Przejdź do zawartości

Rada sprawiedliwych/Rozdział XVII

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Edgar Wallace
Tytuł Rada sprawiedliwych
Wydawca Towarzystwo Wydawnicze „Rój”
Data wyd. 1930
Druk Drukarnia „Stołeczna” G. Kryzel
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Janina Zawisza-Krasucka
Tytuł orygin. The Council of Justice
Źródło Skany na Commons
Inne Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron

ROZDZIAŁ XVII.
MANFRED.

Manfred siedział samotnie w apartamencie swym na Levisham, a pokój, w którym się znajdował, oświetlony był półprzyćmionem światłem małej, stojącej lampy. Na twarzy Manfreda malowało się zmęczenie. Tuż przy nim, na stole leżała otwarta książka i opróżniona srebrna filiżanka od czarnej kawy. Manfred czuł w duszy zbliżającą się reakcję. Ten dziwny człowiek przeczuwał, że praca, do której przywykł od lat wielu, była już na ukończeniu. Aczkolwiek niezwykłą satysfakcję przyniosło mu zwyciężenie Stu Czerwonych, to jednak uczuwał coraz bardziej fizyczne zmęczenie.
Tego dnia Gonsalez wyjechał do Paryża, Poiccard zaś udał się za nim pociągiem popołudniowym. Manfred miał spotkać się z przyjaciółmi dnia następnego.
Ostatnia wałka przemęczyła wszystkich trzech przyjaciół, a i koszty jej finansowe były dość znaczne. Trzej ci oryginałowie zżyli się z sobą w ciągu ostatnich lat kilku i każdy z nich dla drugiego był otwartą księgą. Nie mieli przed sobą żadnych sekretów, a wierzyli w siebie bezgranicznie.
W świecie cywilizowanym znani byli, jako tajna organizacja Czterech Sprawiedliwych. Z niezwykłą łatwością udawało im się wtargnąć zarówno do życia publicznego, jak i do życia prywatnego poszczególnych jednostek. Byli ludźmi swobody, ludźmi wolnymi, którzy nie liczyli się z prawem a działali dla dobra pokrzywdzonych.
Aczkolwiek sami wyznaczali innym kary, dla nich nie było kary na świecie. Stali się niejako symbolem wszystkich tych, którzy żyli i, których czyny Sprawiedliwych zaciekawiały coraz bardziej.
Wszelkie poczynania policji całego świata utrudniało to, że Czterej Sprawiedliwi byli ludźmi nietylko zamożnymi, ale bogatymi. Mimo to, że występowali pod godłem Czterech Sprawiedliwych, to jednak czwarty członek ich organizacji już nie istniał; wystąpił on z bractwa po dokonaniu tego co było jego obowiązkiem.
Gdy mały zegar, stojący na kominku wybił dziesiątą, Manfred zapalił spirytusową maszynkę i nalał sobie nową filiżankę kawy. Uszu jego dobiegł odgłos dzwonka, poczem rozległy się kroki na schodach. Nie spodziewał się gości, chociaż zawsze był przygotowany na czyjeś odwiedziny i we dnie i nocy.
„Proszę wejść, rzekł w odpowiedzi na lekkie pukanie; na progu ukazał się gospodarz.
„Jakaś obca pani chce się z panem widzieć“.
„Proszę ją tu przyprowadzić“, odparł Manfred.
Zajęty był jeszcze gotowaniem kawy, gdy ona stanęła w otwartych drzwiach. Nie spojrzał na nią, ani też nie zapytał kim była. Gospodarz stał przez chwilę w niepewności na progu, poczem wyszedł, zamykając drzwi za sobą.
„Przepraszam panią na chwilę“, rzekł Manfred. „Może pani spocznie“.
Zdrową ręką napełnił filiżankę kawą, poczem podszedł do biurka i, ułożywszy stos listów i papierów na marmurowej tacy, podpalił je, czekając, aż spłoną doszczętnie. Wreszcie spojrzał na swego gościa.
