby zanalizować myśli oskarżonego. W gruncie rzeczy detektyw był niezwykle zadowolony, że dobry los oddał w jego ręce przywódcę tak długo poszukiwanej tajnej organizacji. Jednocześnie jednak w duszy Falmotha zrodził się dziwny jakiś szacunek dla tego człowieka, który z takim spokojem znosił niezasłużoną może karę.
Gdy detektyw wszedł do celi, Manfred zajęty był czytaniem. Na widok gościa powstał z miejsca z wesołym uśmiechem.
„Witam, Mr. Falmoth“, zawołał, „wkraczamy w drugi i najbardziej poważny akt dramatu“.
„Nie wiem, czy ma mnie to cieszyć, czy smucić“, rzekł Falmoth tępo.
„Uważam, że powinien pan być zadowolony“, odparł Manfred z dwuznacznym uśmiechem, „zwyciężył pan“...
„Tak“, przerwał Falmoth sucho, „zdaję sobie z tego wszystkiego doskonale sprawę, lecz drugiej części tej całej historji poprostu nienawidzę“.
„Co pan ma na myśli?“
Manfred rzucił na detektywa zdziwione spojrzenie.
„Mam na myśli egzekucję Mr. Manfred; jest to najbardziej przykra historja po tem wszystkiem, co uczynił pan dla naszego kraju“.
Manfred odrzucił wtył głowę i zaśmiał się głośno.
„Niema się z czego śmiać“, rzekł detektyw. „Znajduje się pan w przykrej sytuacji dlatego, że minister spraw wewnętrznych jest krewnym zabitego przez was Ramona i dlatego też nienawidzi was serdecznie“.
„Śmiech mój jest zupełnie na miejscu“, szepnął Manfred chłodno, „jestem bowiem pewny, że uda mi się ucieczka“.
W słowach więźnia nie było ani odrobiny przechwałki, a tylko spokojna pewność, że o przyszłości swej myśli poważnie.
„Czy istotnie zamierza pan uciec?“ zapytał ponuro detektyw. „No, zobaczymy“.
Ucieczka Manfreda z celi nie miała szans powodzenia, bowiem był on strzeżony przez podwójną wartę i zwarty kordon policjantów, który zmieniał się co parę godzin na dziedzińcu więziennym; cela jego w więzieniu w Wandsworth była zamykana troskliwe na kilkanaście mocnych zamków.
Gdy pewnej nocy zbudziły go głośne rozmowy zmienianej na korytarzu straży, uśmiechnął się z zadowoleniem.
O życiu Manfreda, przebyłem w ciągu tych kilku tygodni w celi więziennej w oczekiwaniu mającego nastąpić procesu, niejeden publicysta mógłby napisać kilka nawet tomów. Odwiedzano go często, a najczęstszym gościem był Falmoth, który opowiadał mu o swej nadziei pochwycenia dwóch jego towarzyszy.
„Powinien się pan odzwyczaić od tej myśli,“ uśmiechał się Manfred, „nie dadzą się oni ująć tak łatwo“.
Niewiadomo dlaczego Falmoth przykładał wielką wiarę do słów więźnia.
„Gdyby pan był zwykłym kryminalistą, Mr. Manfred“, zauważył z uśmiechem, „przedstawiłbym pana Sądowi Najwyższemu i ręczę, że król udzieliłby swej łaski. Teraz zależy mi najbardziej na ujęciu pańskich towarzyszy, wiem jednak, że pan ich nie wyda“.
„Zupełnie zrozumiałe“, odparł tamten naiwnym tonem, „bo gdyby przyjaciele moi zostali aresztowani, któżby zaaranżował moją ucieczkę?“
Dama z Gratzu nie przychodziła, aby się z nim zobaczyć i Manfred był z tego niezwykle zadowolony.
Przywykł do codziennych wizyt dyrektora więzienia i wizyty te wydawały mu się coraz milsze. Mówili o krajach, które obydwaj znali, o ludziach, których dyrektor więzienia nie znał prawie wcale i o innych rzeczach, które Manfreda nie interesowały prawie zupełnie.
„Słyszałem, że zamyśla pan ucieczkę?“ mówił dyrektor pod koniec jednej ze swych wizyt. Dyrektor byt człowiekiem wysokim, silnie zbudowanym i ujmował życie poważnie. Podobno niegdyś zajmował stanowisko wyższego oficera artylerji morskiej. Może ze względu na realny swój pogląd na świat, nie zgadzał się z Falmothem, który projektowaną ucieczkę uważał za zwykły tylko żart.
„Tak“, odparł Manfred krótko.
„Czy zamierza pan uciec stąd?“
Manfred potrząsnął głową uroczyście. „Szczegóły nie są jeszcze dokładnie opracowane“, odparł ze spokojem.
