Rada sprawiedliwych/Rozdział VI

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Edgar Wallace
Tytuł Rada sprawiedliwych
Wydawca Towarzystwo Wydawnicze „Rój”
Data wyd. 1930
Druk Drukarnia „Stołeczna” G. Kryzel
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Janina Zawisza-Krasucka
Tytuł orygin. The Council of Justice
Źródło Skany na Commons
Inne Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron

ROZDZIAŁ VI.
RADA SPRAWIEDLIWYCH.

Lauder Bartholomew miał znajomego, który był właścicielem farmy w Ugandzie. Nic dziwnego, że Bartholomew przypomniał sobie nagle o istnieniu tego człowieka i o tem, że zaprosił go on do siebie przed trzema laty na przepędzenie zimy Afryce. W Londynie zazwyczaj przesiadywał Bartholomew najchętniej w klubie, noszącym szumne godło Klub Społeczno-literacko-dramatyczny. Londyńczycy dla których klub ten był lokalem dość znanym, nazywali go poprostu Klubem Nocnym. Bartholomew postanowił opuścić Londyn nazajutrz, przepłynąć przez Brindisi i Suez, a stamtąd niemieckim statkiem dostać się do Ugandy. Podróż ta trwać miała około dwóch tygodni. Po długich rozmyślaniach doszedł Bartholomew do wniosku, że wyjazd z Londynu będzie najzręczniejszem jego posunięciem po tych wszystkich perypetiach, które miały miejsce podczas ostatniego zebrania Komitetu Naczelnego.
Prawdę powiedziawszy, partja Stu Czerwonych może zbyt poważnie przyjęła całą tę aferę. Nie ulegało wątpliwości, że zarząd podejrzewał go, a i fundusze wyczerpywały się z każdym dniem coraz bardziej. Od chwili, gdy zorjentował się w przykrej dlań sytuacji, począł szybko układać plan. Był przygotowany na to, że prędzej czy później, Czterej Sprawiedliwi zjawią się a wówczas zdrada stanie się rzeczą zupełnie realną. Pozostało mu jeszcze w majątku siedemset funtów, które zaledwie mogły wystarczyć na podróż i załatwienie ostatnich niezbędnych wydatków. Siedemset funtów i czerwone ziarnko grochu...
„Jeżeli mają na myśli interes“, mówił sam do siebie Bartholomew, „mogę liczyć na jakieś trzy tysiące funtów“.
Najtrudniejsze było skomunikowanie się z Czterema Sprawiedliwymi. Trudno przecież ogłosić w gazecie: „Jeżeli Czterej Sprawiedliwi chcą skomunikować się z L... B.... mogą się dowiedzieć ciekawych wiadomości“.
Wówczas cała sprawa słałaby się zupełnie jasną. a Naczelny Komitet nie miałby już żadnych wątpliwości. W duszy przeklinał teraz Czterech Sprawiedliwych za ich nieumiejętność wzięcia się do interesu. Żeby chociaż nieznacznie wspomnieli coś o jakiemśkolwiek spotkaniu, podczas którego możnaby było cala sprawę załatwić.
Siedząc teraz w czytelni Nocnego Klubu, Bartholomew przeglądał w roztargnieniu ostatnie pisma. Jakiś jegomość w wieczorowym stroju podszedł doń, pytając, czy przejrzał już jeden z londyńskich tygodników, na co oczywiście Bartholomew odparł obojętnie, że nie ma zamiaru czytać więcej, poczem zawołał kelnera klubowego, polecając przynieść sobie whisky i syfon sodowej wody dla otrzeźwienia.
Jegomość w wieczorowym stroju wrócił po chwili, odkładając na miejsce ów londyński tygodnik; zwrócił się przytem grzecznie do Bartholomewa:
„Bardzo mi przykro, że przerwałem panu czytanie, ale wiadomość w tygodniku tym była dla mnie nader ważna“.
Bartholomew przyjrzał się jegomościowi uważnie i doszedł do wniosku, że twarz jego była mu dziwnie znajoma.
„Czy nie spotkałem już pana kiedyś”? zapytał.
Nieznajomy wzruszył ramionami.
„Przeważnie zapomina się twarze, które się raz w życiu widziało”, uśmiechnął się. „I ja mam wrażenie, że znam pana, lecz nie mogę sobie przypomnieć, gdzie pana widziałem”.
Właściwie nietylko twarz, ale i głos przypominał Bartholomewowi jakiś epilog z przeszłości.
„Nie jest Anglikiem”, myślał Batholomew zastanawiając się nad dziwnem spotkaniem, „musi być Francuzem, albo Słowianinem. Kimże, u djabła, może być“?
Rozpoczęli banalną jakąś rozmowę, a gdy zegar wybił północ, nieznajomy młodzieniec podniósł się z krzesła z przeraźliwem ziewaniem.