Nie zwracając uwagi na zaproszenie, przybyła siała z rękoma, skrzyżowanemi na piersiach.
„Czy pani nie usiądzie“? zapytał znowu.
„Wolę stać“, odparła krótko.
„Widoczne nie jest pani, tak, jak ja zmęczoną“, rzekł i zagłębił się w głębokim fotelu, w którym siedział poprzednio.
Nie dała odpowiedzi i przez kilka minut milczała.
„Czy Dama z Gratzu zapomniała, że jest świetną mówczynią“? zauważył z uśmiechem. Dostrzegł w spojrzeniu jej coś w rodzaju wyrzutu i zmienił natychmiast ton.
„Niech pani siądzie, Mary“, rzekł łagodnie. Zauważył, że policzki jej zarumieniły się, a oczy poweselały nagle.
„Nie, nie“, pośpieszył dodać, „mówię zupełnie poważnie teraz. Dlaczego pani nie odeszła z tamtymi“?
„Mam jeszcze tutaj pracę“, rzekła.
Rozłożył ręce bezradnie.
„Praca, praca i praca“, rzekł z gorzkim uśmiechem, „czyż praca się jeszcze nie skończyła? Pani ją ukończyła przecież“.
„Jest już na ukończeniu“, rzekła, obrzucając go dziwnem spojrzeniem.
„Niech pani usiądzie“, rozkazał, a ona podsunęła sobie najbliższe krzesło, przyglądając mu się ustawicznie.
Wreszcie pierwsza przerwała milczenie.
„Kim pan jest“? zapytała niecierpliwie. „Kto panu udzielił tego autorytetu“?
Zaśmiał się głośno.
„Kim jestem? Jestem człowiekiem sprawiedliwym, Mary; autorytetu, o którym pani mówi, nie mam żadnego“.
Zamyśliła się przez chwilę.
„Nie zapytał mnie pan nawet, dlaczego tu przyszłam“, szepnęła.
„Nie pytałem o to nawet siebie, bo zdaje mi się rzeczą zupełnie naturalną, że spotkać się musieliśmy znowu, aby się rozstać“.
„Jak nazywają pana pańscy przyjaciele“? zapytała nagle. „Czy mówią o panu człowiek z brodą, czy wysoki człowiek, — czy jakaś kobieta nazywała pana w życiu po imieniu“?
Chwilowy cień przebiegł po jego twarzy.
„Tak“, odparł spokojnie; „mówiłem już pani, że jestem tylko człowiekiem. Nie jestem ani djabłem, ani półbogiem, ani też zjawą, utworzoną z piany morskiej; nie jestem czarodziejem“, uśmiechnął się, „lecz jestem synem zwykłych rodziców i ludzie nazywa ją mnie George Manfred“.
„George“, powtórzyła, jakgdyby ucząc się napamięć tego imienia. „George Manfred“. Patrzała nań długo z powagą, aż wreszcie zmarszczyła brwi.
„Cóż takiego sprawiło pani przykrość w tem, co powiedziałem“? zapytał.
„Nic“, odparła szybko, „tylko ja jestem.... nie mogę zrozumieć... pan jest taki dziwny...“.
„Inny, niż pani się tego spodziewała“. Pochyliła nadół głowę.
„Spodziewała się pani triumfu. Chciała mię pani wziąść w obronę“?
Skinęła potakująco głową.
„Nie, nie“, ciągnął dalej, „wszystko się już skończyło. Minęło pragnienie zwycięstwa: jestem zadowolony z potęgi, która pokonała pani przyjaciół. Do pani nie mam żadnego żalu“.
„Nie jestem ani lepsza, ani gorsza od nich“, rzekła z prostotą.
„Będzie pani lepsza, gdy szaleństwo minie“, rzekł łagodnie, „gdy zorjentnje się pani, że młode jej życie nie powinno być poświęcone kaprysom straszliwej anarchji“.
