Rada sprawiedliwych/Rozdział XI

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Edgar Wallace
Tytuł Rada sprawiedliwych
Wydawca Towarzystwo Wydawnicze „Rój”
Data wyd. 1930
Druk Drukarnia „Stołeczna” G. Kryzel
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Janina Zawisza-Krasucka
Tytuł orygin. The Council of Justice
Źródło Skany na Commons
Inne Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron

ROZDZIAŁ XI.
NA CALL MAYOR.

Obszerna jadalnia w hotelu, de la Paix była tego dnia wypełniona po brzegi ze względu na godzinę obiadową. Większa część sali zarezerwowana została przez rząd dla znakomitych gości, a ożywione rozmowy, prowadzone przy stolikach odznaczały się urozmaiconą różnorodnością języków. Małe, białe stoliki, przystrojone błyszczącem srebrem nakryć i bronzem ocienionych dyskretnie lamp, zajęte były przez wyższych urzędników, konsulatów i ambasad obcych. Co chwila na salę wchodził ktoś nowy. a wejście jego powodowało głośne odsuwanie krzeseł i dźwięk ostróg licznie zebranych na sali oficerów. Jeden ze stolików w małej, odległej niszy, zajęty był przez wytworną damę o niezwykle pięknych rysach i wytwornych ruchach.
„Piękna dziewczyna, jak Boga kocham“, rzekł głośno jakiś wysoki major, spoglądając ku nieznajomej poprzez okrągłe szkła amerykańskich okularów.
„Kto jest ta pani“? zapytał książę Dołgoruki, delegat misji rosyjskiej.
Kelner z głębokim ukłonem udzielił informacyj uprzejmie.
„Bardzo bogata, Wasza Ekscelencjo, jest to baronowa von Zinnitt-Durnstadt; podobno zamężna. Opowiadają, że posiada wielkie majątki w Rosji i wydaje szalone sumy pieniędzy w Paryżu“.
„Mądra kobieta“, zaśmiał się Rosjanin. „Rosja jest niewyczerpanem źródłem złota“.
Kelner uśmiechnął się pod wąsem.
Muszę zaznaczyć, że oczywiście kelnerem owym był znowu Menszikof, którego wrogowie twierdzili z iron ją, że jest on stworzony na kelnera. Przyznać należy, że w roli kelnera Menszikof mógł zdziałać jak najwięcej, to też, dowiedziawszy się o obecności Damy z Gratzu w Madrycie, pośpieszył tam również i zaangażował się jako kelner do restauracji hotelu de la Paix. Niewielu Rosjan znało Menszikofa osobiście, zresztą nazwisko swe zmieniał przy każdej nadarzającej się sposobności. Obowiązkiem Menszikofa w Madrycie było strzeżenie Wielkiego Księcia, do którego świty został przez rząd angielski przydzielony.
W pewnej chwili elegancka dama skinęła na Menszikofa od swego stolika. Była ubrana w elegancką suknię z miękkiego, czarnego szyfonu, haftowaną perłami; z ramion jej spływała futrzana etola.
„Partja Stu Czerwonych musi mieć dużo pieniędzy“, przebiegło przez myśl Meszikofa, gdy pochylał się nad stolikiem, czekając na rozkaz wytwornej damy.
„Spodziewam się gościa, odezwała się po francusku; „proszę go wprowadzić do mego salonu“.
„Oui, madame“, odparł kelner; „powtórzę polecenie pani maitre‘owi“.
Spojrzała nań z dziwnem zainteresowaniem. „Głos pański zdaje się mi być dziwnie znajomy“, rzekła. „Czy usługiwał mi pan kiedyś przedtem“?
„O ile pamiętam, nie“, odparł z godnością, należną swemu zawodowi.
Pośpieszył wydać jakieś instrukcję i wrócił po chwili, meldując, że rozkaz jej został spełniony.
„Proszę o kawę“, rzekła i spojrzała nań znowu.