„W którą stronę pan idzie“? zapytał uprzejmie.
Nie mając żadnych określonych planów, Bartholomew chętnie przystał na propozycję młodzieńca odbycia krótkiego spaceru i w dziesięć minut potem opuścili obydwaj klubową salę. Rozmawiając przyjaźnie, skierowali się w stronę Piccadilly. Gdy znaleźli się na placu Berkeley, nieznajomy młodzieniec przystanął.
„Przykro mi, że zaciągnąłem pana w zupełnie odwrotnym kierunku“, rzekł.
„Ależ, absolutnie“, odpowiedział Bartholomew z niezwykłą u niego uprzejmością.
Rozstali się i kapitan wolnym krokiem począł wracać temi samemi ulicami. Na rogu Half Moonstreet dostrzegł stojący tuż przy chodniku samochód. Gdy podszedł do tego miejsca, jakiś wysoki mężczyzna, którego w pierwszej chwili wzdął za szofera, zbliżył się doń.
„Czy kapitan Bartholomew“? zapytał z szacunkiem.
„Tak się nazywam“, odparł tamten ze zdziwieniem.
„Mój pan pragnie wiedzieć, jaka jest pańska decyzja“.
„Jaka decyzja“...?
„Jeżeli zdecydował pan czerwone“, ciągnął tajemniczy nieznajomy, „to zechce pan wsiąść łaskawie do tego samochodu“.
„A jeżeli zdecydowałem czarne“? zapytał Bartholomew z wahaniem.
„Sądząc z wszelkich danych“, rzekł nieznajomy z zupełnym spokojem, „mój pan jest zdania, że dla własnego bezpieczeństwa będzie musiał pana unieszkodliwić“.
W głosie nieznajomego nie było ani odrobiny podniecenia, a z słów jego wiało niezwykłym chłodem. Bartholomew dostrzegł w jego ręku przedmiot jakiś, który połyskiwał w świetle ulicznej latarni.
„A zatem decyduję się na czerwone“, wyrzekł chrapliwym głosem.
Nieznajomy skłonił się głęboko i otworzył drzwiczki samochodu.
Bartholomew odzyskał dawną pewność siebie, gdy stanął w obliczu tych ludzi. Wołał to, aniżeli wymówki Naczelnego Komitetu. Czterej mężczyźni zebrani w pokoju, byli w strojach wieczorowych, a twarze ich ukrywały czarne maski. Bartholomew miał wrażenie, że jeden z nich nosił długą brodę, ale i tego nie był zupełnie pewny. Ten właśnie mówił najwięcej ze wszystkich.
„Rozumiem“, rzekł łagodnie, „dlaczego pan wybrał czerwone“.
„Zdaje się, że panowie wogóle dokładnie są wtajemniczeni w moje prywatne sprawy“, odparł Bartholomew.
„Poprostu wybrał pan czerwone znowu“, rzekł tamten.
„Co znaczy znowu“? zapytał zmieszany Bartholomew.
Oczy zamaskowanego gościa zaświeciły niesamowicie.
„Przed laty“, rzekł ze spokojem, „był sobie oficer, który zdradził ojczyznę swą i swych towarzyszy“.
„To jest bezczelne kłamstwo“.
„Pełnił on służbę przy składach, gdzie zebrane były prowjanty i amunicja“, ciągnął dalej zamaskowany. „Aż pewnego razu zjawił się komendant wrogich wojsk, któremu składy te były niezbędnie potrzebne, a nie miał dość wojska, aby je mógł zdobyć.
„Bezczelne kłamstwo“, powtórzył Bartholomew posępnie.
„Komendantowi przyszło na myśl zaofiarowanie łapówki, aczkolwiek było to rzeczą nadzwyczaj ryzykowną. Znał on jednak dokładnie słabostki ludzi“.
„Może pan nie kończyć“, wtrącił Bartholomew.
„Prawie żadne słowo nie padło“, ciągnął dalej Manfred; „nasz oficer był sprytny i zgodził się odrazu“.
Manfred ukazał Bartholomewowi trzymane w dłoni dwa ziarnka grochu. Jedno było czerwone, drugie czarne.
„Czarne ziarnko oznaczało odmowę, czerwone — zgodę. Warunki podane były na czerwonem ziarnku grochu, a suma wynosiła tysiąc funtów“.
Bartholomew milczał.
„Właśnie taką samą sumę ofiarujemy panu za pewne informacje, dotyczące ruchów partji Stu Czerwonych”.
„A jeżeli odmówię”?
„Nie odmówi pan”, odparł zamaskowany chłodno; „pieniądze są panu potrzebne, szczególniej teraz, gdy ma pan zamiar zerwać ze swymi przyjaciółmi“.