Pochylił się i ujął małą jej dłoń w swą męską rękę.
„Dziecko, pani musi porzucić tę pracę, wyszeptał miękko, „proszę zapomnieć o tem, co było, wyrzucić to z swej pamięci; proszę uwierzyć w to, że partja Stu Czerwonych nie istniała nigdy“.
Nie odbierała mu swej ręki, ani też nie usiłowała hamować potoku łez, który spłynął z jej oczu. Jakaś tajemnicza siła otworzyła zamkniętą jej duszę, jakiś dziwny wpływ uczynił ją bezbronną. Nieznana nikomu potęga skruszyła granit i stał, z których, jak przypuszczała, było jej serce.
„Mary, jeżeli kiedykolwiek znała pani miłość macierzyńską“, — jakże słodki był jego głos — „proszę pomyśleć o tem. Czy zdaje sobie pani sprawę, ile wartości miało dla niej życie, ile planów i nadziei pokładała i jak cierpiała za panią ta kobieta, która była pani matką. Nie przypuszczała chyba, że ręce, które całowała kiedyś, podniosą się przeciwko życiu ludzi. Modliła. się do Boga, aby duszę pani uchował w czystości i, aby pokazał pani świat z najpiękniejszej strony...
Z pieszczotą ojcowską przyciągnął ją ku sobie, aż wreszcie osunęła się przed nim na kolana, ukrywając zapłakaną twarz na jego piersi. Objął ją silnemi ramionami i dłonią gładził lśniące jej włosy.
„Jestem złą kobietą“, szlochała, „jestem złą, niedobrą kobietą“.
„Odrobinę spokoju“, prosił ze smutkiem; „nie należy określać naszej dobroci według czynów naszych, lecz według naszych zamiarów, które — niestety — nie zawsze odnoszą pomyślny skutek“.
Szloch jej stawał się coraz głośniejszy; objęła go za szyję, jakgdyby lękając się, że odsunie się od niej.
Przemawiał do niej, jakgdyby była małem przerażonem dzieckiem, a ona uspokajała się coraz bardziej, aż wreszcie podniosła wzrok ku niemu.
„Niech pan posłucha“, wyszeptała; „ja — ja — och, nie mogę, nie mogę tego powiedzieć“. Ukryła znów twarz na jego piersi.
Po chwili wyszeptała znowu:
„Czy, jeżelibym prosiła, jeżelibym błagała pana o coś, uczyniłby pan to dla mnie“?
Patrzał w jej oczy z uśmiechem.
„Robił pan już wiele rzeczy — zabijał pan — tak — tak, proszę mi pozwolić mówić; wiem, że ranię pana, lecz muszę skończyć“.
„Tak“, odparł z prostotą; „zabijałem“.
„Czy żal panu było tych, których pan zabijał“?
Potrząsnął przecząco głową.
„A jednak żalby panu było“, ciągnęła dalej Potrząsnął znowuż głową.
„Tak, tak, szeptała, usiłując mówić dalej. Niestety, słowa przychodziły jej z trudnością. Podniosła głowę wgórę i, złożywszy dłonie na jego ramionach, rozchyliła drżące wargi.
„Zabij mnie“, zawołała, „bo zdradziłam cię przed policją“.
Nie uczynił żadnego ruchu, siedząc spokojnie w głębokim fotelu, a nawet żaden mięsień nie drgnął w jego twarzy.
„Czy słyszysz“? wołała rozpaczliwie. „Zdradziłam cię dlatego, — że cię kocham, lecz nie wiedziałam o tem — nie wiedziałam o tem dotychczas“.
Domyśliła się z jego spojrzenia, ile go kosztować musiały ostatnie jej słowa, nie przypuszczała jednak, aby wiadomość o zdradzie nie wywarła na nim żadnego wrażenia.
