Rada sprawiedliwych/Rozdział XII

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Edgar Wallace
Tytuł Rada sprawiedliwych
Wydawca Towarzystwo Wydawnicze „Rój”
Data wyd. 1930
Druk Drukarnia „Stołeczna” G. Kryzel
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Janina Zawisza-Krasucka
Tytuł orygin. The Council of Justice
Źródło Skany na Commons
Inne Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron

ROZDZIAŁ XII.
WYROK.

Trzej mężczyźni siedzieli w mrocznym [...] przy dużym stole, na którym stała zwykła [...] lampa. Pokój ten, zdaniem Manfreda [...] się być jakąś klasą szkolną, bowiem [...] było jeszcze ślady, jakgdyby [...]ficznych. Manuel zaobserwował, że [... ta]jemniczych tych ludzi był ranny i ramię jego zwisało na temblaku. On to zadawał najwięcej pytań.
„Jakie jest wasze nazwisko”? „Odmawiam odpowiedzi”.
„Czy nie brzmi ono Manuel Zaragoza”? „Możliwe”.
„Czy jesteście anarchistą?
„Jestem takim, jakim mnie opłacą”.
„A wy”? zwrócił się do następnego, „czy nazywacie się Lomondo”?
„Nie odpowiem”, syknął tamten z wzrokiem, utkwionym w podłodze.
„Obydwaj jesteście z Barcelony i uważani jesteście za notorycznych rzezimieszków”, ciągnął dalej Manfred, poczem zwrócił się do Gonsaleza.
„Co wiemy o Zaragozie“?
Wszystko, co Leon wyrecytował, nie przemawiało za więźniami. Był to cały szereg oszustw, zamachów, terorystycznych wystąpień i t. p. sprawek.
„Odebraliśmy wam obu pięć tysięcy franków“ w zlocie. Kto dał wam tak znaczną sumę“?
Milczenie.
„Czy to było jedynym waszym interesem w sprawie, którą przedsięwzięliście“?
„Cóż mogło być więcej“? uśmiechnął się jeden z [...]ych. „Czy wyglądam na takiego głupca, który [...] bez zysku? Co uczyniliście z pieniędzmi“ zapytał nagle z przerażeniem, „oddaj[...]ażcie sądowi“.
W [...] wypadku“, rzekł Manfred ch[...]dze wrócą do was, a my sędziami waszymi będziemy“.
Drzwi za stołem ukryte, otworzyły się nagle i do pokoju wszedł czwarty mężczyzna. Twarz jego zakrywała maska, a z ramion spływał długi, hiszpański płaszcz. Trzej mężczyźni nie poruszyli się nawet z miejsca, gdy tamten zajmował miejsce przy stole.
„Czy to Dama z Gratzu wam płaciła“? zapytał znowu Manfred.
„Powiem to wszystko przed sądem“, odparł uparty więzień.
Następne pytanie zadał zamaskowany.
„Co macie przeciwko księciu, Eskurialu, że czyhacie na jego życie“? zapytał spokojnie.
Więzień wzruszył ramionami.
„Przecież i z prosięciem, które zabijam na obiad, nie mam żadnych osobistych porachunków“, zaśmiał się wulgarnie; „czy ksiądz, czy książę, czy woziwoda — to dla mnie wszystko jedno”.
„Czy dawno już uprawiacie swą profesję?” — zapytał znów zamaskowany.
„Kawał czasu”, odparł więzień z złośliwą wesołością.
„Wówczas, dawno już bardzo, również chcieliście zamordować, rzucając bombę na religijną procesję. Książę, o którego życie wam chodziło, był wówczas dzieckiem, dziś zaś jest dorosłym człowiekiem i posiada moc życia i śmierci w kraju, w którym jesteście.
„Mośćmy oskarżyć tych, którzy użyli nas do tego celu”, rzekł jeden z więźniów spokojnie.
„Ja również”, wtrącił drugi.
„Więc zdradzić chcecie waszych zwierzchników? Nie uchroni to jednak głów waszych”.
Więźniowie widocznie poczęli tracić cierpliwość.
„Daj spokój tym opowiadaniom”, wycharkotał jeden, „niech nas oddadzą pod sąd. Jeżeli chcecie zatrzymać nasze pieniądze, senor, to zrobimy z tego specjalny użytek.