Unikając jej wzroku, oddalił się szybkim krokiem.
Siedziała nad podaną filiżanką kawy, obserwując z ciekawością zebranych na sali gości. Zimna i obojętna, bez cienia uśmiechu na twarzy, zdawała się stanowić wybitny kontrast z resztą rozweselonej publiczności.
Po chwili z czapką w ręku zbliżył się portjer hotelowy, meldując, że jakiś jegomość czeka na Jej Ekscelencję w salonie.
Podziękowała portjerowi wyniosłem skinieniem głowy, poczem wstała i pewnym, elastycznym krokiem opuściła salę, przeprowadzona aż do wyjścia tysiącem zachwyconych spojrzeń.
Apartament jej znajdował się na niższem piętrze, na które pojechała windą, otworzoną przez, uprzejmego liftoboy‘a.
U drzwi zatrzymała się na chwilę, dobywając z kieszeni, ukrytej w fałdach sukni, jakiś papier. Wreszcie nacisnęła klamkę. W obszernym salonie zapalona była jedna tylko mała lampka, a mężczyzna, który podniósł się na powitanie, stał teraz w zupełnym półcieniu.
Cofnęła się kilka kroków, dostrzegłszy, że nie był to von Dunop, którego oczekiwała, lecz jakiś mężczyzna o wiele wyższy. Twarzy jego widzieć nie mogda dokładnie.
„Obawiam się“... zaczęła.
„Bardzo się z tego cieszę“, rzekł mężczyzna swobodnie; w tej samej chwili poznała jego głos i krew napłynęła do bladych jej policzków.
„Pan“... zawołała z zapartym oddechem.
Jegomość skłonił się nisko. Podszedł bliżej i stał już teraz między nią i drzwiami tak, że światło padło w pewnej chwili na twarz jego i uwidoczniło niezwyciężoną siłę stalowego jego wzroku.
„Pragnąłem, aby się pani obawiała“, odezwał się po chwili z odcieniem goryczy; „pragnąłem ujrzeć w pani choć cień ludzkiej słabości, lub też dotknąć struny czułej kobiecego pani serca“.
„Czego pan ode mnie chce“? zapytała jakimś nieswoim głosem.
„Wymagam spokoju dla mych towarzyszy, bezpieczeństwa dla słabych i sprawiedliwości dla pognębionych“, rzekł z prostotą.
„Któż występuje przeciwko sprawiedliwości“? spytała z ironją.
„Ani ja“, rzekł, „ani moi towarzysze. Życie moje poświęciłem dla świata cywilizowanego, ponieważ wierzę w jego zwycięstwo, a wiara według mnie jest czynem“.
„A więc“? zapytała chłodno. Była zaskoczona tem dziwnem spotkaniem. Orjentowała się, że nie było teraz żadnej możliwości wydostania się z rąk tego człowieka. W kobiecej jej duszy przeważyło czysto kobiece zdziwienie. Starała się odzyskać równowagę.
„A więc“, powtórzył; „przyszedłem,, aby ogłosić zawieszenie broni“.
„Ach“. Okrzyk triumfu nie wywarł na nim wrażenia.
„Nie byłoby sensu“, ciągnął dalej, „oszczędzać straszliwego pożądania rozlewu krwi, które to pożądanie przenika duszę pani i dusze jej towarzyszy.
„Musimy dojść do celu“, wybuchnęła.
Skinął potakująco głową.
„I my również“, rzekł. W głosie jego drżała ponura pogróżka.
„Istotnie, cel musi być osiągnięty, madame“, rzekł przyciszonym głosem, gdy ona zawisła zdziwionem spojrzeniem na jego twarzy. Zdawał jej się być coraz bardziej niezrozumiałym i nieobliczalnym w słowach.
„Ileż to żyć ludzkich winna jest partja Stu Czerwonych cywilizacji? Naprzykład — von Dunop. Oczekiwała go pani teraz, nieprawdaż“?