„Nigdy nie mówiłam o tem nawet samej sobie“, szeptała; „nie pozwoliłam sobie nawet na myśl taką, a jednak było to we mnie przez cały czas, czekało... jestem teraz szczęśliwsza, chociaż ty umrzesz i chociaż każda godzina mego życia jest godziną męki. Jestem szczęśliwsza, że ci to powiedziałam, szczęśliwsza, niż przypuszczałam, że kiedykolwiek będę... Dziwiłam się dlaczego pamiętam o tobie i dlaczego o tobie myślę i dlaczego przychodziłeś do mnie we śnie co nocy. Myślałam, że dzieje się to dlatego, że cię nienawidzę, dlatego, że cię chcę zabić, lecz teraz wiem...“
Załamywała ręce w bezsilnej rozpaczy.
„Dlaczego nic nie mówisz“? zawołała. „Czy nie rozumiesz słów moich, najdroższy? Wydałam cię policji dlatego — o, Boże, że cię kocham“.
Pochylił się znowu i wyciągnął ku niej obydwie dłonie, a ona przyczołgała się ku niemu na klęczkach.
„Mary, dziecino“, wymamrotał, patrząc z bólem na bladą jej twarzyczkę, „obydwoje — i ty i ja — zbyt silni jesteśmy, aby mówić o miłości. Musisz zapomnieć o tem, maleńka, niechaj to będzie zwykłem obudzeniem po przykrym śnie... Idź silna w nowe życie — w życie, w którem kwiaty kwitną, ptaki śpiewają i w którem znajdziesz zasłużony dla siebie odpoczynek“.
Jedyną jej myślą było teraz jego bezpieczeństwo.
„Oni są na dole“, wyszeptała. „Przyprowadziłam ich tu, byłam ich przewodnikiem.
Uśmiechnął się.
„Wiedziałem o tem“, rzekł.
Spojrzała nań ze zdziwieniem.
„Tyś wiedział“? wyjąkała złamanym głosem. „Tak — jak tylko weszłaś tutaj“, wskazał stos spalonych papierów na marmurowej tacy, „wiedziałem“.
Podszedł do otwartego okna. Uradowało go to, co zobaczył na dole.
Podszedł do niej i podniósł ją z klęczek. Chwiało się na nogach, lecz jego silne ramię podtrzymywało ją. Począł nasłuchiwać: uszu jego dobiegł zgrzyt otwieranych na dole drzwi.
„Nie powinnaś myśleć o mnie“, rzekł znowu.
Potrząsnęła głową bezradnie i wargi jej zadrżały.
„Niech Bóg cię prowadzi i wspomaga“, rzekł uroczyście, składając na drżących jej wargach gorący pocałunek.
Postąpił ku drzwiom na spotkanie Falmotha.
„George Manfred?“ spytał detektyw, spoglądając w zakłopotaniu na stojącą obok niego dziewczynę.
„Tak się nazywam“, odparł Manfred spokojnie. „Pan jesteś inspektor Falmoth“.
„Główny detektyw“, sprostował tamten.
„Bardzo mi przykro“, rzekł Manfred.
„Mam rozkaz aresztować pana“, rzekł Falmoth, „pod zarzutem przynależności do tajnej organizacji Czterech Sprawiedliwych, na sumienni u której ciąży kilka zbrodni“.
„Pragnę ułatwić panu to przykre zadanie“, rzekł Manfred uprzejmie, podnosząc wgórę obie dłonie.
Po raz pierwszy w życiu uczuł zimno stalowych kajdan na swych rękach.
Gdy jeden z urzędników zapinał mu kajdany. Manfred podniósł ręce wgórę i uśmiechnął się.
„Czy tylko dobrze umocowane“? zapytał.
Otoczyli go kołem, a on zwrócił się jeszcze z uśmiechem do dziewczyny:
„Kto wie, ile dni szczęścia przeżyjemy jeszcze obydwoje“, wyszeptał miękko.
Ze szczękiem szabel sprowadzali go po schodach.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Edgar Wallace i tłumacza: Janina Zawisza-Krasucka.