„Pogadamy o tera później”, odezwał się znowu Manfred, poczem zwrócił się do Manuela.
„Czy czyniliście jakieś doświadczenia z bombami?”
„Owszem, trochę”, uśmiechnął się więzień.
„Chemiczne specjalnie?
„Fuszerowałem trochę.
„Czy towarzysz wasz robi to samo?“ — zapytał Gonsalez.
„Dlaczego pan pyta?“ — odezwał się chłodno więzień.
„Pytanie moje”, rzekł Manfred, cedząc powoli słowa, „posiada pewne znaczenie. Wspominałem, że dostaniecie swoje złoto zpowrotem. Dopóki nic przejdzie ono w wasze posiadanie, możecie być pewni, że leżeć będzie nienaruszone. Oto ten mój przyjaciel jest również chemikiem”. Podniósł w górę stojącą na stole szklankę, napełnioną do połowy jakimś zielonym proszkiem.
„Czy widzicie to?“ — zapytał, a więzień skinął potakująco głową.
„Czy widzieliście kiedyś złoto w takim stanic?” zapytał Manfred: więzień zmarszczył brwi w zamyśleniu.
„Nie”, odparł po chwili.
„A jednak“, ciągnął dalej Manfred, „jeżeli zrobimy mieszankę, oznaczoną symbolem AUO3 i weźmiemy do tego...”
„Gryzącego amonjaku“, dodał więzień, blednąc nagle.
„Właśnie, przyznał Manfred: „właśnie w takim stanie powinniście otrzymać złoto, które wzięliście za zadanie śmierci człowiekowi, który wam absolutnie żadnej krzywdy nie wyrządził”.
„Domagamy się sprawiedliwości”, zawołał więzień Lomondo, „domagamy się sądu i wyroku sprawiedliwego”.
„Sprawiedliwość mieć będziecie”, odparł zamaskowany mężczyzna chłodno. „Który z panów podejmie się sądu nad wami? Jak myślicie panowie?“ zwrócił się nagle do trzech mężczyzn, siedzących za stołem.
Manfred skinął potakująco głową.
„Uważam, że byłoby tak najlepiej“, rzekł ze spokojem.
Zamaskowany podniósł się z miejsca i podszedł do więźniów.
„Właśnie dlatego, że jesteście tacy, jacy jesteście“, rzekł, „postanowione zostało, że musicie umrzeć. Wyrok ten ogłaszam wam poza prawem. Śmierć, którą planowaliście dla innych, spotka was, broń którą wymierzyliście w kierunku innych, was dosięgnie“.
Twarz Manuela poszarzała, a wargi stały [się] zupełnie sine.
„Senor, na miłość Boską, na świętą Wirginję, nie w ten sposób“, błagał. „Dajcie nam możność ubłagać Jego Wysokość: on na pewno nas ułaskawi“.
Jeden zręczny ruch ręki i z twarzy wysokiego mężczyzny opadła maska.
Manuel spojrzał, oczy jego otwarły się szerzej z wyrazem zgrozy. Rzucił wzrokiem na trzech mężczyzn, siedzących za stołem i z głośnym jękiem upadł na podłogę.
Wąską drożyną od strony miasta posuwała się mała karawana, na czele której jechał staroświecki powóz.
Mężczyźni, posuwający się dróżką, wyprzedzili o osiem godzin wyruszenie z miasta kobiety.
która miała się udać w ich ślady. Przypuszczali, że na miejscu przeznaczenia znajdzie się ona najwyżej z godzinnem opóźnieniem, który to czas musiała utracić na odszukiwanie kierunku. Wraz z pierwszemi promieniami słońca, w mieszkaniu jej zjawił się ktoś, kto miał jej bardzo wiele do powiedzenia, aczkolwiek w opowiadaniu zachowywał pewną rezerwę. Możemy wyobrazić sobie ją, Damę z Gratzu, przebiegającą nerwowym krokiem obszerny pokój, miotaną sprzecznemi myślami i przypuszczeniami, powątpiewającą w słowa tego obcego człowieka, miotaną pasją własnej bezsilności, która się już na nic prawie zdobyć nie mo-
„Tak“ tak, tak“, przerwała potok słów jego [ni]ecierpliwie. „Wybudował pan dom między gó[ra]mi, lecz cóż to mnie obchodzi?“
„Ekscelencjo“, rzekł don Emanuel, starając się o najkwiecistszy styl, „życie jest dane nam dla...“
„Jeżeli nie ma mi pan więcej do powiedzenia, senor, proszę dać mi spokój“.