Dyrektor więzienia zmarszczył brwi.
„Nie przypuszczam, aby chciał mi pan podstawić nogę“, rzekł. „Kwestja jest zbyt poważna, ażeby można ją ująć żartem, a wie pan o tem, że ucieczka stąd spowodowałaby utratę mojej posady“.
„Orjentuję się w tem doskonale“, rzekł Manfred, „i dlatego postanowiłem zorganizować to wszystko w ten sposób, aby pan nie miał żadnych przeze mnie przykrości“.
Ze zmarszczonemi brwiami dyrektor więzienia opuścił celę. Wrócił po kilku minutach.
„Zapomniałem powiedzieć panu, Mr. Manfred“, rzekł, „że może się pan spodziewać odwiedzin kapelana. To bardzo porządny człowiek i radzę panu przyjąć go przyjaźnie.“
Po wyjściu dyrektora, Manfred uśmiechnął się ironiczne.
„Porządny człowiek“, pomyślał.
Kapelan był człowiekiem nerwowym i wielce zmieszany przystąpił do rzeczy. Manfred nie odzywał się ani słowem i wysłuchał spokojnie długiej przemowy duchownego.
„Nie, nie“, rzekł po chwili,..nie przypuszczaj, Mr. Summer, abyśmy mieli odmienne zdania w dziedzinie religji i wiary w dobrotliwość Boga. Zasadniczo przez całe moje życie mało miałem z religją wspólnego; przypuszczam, że wybaczy mi pan, jeżeli nie będę się wywnętrzał przed nim i zdawał sprawy o czynach moich. Uważam, że najlepszym nauczycielem jest życie, a człowiek uświadomiony powinien sam sobie wystarczyć. Jedyną moją myślą w obecnej chwili jest to, że pragnę żyć dalej i o śmierci nigdy nie myślę“.
Młody duchowny zachował spokój. Począł rozmawiać z Manfredem o książkach i wyznawcach innych religij.
Przy każdej okazji, czy podczas rozmowy z dozorcami więziennymi, czy też z samym dyrektorem więzienia, Manfred powtarzał ustawicznie o projekcie swej ucieczki.
Dyrektor zwiększył jeszcze czujność straży, aby uniemożliwić ucieczkę więźniowi.
„Tak“, przyznawał dyrektor, „zwiększyłem czujność moją tylko dlatego, że wierzę w pańskie słowa. Zdołałem już poznać pana,“ dodał.
„Istotnie“?
„Nie tutaj“, rzekł dyrektor, wymownym ruchem ręki ogarniając celę więzienną, lecz poza Biurami więzienia. Czytałem dużo o panu i wreszcie pojąłem. Wierzę teraz, że projekt pański nie jest żartem“.
Manfred skinął potakująco głową. Zresztą czynił to zazwyczaj, gdy dyrektor więzienia dowodził czegoś z powagą.
Dyrektor więzienia pożegnał go serdecznie i drzwi celi zamknęły się za nim z przeraźliwym zgrzytem zamków.
Manfredowi wolno było czytać dzienniki, co przyniosło mu niezwykłe zadowolenie. Dozorcy więzienni zmieniali się bardzo często, a to dzięki czujności dyrektora więzienia, który nie życzył sobie, aby Manfred zbytnio się z nimi zaprzyjaźnił.
„Od dzisiaj nie będzie pan otrzymywał gazet“, rzekł dyrektor podczas jednej ze swych porannych wizyt. „Otrzymałem takie polecenie z głównej kwatery. Prawdopodobnie komendę najwyższą zaniepokoił artykuł, zamieszczony w ostatnich dniach w Megaphonie.
„Nie zauważyłem go“, rzekł Manfred z uśmiechem.
„Ale mógł go pan zauważyć“, rzucił dyrektor sucho.
„Oczywiście“, zamyślił się Manfred.
„Czy naprawdę pan tego nie czytał?“
Manfred nie odpowiedział.
„Nie mamy o czem mówić“, zawołał po chwili dyrektor, siląc się na wesołość, „zamiast gazet może pan otrzymywać książki bez ograniczenia“.
A zatem umożliwiono Manfredowi czytanie krótkich rozdziałów, opowiadających o życiu nazewnątrz murów więziennych. Interesowało go to bardziej, aniżeli sensacyjne artykuły, podawane w gazetach. Pewnego razu, podczas wizyty dyrektora więzienia, Manfred zapytał:
„Czy prasa uważa, mnie jeszcze za umysłowo chorego“?
„Nie“.
„Czy według niej urodziłem się w Anglji i jestem synem biednych rodziców“?
„Nie, inna teraz krąży historja, pan jest podobno członkiem szlacheckiej rodziny i kochał się pan w najmłodszych swych latach w jakiejś udzielnej księżniczce. W miłości tej rozczarował się pan“.