„Zbyt dobrze jest pan poinformowany...“ zaczął Bartholomew z dziwnym jakimś lękiem.
„Wiem bardzo dużo. Naprzykład, wiem, że zamierza pan uciec z Londynu i, że Lucus Woerhmann znajduje się obecnie w dokach w Neapolu ze względu na drobne jakieś uszkodzenie”.
Zdziwienie Bartholomewa nie miało granic, bowiem nikt, oprócz niego samego, nie wiedział, że Lucus Woerhmann był owym statkiem, którym miał nadzieję przedostać się przez Suez.
Dostrzegłszy jego zdziwienie, Manfred uśmiechnął się.
„Nie pytam o pańskie fundusze“, rzekł; „poprostu łatwo je odgadnąć. Musi pan jednak porzucić myśl o podróży. Obecność pańska w Londynie jest niezbędna dla naszego zwycięstwa“.
Bartholomew zagryzł wargi. Projekt ten nie zgadzał się z jego planami.
Przyszła mu do głowy zbawienna myśl.
Doskonale; jeżeli muszę, to muszę“, rzekł serdecznie, „lecz zanim dojdzie do zgody, czy wolno mi zapytać, z kim mam przyjemność. A poza tem, zanim jeszcze zostanę zaufanym agentem panów, czy mogę ujrzeć twarze moich chlebodawców“?
Dosłyszał lekceważenie w śmiechu Manfreda.
„Wstęp ten był zupełnie niepotrzebny“, rzekł chłodno Manfred. „Powinien pan zrozumieć, że nie mamy zamiaru wtajemniczać pana w nasze sprawy. Interes nasz polega na wtajemniczeniu naszem w sprawy pańskie“.“
„Lecz cośkolwiek muszę przecież wiedzieć“, rzekł Bartholomew uparcie. „Co mam właściwie czynić, jakie będą moje obowiązki i ile mi panowie za to zapłacą“?
„Zapłatę dostanie pan wówczas, gdy wypełni pan nasze polecenie“.
Manfred sięgnął do stolika, który stał — tuż obok i nagle pokój pogrążył się w ciemnościach. Bartholomew zachwiał się nagle i ogarnął go lęk, którego sam sobie nie umiał wytłumaczyć.
„Proszę się nie obawiać“, rzekł doń ktoś wśród ciemności“.
„Co to ma znaczyć“? zawołał Bartholomew i postąpił krok naprzód.
Uczuł że podłoga się pod nim załamuje. Chciał cofnąć się wtył, lecz stracił już równowagę i począł spadać coraz niżej i niżej...
„Obudź się pan“.
Ktoś szarpał go silnie za ramię, a on, zbudziwszy się, uczuł w kościach przejmujące zimno i chłodny wiatr na twarzy.
Drżąc na całem ciele, otworzył oczy.
Dostrzegł przed sobą żelazną balustradę i chodnik uliczny, biegnący, gdzieś wdał. Siedział na zwykłej, ogrodowej ławce; przed nim wznosiła się wysoka, kamienna barjera. Poprostu znajdował się nad brzegiem Tamizy, a przed“ nim stał policjant, usiłując go zbudzić.
„Proszę wstać, sir — przecież pan wie, że tu spać nie wolno“.
Zerwał się na równe nogi i spostrzegł, że był ubrany w. nieswoje futro.
„Skąd ja się tu wziąłem“? zapytał ogłupiałym głosem.
Policjant zaśmiał się wesoło.
„I ja sam nie wiem. Mogę jednak przysiąc, że przed dziesięciu minutami nie było tu pana“.
Bartholomew sięgnął ręką do kieszeni, w której znalazł trochę pieniędzy.
„Proszę mi zawołać taksówkę“, rzekł spokojnie już.
Po kilku minutach taksówka zajechała na bulwar.
Rozstał się z policjantem, zupełnie zadowolonym z rezultatu porannej pracy i pojechał do swego mieszkania.
W jakiż to oryginalny sposób znalazł się na bulwarach?
Pamiętał dokładnie Czterech Sprawiedliwych, Pamiętał nagłe ciemności w pokoju i to, jak począł zapadać się gdzieś wdół... Prawdopodobnie stracił Przytomność i nie zdawał sobie z niczego sprawy. Jak przez mgłę widział kogoś, pochylonego nad sobą, który kazał mu głęboko oddychać i wlewał w usta jakiś słodki płyn... To było wszystko...
I futro było jakieś obce, a gdy począł przeszukiwać kieszenie, znalazł list. List, ten zawierał tak specjalną treść, że nie ulegało wątpliwości, iż napisali go Czterej Sprawiedliwi. Był on lakoniczny i brzmiał następująco:
„Za wierne usługi zostanie pan nagrodzony: za zdradę zginie pan marnie“.