„Czy nie żyje“? przeraziła się.
Na ustach Manfreda zamajaczył uśmiech. Przecież mimo wszystko była kobietą, kobietą, która zauważyć musiała uśmiech ten i niespokojne błyski jego oczu. A ona pomyślała, że człowiek ten był mężczyzną, który uśmiechać się musiał często.
„Owszem żyje — czyż nie mówiłem o zawieszeniu broni? Lecz życie von Dunopa należy teraz do nas. Jeżeli bróździć będzie dalej — śmierć jego jest nieunikniona. Mógłbym wyliczyć cały szereg nazwisk tych, którzy zginęli z ręki sprawiedliwych“.
Umysł jej pracował szybko. Myśli kształtowały się prędzej jeszcze, niż jego słowa. W pewnej chwili wzruszyła ramionami i odwróciwszy się doń plecami, podeszła do otwartego biurka. Poprzez ramię rzuciła mu zapytanie, niby strzał rewolwerowy:
„A wy“?
„Raz jeden tylko zabiliśmy przyzwoitego człowieka“, rzekł z dumą, „a uczyniliśmy to również dla dobra ludzkości“.
W milczeniu przeszła wolnym krokiem na to samo miejsce, na którem stała przed chwilą.
„O zawieszeniu broni nie może być mowy“, rzekła, „ponieważ linja nasza wytyczna nie zgadza się z tem“.
Pochyliła się ku niemu, twarz jej płonęła rumieńcem oburzenia.
„Jeżeli w Anglji koń pański stanie do wyścigów i wygra Derby, mówi się, że był on stworzony do zwycięstwa. Pak samo jest i z ludźmi. Czyż synowie doktorów są urodzonymi doktorami“?
„Tak i nie“, odparł chłodno, „bo syn konia, który wygrał Derby, będzie zwycięzcą, jeżeli jest dobrze karmiony i trenowany; syn doktora będzie doktorem, jeżeli studjować będzie medycynę; a syn króla zostanie królem, jeżeli potrafi rządzić sprawiedliwie, czyli, jeżeli w młodości otrzyma odpowiedni trening“.
„A jeżeli nie“? zapytała przekornie. „Jeżeli jest on człowiekiem o słabej woli, lub szaleńcem?
„Wówczas poddani będą nim rządzić“, odparł Manfred.
„Mówi pan do mnie tak, jakgdybym była dzieckiem“, oburzyła się, „jakgdyby dusza moja nie domagała się swobody i jakgdyby każdy nerw mój nie domagał się śmierci królów“.
„Inny król przyjdzie znowu, albo dyktator, który gorszy będzie od króla“, rzekł ze smutkiem. „Walczycie dla spraw absurdalnych. Staracie się o władzę człowieka, lub ludzi, którzy będą znowu uciskać innych“.
„Walczymy ambicją i terorem“, rzekła, „stwarzamy prawo naturalne, które ma pokonać dotychczasowe prawo, stwarzamy lęk śmierci, który ma pokonać głód potęgi. Jeden po drugim muszą zginąć ci, którzy, według pana, rządzić powinni“. Podeszła ku niemu bliżej i mówiła szeptem prawie, a pierś jej falowała szybkim oddechem. „Królowie i dyktatorzy aż do najniższych rang dworskich złożeni będą do mogił razem z przeciętnymi śmiertelnikami. Po śmierci korona nie jest symbolem; ludzie, którzy sprzeciwiać nam się będą, powinni zginąć, nawet — tacy ludzie, jak pan“.
W tej samej chwili dostrzegł błysk stali i odskoczył pod przeciwległą ścianę. Ostrze sztyletu dosięgło jego ramienia, lecz w tej samej chwili udaremnił następny cios, porywając kobietę w silne objęcia. Przez chwilę przylgnęła do niego ciałem i uczuła głęboki jego oddech na swej skroni, poczem ręka jego obezwładniła jej dłoń i uwięziła obydwie jej ręce. Patrzała nań dziko, namiętna złość pokryła twarz jej śmiertelną bladością; drżała na całem ciele.