„Zdarza się często“, rzekł mały człowieczek z dystynkcją, „że w czasie lata dowiadujemy się o niedyskrecjach wiosny. W naszej sprawie odegrał wielką rolę don Leon Gonsalez, człowiek o spojrzeniu bezlitosnem“.
Doszła do wniosku, że zmuszona będzie pozwolić mu na opowiedzenie całej historji, w której i on odegrał rolę dość znaczną, przeplataną grzechami i grzeszkami. Historja ta była widocznie jedynym celem jego dzisiejszej wizyty. Nie przypuszczała, aby w opowiadaniu tem mogło ją coś zainteresować, z drugiej zaś strony, agenci jej nie przysłaliby jej tego człowieka, gdyby ta historja nie miała mieć dla niej żadnego specjalnego znaczenia.
„Senorita powinna zrozumieć, że dzięki memu doświadczeniu, dzięki memu arystokratycznemu pochodzeniu doszedłem do tego, że jestem człowiekiem bogatym i niejedna ukoronowana głowa pochyla się przede mną. Zrozumie teraz senorita, jakie wrażenie odniosłem, gdy zgłosił się do mnie ten człowiek, senor don Leon“. Na twarzy opowiadającego odbiła się rozpacz.
„Wybuduj mi pan dom“, rzekł, „który ma stanąć między górami, i ma być wzniesiony na niezwykle grubym fundamencie; drzwi muszą być obite żelazem. Dom ten powinni budować robotnicy, którzyby miejsca tego nie poznali już nigdy, którzyby nie opowiedzieli o budowie tej swym sąsiadom i nie namyślali się nad celem budowy“.
Don Emanuel umilkł na chwilę i przetarł dłonią czoło.
„Po pewnym czasie zgłosiłem się do niego. Dom był gotowy. Robotnicy wykończyli go w oznaczonym czasie, spełniając wszelkie moje polecenia. Za budowę otrzymałem tysiąc pesetów więcej, niż mi się należało; biorę to również na karb...
Niedokończone zdanie przerwała niecierpliwym gestem.
„Senor don Leon — jeżeli tak się istotnie nazywa — zapłacił mi. W całym tym djabelskim interesie to jedno przemawia na jego korzyść. Po uiszczeniu rachunku zapytał: „Czy jesteś pan dyskretny „Jak grób“, odpowiedział. „A zatem“, rzekł, wybudowałem ten dom, aby zabić w nim człowieka“, to wszystko, co mi powiedział“.
Emanuel zamilkł.
„Teraz zmierzam do owych niedyskrecyj wiosny“, rzekł po chwili z miną pogrzebową. „Nie mogłem milczeć dłużej. Pyta mnie pani, dlaczego nie zadenuncjowałem tego łotra? Wstyd mi było. Proszę sobie przypomnieć, kim jestem. Jestem najznakomitszym hiszpańskim budowniczym“.
„Ale co to wszystko mnie obchodzi?“ zapytała znowu niecierpliwie.
Ostrzegawczym ruchem wzniósł don Emanuel w górę dłoń.
„Zaczekać proszę“, zawołał z przejęciem, „nie skończyłem jeszcze. Dzisiejszego ranka widziałem kawalkadę na drodze, prowadzącej od miasta. Jakieś przeczucie podszepnęło mi, abym się ukrył za drzewem i zobaczył, kto jedzie w pierwszym powozie. I właśnie w powozie, ciągnionym przez osiem mułów, jechali trzej mężczyźni. Ten, który powoził, był senor don Leon“.
Odstąpił od niej kilka kroków, ażeby obserwować wygodniej wrażenie, jakie te słowa na niej uczynią. Rozczarował go jej kamienny spokój.