„Boże, jakież to romantyczne“, zawołał Manfred.
Samotność działała doskonale na spokojne usposobienie Manfreda. Stawał się coraz młodszym i lżejszym na duszy, humor go nie odstępował nawet w obecnej chwili, gdy powinien był z drżeniem oczekiwać zbliżającego się procesu.
Proces ten zainteresował całą niemal opinję londyńską i dotarł do najbardziej nawet zamkniętych sfer stolicy.
Pewnego dnia zakomunikowano Manfredowi, że odwiedzić go pragnie młody dyrektor Instytutu Antropologicznego, Luigi Fresscini.
Manfred zgodził się na te odwiedziny, spodziewał się bowiem nowej jakieś sensacji.
„Chciałbym zmierzyć pańską głowę“, rzekł Fresscini zaraz na wstępie odwiedzin.
„Obawiam się, że nie będę mógł pozwolić panu na to“, odparł Manfred chłodno, „przedewszystkiem dlatego. że wydaje mi się to bezdennie głupie, a po drugie dlatego, że pomiary głowy w antropologii są tak samo rzeczą przestarzałą, jak puszczanie krwi w chirurgji“.
Uczony nie tracił powagi.
„Przypuszczam, że lekcje tego rodzaju są dla mnie zupełne zbyteczne“ zaczął.
„O, przydałyby się panu bardzo“, odrzekł Manfred, „stałby się pan może jeszcze większym uczonym, jak naprzykład Antonio de Costa i Feliks Hedemann; obydwaj oni twierdzą, że monografja pańska w pracy o pochodzeniu człowieka jest okropnym nonsensem“.
Z rumieńcem na twarzy opuścił Fresscini więzienną celę. W późniejszym artykule swym, podanym do dzienników londyńskich, orzekł on, że Manfred jest zupełnym degeneratem, na którego twarzy maluje się instynkt morderczy.
Wszystkie te zdarzenia uprzyjemniały. długie chwile oczekiwania i sprawiały, że pozorna tragedja Manfreda stała się kompletną komedją.
Na tydzień przed procesem, podczas rozmowy z dyrektorem więzienia, Manfred wspomniał coś o pragnieniu swem otrzymania nowego transportu książek.
„Co takiego chciałby pan?“ zapytał dyrektor, notując życzenia Manfreda na małej ćwiartce papieru.
„O, wszystko mi jedno“, rzekł Manfred leniwie, „mogą być podróże, życiorysy, nauka, sport — wszystko, co panu wpadnie w ręce“.
„Dam panu katalog“, zaproponował dyrektor, który nie był człowiekiem zbytnio oczytanym. „Jedynemi książkami podróżniczemi, które znam, są dwie rzeczy: „Trzy miesiące w Marokku“ i „Poprzez puszcze Ituri“. Jedna z nich napisana jest przez zupełnie nieznanego autora, Teodora Maxa. Czy zna go pan?“
Manfred potrząsnął głową przecząco.
„Pragnąłbym te dwie rzeczy przeczytać“, rzekł.
„Czy nie byłby już najwyższy czas, aby zaczął pan przygotowywać swoją obronę“? zapytał dyrektor cierpko.
„Nie zamierzam się bronić“, rzekł Manfred, „i dlatego też przygotowania wszelkie są zupełnie zbyteczne.
Dyrektor był wielce zdziwiony.
„Czyż życie nie ma dla pana żadnego znaczenia?“ zapytał surowo. „Czy nie chce pan żyć dalej?“
„Zamierzam przecież uciec“, rzekł Manfred: „czy nie zmęczyło już pana ciągłe powtarzanie przeze mnie jednej i tej samej formułki“?
„Gdy gazety podały wiadomość o pańskiej chorobie umysłowej“, odezwał się po chwili dyrektor więzienia, „miałem szczery zamiar napisać specjalny list do jednej z redakcyj, aby sprostować to mylne ich mniemanie“.
„O wiele więcej byłbym zadowolony“, zawołał Manfred wesoło, „gdyby im pan doniósł, że biegam po małej celi na czworakach i wyrzucam Wszystkich, którzy mnie odwiedzają“.
Następnego dnia przyniesiono Manfredowi żądane książki. Tajemnice puszcz Iturji zostały tajemnicami, lecz zato „Trzy miesiące w Marokko“ przeczytał więzień od deski do deski, dochodząc do wniosku, że jest to najgłupsza książka ostatniej doby. Dla jakich powodów napisał Leon Gansalez tę pracę przy pomocy Poiccarda, żaden zdaje się z czytelników, prócz George‘a Manfreda, nie wiedział.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Edgar Wallace i tłumacza: Janina Zawisza-Krasucka.