„Teraz“, szepnęła nienawistnie, „może mnie pan zabić“.
Potrząsnął przecząco głową, a ona dostrzegła dziwny ból w jego spojrzeniu.
„Nie“, rzekł krótko i uwolnił ją z uwięzi. Pochylił się, podniósł z podłogi sztylet i obejrzawszy go dokładnie, umieścił ze spokojem na biurku.
Potem zwrócił się do niej znowu.
„A zatem o zawieszeniu broni nie może być mowy“? zapytał.
Milczała.
„Milczenie jest odpowiedzią pani“, rzekł, kierując się do wyjścia.
Po paru krokach odwrócił się znowu, wsparty o ścianę.
Znowu znalazła się przy nim ta oryginalna Dama z Gratzu.
„Pan jest ranny“, zawołała z rozpaczą i chwyciła go za ramię. „Pozwól pan“....
Manfred spoglądał na nią zgóry, na twarzy jego zamajaczył obcy jakiś cień.
„Czy to jest zawieszenie broni“? zapytał znowu.
„Nigdy“, zawołała.
Puściła jego ramię i błyski dzikie zapaliły się w jej oczach.
Manfred skłonił się nisko i wolnym krokiem opuścił pokój.
„Niezbyt poważna rana“, rzekł Gonsalez krytycznie. „Oczywiście Dama z Gratzu... I cóżeś z nią uczynił“?
„Pożegnała mnie bez cienia skruchy“, rzekł Manfred z uśmiechem.
Twierdzenie to mogło być prawdą i nieprawdą zarazem, bowiem któż może wiedzieć, jaki powód wycisnął łzy z oczu dumnej Damy z Gratzu tej samej jeszcze nocy?

Uroczystość zaślubin Carlosa, księcia Eskurialu, odbywała się z takim rozmachem, na jaki stać było młodzieńczą naturę księcia. Młody książę beztrosko zapatrywał się na życie, a i teraz z niezwykłym zapałem przystępował do uroczystości zaślubin. Ze względu na rozmaite ekstrawagancyjne występy, któremi książę mógł się poszczycić za czasów kawalerskich, kościół katolicki podczas przedślubnej spowiedzi nie chciał mu dać rozgrzeszenia, na co książę odpowiedział krótko:
„Jeżeli się nie zgodzicie, to przejdę na protestantyzm“.
Ponieważ wiadomem było, że książę był zdolny uczynić wszystko, duchowieństwo zostawiło go w spokoju.
Punktualnie o trzeciej rano sokoli ukazali się na mieście w szatach królewskich. Ulice były już przepełnione ludnością o wschodzie słońca, a szczególnie Puerta del Sol, wypełniona oficerami wszelakich broni w galowych mundurach. Kawiarnie również nie pamiętały nigdy jeszcze takiego powodzenia, a gdy słońce wzniosło się wyżej, przez ulice.Madrytu poczęły maszerować oddziały wojsk z orkiestrami i pieśnią na ustach. Żadne chyba państwo europejskie nie może się poszczycić takim wspaniałym doborem barw w umundurowaniu armji, jak Hiszpan ja; umundurowanie to było dumą młodego księcia. Z każdego balkonu zwisały piękne perskie dywany, przybrane chorągwiami o barwach narodowych i różnokolorowem kwieciem. A gdy wreszcie nastał gorący, letni ranek, ulice miasta przedstawiały się imponująco.
Dwaj mężczyźni, zajmujący pokój artysty genjusza na Calle Mayor, siedzieli i pracowali, przy zamkniętych drzwiach i oknach.
Na stole stała otwarta butelka wina, trochę owoców na talerzu i wiązanka zwiędniętych kwiatów, która miała być prawdopodobnie symbolem dzisiejszej uroczystości. Tuż przy otwartej butelce spoczywały dwa browningi, nadające atmosferze pokoju wyraz ponurej zgrozy.