„Proszę posłuchać“, zawołał. „Wewnątrz powozu znajdowali się dwaj mężczyźni; firanki były zasłonięte, lecz wiatr je na chwilę uchylił i ja, don Emanuel de Silva, widziałem w powozie dwóch mężczyzn, których ręce i nogi były skrępowane“.
Wysiłek jego został nagrodzony, bo oto Dama z Gratzu spojrzała nań po raz pierwszy z pewnem zainteresowaniem.
„Posuwali się w kierunku domku między górami, ażeby zabić,.jak powiedział don Leon, aczkolwiek nic nie wspominał o dwóch mężczyznach, mówiąc tylko o jednym człowieku“.
„Jak wyglądali ci ludzie?“ — zapytała nagle. „Don Leon jest człowiek bez serca“, zaczął znowu tonem, pełnym patosu: „twarz jego sprawia wrażenie twarzy księdza...“
„A tamci?“ — zawołała. „Mów pan prędko“.
„Tego po przeciwnej stronie powozu nie mogłem dojrzeć, bezwątpienia jednak wygląda on, jak wieśniak. Mężczyzna, siedzący z mojej strony, miał długą brodę“.
„Tak, tak“, wyszeptała nerwowo.
„Musiał być niski i dość tęgi; jedną ręką trzymał przez cały czas w kieszeni swego płaszcza“.
„Tak, zaczekaj pan“. Podbiegła do biurka i z otwartej szuflady dobyła pióro i papier.
„Pan jest przyzwyczajony do rysowania planów“, rzekla szybko; „proszę niech mi pan wykreśli miejsce, w którem znajduje się dom między górami, drogę, którą musiałabym się udać, wsie, które mam minąć i miejsce, w którem mogłabym zmienić konia — zaraz wrócę“.
Usadowiła go w głębokim fotelu i sama wybiegła z pokoju.
Gdy wróciła po chwili, przebrana w czarną amazonkę, zastała go jeszcze przy pracy nad planem.
, Ależ, senora“, zawołał ze zdziwieniem, „nie może pani przecież jechać pięćdziesiąt kilometrów po takiej drodze i do tego sama“.
„To niech pan jedzie ze mną“, rzekła wesoło i uśmiechnęła się, dostrzegłszy na twarzy jego śmiertelną bladość.
Poczęła studjować plan skrupulatnie.
„Możliwe, że tutaj dostanie pani konie“, wskazał punkt, oznaczający wieś Grania de la Flores, „lecz to jest również wątpliwe; ale senora, ci ludzie górscy są źli, mogą zaatakować panią“.
Głośny jej śmiech był jedyną odpowiedzią. Pochyliła się nad biurkiem i poczęła pisać coś na małej karteczce.
„Jeżeli pan to wręczy, uczyni mi pan wielką przysługę“, rzekła i bez jednego słowa podzięki wyszła z mieszkania.
Przez otwarte okno widział, jak szła majestatycznym krokiem przez Puerta del Sol, zalaną jasnem, złocistem słońcem.

Droga okazała się trudniejszą, niż przypuszczała. Chwilami musiała się wraz z koniem przedzierać przez gęste krzewy, to znów zapadała w maleńkie dolinki, z których trudno było się potem wydostać. Jedynym pokarmem była odrobina wina, zabrana z domu, która obecnie trzymała ją przy silach. Postępowała wślad za głęboką koleiną, wyrżniętą w piaszczystej drodze, którą wyrżnąć musiał powóz, wiozący owych trzech tajemniczych mężczyzn.
O zachodzie słońca dotarła do Grania de la Flores. Szumnym tym tytułem oznaczona była maleńka wieś, położona u zbocza gór, połyskująca zdaleka bielą zwykłych, wiejskich dachów i jedyną wyższą budowlą — maleńkim kościółkiem. Przed skromną oberżą zatrzymała konia i zapragnęła widzieć oberżystę. Dwaj czy trzej nieogoleni mężczyźni, siedzący pod konarami rozłożystego drzewa, wstali z miejsc, zdejmując automatycznie kapelusze i obserwując ją z pewnego rodzaju uwielbieniem. Po chwili ukazał się oberżysta, skręcający pilnie w rękach grubego papierosa.
„Czy możecie mi dać wierzchowca?“ — zapytała Dama z Gratzu.