Bartholomew zadrżał. Czuł się bezsilnym i wiedział, że niema dlań żadnego ratunku. Zasadniczo nie wiedział nawet, gdzie odbywał ową konferencję z Czterema Sprawiedliwymi, samochód bowiem był tak zasłonięty, że zupełnie nie orjentował się w kierunku, w którym go wieziono. Głowił się teraz nad problematem, w jaki to sposób Czterej Sprawiedliwi pragną wyzyskać jego wiadomości, aczkolwiek był zadowolony, że znaleźli tak bezpośrednią do niego drogę.
Z nieznośnym szumem w uszach dotarł wreszcie do swego mieszkania i w ubraniu rzucił się na łóżko. Spał do południa, a obudził się niezwykle zdenerwowany. Dopiero kąpiel otrzeźwiła go nieco. Wyszedł na miasto. Po drodze przypomniał sobie, że o piątej naznaczone było posiedzenie Naczelnego Komitetu. Gdzie się Komitet miał zebrać — nie miał pojęcia; spodziewał się na Leicester Square zastać Francois, zwrócił się więc w tym kierunku.
Francois, jak zwykle, powitał go z uśmiechem. „Komitet Naczelny zebrał się o drugiej“, rzekł, „polecono mi powiedzieć panu, że zaakceptowano dwa projekty“. Obejrzał się za “siebie dla pewności, czy nikt ich nie podsłuchuje.
„Na Gravesend rozegrała się walka, która właściwie nie doprowadziła do niczego. Owym gentlemanem jest kapitan Svardo, który, jak panu wiadomo, jest człowiekiem dosyć dla nas niebezpiecznym“.
„A drugi projekt“? zapytał Bartholomew.
Francois znowu obejrzał się niespokojnie.
„Poprostu idzie tu o bank“, zawołał z triumfem. Bartholomew wyraził zdziwienie.
„Bank — Bank Angielski Czyście zwarjowali — czyście zmysły postradali“.
Francois wzruszył tolerancyjnie ramionami.
„Taki jest rozkaz“, rzekł krótko.
„Ale w Anglji — w Londynie“?
Tamten nic nie odpowiedział.
„Taki jest rozkaz“, rzekł znów Francois po chwili. „Au revoir“, dodał i z głębokim ukłonem oddalił się.
Nagła potrzeba zerwania z partją Stu Czerwonych wzmogła się teraz jeszcze bardziej. Bartholomew wiedział, że dłuższe przebywanie z tymi ludźmi może go zgubić.
Spojrzał na zegarek i począł iść ku miejscu swego przeznaczenia.
Miejscem tem, jak sądził, była sala Malinowa hotelu Larboune.
Kelner był niezwykle rozmowny tego dnia. Stał Przy stoliku, przy którym siedział Bartholomew i gawędził z nim po przyjacielsku. Inni kelnerzy dziwili się. co mogło łączyć kelnera z gościem, bowiem obydwaj zajęci byli obecnie ożywioną pogawędką.
Kelner mówił:
...nie wierzę w tę całą historję z Grondovitchem, lecz ambasada i komenda powinny o tem wiedzieć. Kiedy ma pan zamiar wyjechać“?
„Jak tylko będę mógł“, odparł Bartholomew.
Kelner strzepywał ze stolika popiół, który spad! z cygara Bartholomewa.
„A Dama z Gratzu“? zapytał.
Bartholomew uczynił gest wątpliwości.
„Dlaczego nie“, rzekł kelner, spoglądając w zamyśleniu przez okno; „dlaczego nie miałby pan jej wziąść z sobą“?
Właściwie myśl ta oddawna już kiełkowała w głowie Bartholomewa, nigdy jednak, nawet przed sobą samym, nie wypowiadał jej głośno.
„Ona jest bardzo piękna i zdaje mi się, że jest wyjątkowo pańskim typem. Mówiąc szczerze, bylibyśmy bardzo zadowoleni, gdyby wyjechała stąd, albo też gdybyśmy mogli ją ujrzeć martwą“.
Dla orjentacji czytelników muszę na tem miejscu dodać, że owym kelnerem był Menszikof, niegdyś prawa ręka komendanta tajnej policji, obecnie zacięty wróg partji Stu Czerwonych.
Bartholomew zapłacił szybko i wstał ostentacyjnie z miejsca. Przyszło mu w tej chwili na myśl, że Menszikof był uważany za miljonera.
„Chciałem panu wydać reszty z tego, co mi pan kazał zmienić“, rzekł Menszikof ze spokojem, wręczając Bartholomewowi kilka srebrnych monet i dodając do tego kilka stufuntowych banknotów. Bartholomew wsunął pieniądze do kieszeni.
„Do widzenia“, zawołał głośno.
„Au revoir, monsieur, et bon voyage“, skłonił się nisko kelner.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Edgar Wallace i tłumacza: Janina Zawisza-Krasucka.