Dwaj mężczyźni, zagłębieni w miękkich fotelach, czekali.
Do uszu ich dobiegały dźwięki orkiestry, która zapowiadała uroczystość królewskich zaślubin i wkroczenie orszaku do wnętrza świątyni.
Jeden z mężczyzn uniósł się na fotelu i sięgnął po szklankę.
„Czy jesteście pewni, że będą przechodzić tędy”? zapytał.
Drugi ziewnął głośno.
„Zasadniczo są trzy drogi”, odparł leniwie. „Już kilka razy mówiłem wam. Manuel. Czy jesteście tacy nerwowi”?
Tamten uśmiechnął się boleśnie. Poprawił bransoletkę skórzaną, wybijaną złotemi blaszkami.
„Wznieci to sensację”, rzekł w zamyśleniu.
„Tm większe podniecenie, tem większa szansa ucieczki”, rzekł towarzysz, zapalając papierosa.
Manuel otworzył okno i wyjrzał na wąska ulicę, poczerń wrócił znowu do stołu.
„Balkony pod nami są przepełnione”, zaanonsował, „a ludzie gniotą się tak. jak w skrzynce pomarańcze. Spójrzcie na ulicę”.
Obydwaj wyszli na balkon i dopiero po kilku minutach wrócili do pokoju...
Zastali tu niezwykłą zmianę, która zaszła podczas chwilowej ich nieobecności. Spojrzawszy na stół. Manuel nie dostrzegł rewolwerów, a i stalowe cylindry, leżące opodal przesunięte były na sam koniec stołu. Nie starczyło już czasu na dalsze obserwacje, bowiem czyjeś ramię zacisnęło się dokoła jego szyi i po chwili był już zupełnie obezwładniony. Szczęśliwszy był od towarzysza swego, bowiem Poiccart, dzięki niezwykłej swej zręczności działał delikatniej, niż jego przyjaciele.
Dopiero po kilku minutach Manuel zdołał zdać sobie sprawę z.niewygodnej sytuacji, w jakiej się znajdował. Ręce miał związane, nogi przytwierdzone mocno do krzesła, na którem siedział, a usta zakneblowane jakąś szmatą. W uszach szu — miało mu coś przeraźliwie i dopiero po pewnym czasie dosłyszał ożywione głosy na ulicy. Pochód królewski przechodził przez Calle Mayor, a on siedział bezsilny. Pieniądze zostały wypłacone, a robota nie doszła do skutku. Obejrzał się wokoło.
Towarzysz jego znajdował się w tej samej mniej więcej sytuacji.
Trzej mężczyźni, którzy ich unieszkodliwili, prowadzili teraz między sobą ożywioną rozmowę, Manuel jednak nie mógł ich zrozumieć, bowiem mówili po angielsku.
„Możemy ich wynieść stąd teraz“, rzekł Manfred. Ramię jego zwisało na temblaku, a twarz wyrażała nieludzkie zmęczenie.
„W ten sposób jest to niemożliwością“, wtrącił Poiccart, wskazując więzy.
„A zatem Leon musi ich uśpić, będziemy mogli wówczas przejść spokojnie przez podwórze i wsiąść do powozu“, zauważył Manfred. „Gdy ulice opustoszeją, zabierzemy ich stąd stanowczo. Słuchajcie“:
Radosne okrzyki na ulicy wzmagały się coraz bardziej.
„Książę przejeżdża”, rzekł Manfred, podchodząc do okna.
W tym samym czasie, przy oknie w pokoju swym w hotelu de la Paix, Dama z Gratzu, mnąc w dłoniach małą batystową chusteczkę, oczekiwała niecierpliwie wybuchu podrzuconej bomby.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Edgar Wallace i tłumacza: Janina Zawisza-Krasucka.