Mężczyzna spojrzał na nią z bezczelnym uśmiechem.
„Piękna pani, nic takiego niema na świecie, czegoby nie mógł dać jej oberżysta z Grania de la Flores. Lecz, niestety, konia nie mam“.
Całą jego uwagę pochłonął teraz skręcany papieros.
Uczyniła ruch, jagdyby chciała zsiąść z konia. „Pozwoli pani, ekscelencjo“, porwał się znowu oberżysta, pomagając jej wyjąć nogi ze strzemion.
Koń jej musiał być nakarmiony i potrzebował wypocząć nieco, była więc przygotowana, że pozostać tu będzie musiała dłużej.
„Proszę mi dać pokój“, rozkazała, a oberżysta uśmiechnął się znowu.
Za salą bawialną znajdowały się dwa oddzielne pokoje. Dama z Gratzu, ujrzawszy brudną jakąś sofę, stojącą w kącie, rzuciła się na nią z ulgą. Nie pytała, jak dawno przejeżdżał tędy tajemniczy powóz, bowiem dosłyszała rozmowę siedzących przed oberżą mężczyzn, że powóz ów minął wieś przed niespełna godziną. Znajdowała się więc o dwie godziny poza nimi, czyli opóźnienie nie było zbył wielkie. Była pewna, że wierzchowiec jej, po nakarmieniu i wypoczynku, będzie mógł udać się doskonale w dalszą drogę.
Po godzinnym odpoczynku wsiała z sofy i zawołała o konia. Dostarczono jej go natychmiast. Przyszedł również oberżysta ze swoim familjarnym uśmieszkiem, bo przecie taka piękna kobieta, podróżująca sama po Hiszpanji, była w tej okolicy niezwykłym ewenementem.
W chwili odjazdu intymność jego doszła do kulminacyjnego punktu.
„Pozostałaby pani lepiej tutaj, bello mio“, westchnął głęboko: „drogi są niebezpieczne dla takich ptasząt, jak pani“.
Gdy siedziała już na siodle, ujął delikatnie jej ramię, ona zaś bez wahania smagnęła go przez twarz grubym skórzanym pejczem. Odskoczył w przerażeniu, zakrywając dłońmi oczy, a gdy wyjeżdżała już na wąską dróżkę, pobiegł za nią z długim nożem w ręku. W odpowiedzi na jego pościg, Dama z Gratzu dobyła z kieszeni browning i strzeliła poza siebie.
Na samym szczycie najbliższego pagórka znalazła się nagle oko w oko ze strażnikiem cywilnym, którego wierzchowiec zastąpił jej drogę.
„Mam wrażenie, senora, że słyszałem strzał“ — rzekł.
„Tak“, odparła: „jakiś człowiek we wsi strzelał“.
„Pozwoli pani przeto, że ją pożegnam“, rzekł i po chwili już usłyszała odgłos spadających drobnych kamyków z pod kopyt jego wierzchowca.
Wieśniacy zebrali się dokoła mężczyzny, który leżał wpoprzek drogi, pokryty grubą warstwą kurzu. Opowiadali o ostatnim wypadku stojącemu wraz z nimi policjantowi, który spoglądał na nich z filozoficznym wzrokiem.
„Ładną opinję będzie miała wieś Grania de la Flores“, odezwał się z gryzącym sarkazmem; „żadna obca kobieta nie może przybyć do wsi, ażeby nie była napastowana. Czy ten łotr nie żyje?“
„Żyje“, odparł ktoś z obecnych.
„A zatem weźcie go do domu, gdy ja tymczasem spiszę protokół“, rzekł z powagą stróż porządku publicznego.
W drzwiach oberży spotkał otyłą żonę oberżysty, która stała w progu, trzymając się pod boki. Zajęta była w tej chwili przeklinaniem Damy z Gratzu aż do dziesiątego pokolenia.
„I wyobraźcie sobie, moi ludzie“, dodała dla podkreślenia ważności sprawy, „ta świnia nie zapłaciła ani za pokój, ani za to, żeśmy nakarmili jej wierzchowca“.
„Z tem należy się zwrócić do sądu cywilnego“, rzekł policjant z powagą.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Edgar Wallace i tłumacza: Janina Zawisza-Krasucka.