Rada sprawiedliwych/Rozdział V

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Edgar Wallace
Tytuł Rada sprawiedliwych
Wydawca Towarzystwo Wydawnicze „Rój”
Data wyd. 1930
Druk Drukarnia „Stołeczna” G. Kryzel
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Janina Zawisza-Krasucka
Tytuł orygin. The Council of Justice
Źródło Skany na Commons
Inne Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron

ROZDZIAŁ V.
CZERWONE ZIARNKO GROCHU.

Naczelny Komitet rozesłał zaproszenia do wszystkich członków zarządu partji Stu Czerwonych.
Na zebranie przybyli: Stark, Francois, Hollom, Włoch, Paweł Mirtisky, George Grabę, Amerykanin i Lauder Bartholomew, były kapitan kawalerji. Bartholomew ubrany był z największą elegancją ze wszystkich mężczyzn, którzy zebrali się dokoła zielonego stolika na Greegstreet. Najdziwniejsze było to, że wszyscy, którzy spotykali Bartholomewa, na wspomnienie jego imienia marszczyli brwi z dziwną pogardą. Każdy niemal londyńczyk był pewien, że kiedyś coś słyszał o tym człowieku, lecz w żaden sposób nikt sobie przypomnieć nie mógł, co to właściwie było. Bartholomew był podobno na wojnie w południowej Afryce, nie brał jednak udziału w walkach, lecz zajmował się dostarczaniem wojsku prowjantów. Potem przybył do Anglji i począł zapełniać łamy niemal wszystkich londyńskich dzienników artykułami swemi na temat niesprawiedliwości angielskiego Ministerstwa Wojny. Po pewnym czasie przerzucił się w dziedzinę teatru i począł ukazywać się w małych salach rewjowych, jako kapitan Lauder Bartholomew, bohater Dopfonteina. Pojawienie się jego, jako osobistości dość popularnej, w Naczelnym Komitecie partji Stu Czerwonych, było o tyle objawem normalnym, że Bartholomew uważany był za człowieka wszelakich możliwości, a będąc w pewnego rodzaju konflikcie z władzami rządowemi, postanowił czynnym swym udziałem w partji dać upust niespożytej swej energji. Będąc jeszcze zwykłym członkiem partji Stu Czerwonych, jakimś nadzwyczajnym zbiegiem okoliczności przegłosowany został do Naczelnego Komitetu. Cóż dziwnego zresztą? Czyż nie był angielskim oficerem i arystokratą? Czyż nie był członkiem Londyńskiego Towarzystwa? Było to wszak głównym argumentem dla partji Stu Czerwonych. Poza tem, za Bartholomewem przemawiało to, że posiadał on rozległe stosunki między angielskimi dyplomatami, co dla Komitetu było niezwykle korzystną rzeczą.
Bartholomew więc znalazł się, wraz z siedmiu członkami Naczelnego Komitetu, w wielkim salonie jednego z elegantszych pensjonatów na Greeg — street. Sześciu towarzyszy, którzy byli już obecni na zebraniu, powitało go z niezwykłą uprzejmością. Jedyny wyjątek stanowił Stark, który zjawił się później nieco i zaraz zajął miejsce przewodniczącego. Jeden z członków podniósł się z krzesła i zaniknął drzwi na klucz, poczem sprawdził, czy wszystkie okna są zasłonięte. Wreszcie, wyjąwszy z kieszeni dwie talje kart, rozrzucił je na stole przed zebranymi. Każdy z mężczyzn dobył z kieszeni garść srebrnych monet.
Stark był człowiekiem przewidującym, bowiem wielu rzeczy nauczył się w Rosji. Zazwyczaj najmniejszą uwagę zwracali ludzie, zbierający się w zamkniętym na klucz pokoju pod pozorem grania w karty.
Po chwili głuchego milczenia, Stark przystąpił do kwestji nader ważnej, dla omówienia której zebrali się tu wszyscy.
„Dzisiejsze nasze zebranie jest już czwartem posiedzeniem w ciągu ostatnich dwóch miesięcy“ rzekł poważnie. „Ostatnim razem pragnęliśmy zasięgnąć informacji od pana, panie Bartholomew“.
Bartholomew wzruszył obojętnie ramionami.
„Jeżeli macie panowie jakieś wątpliwości co do wydatków, które wam podałem“, zawołał, „to pragnę wam zaznaczyć, że nie jestem zwykłym policjantem, pobierającym łapówki“.
„Nie idzie tu o kwestję pieniędzy“, rzekł Stark spokojnie, „a o same rezultaty. Pieniędzy mamy dość, lecz najważniejszą sprawą dla nas jest wynik demonstracji, od której zależą wszystkie nasze dalsze poczynania“.
Nad kwestją tą przeszli zebrani szybko do porządku dziennego, poczem Stark pochylił się nieco naprzód i począł mówić przyciszonym głosem:
„Mam tu kilka spraw, zasługujących na specjalną uwagę“. Dobył z kieszeni arkusz papieru i rozłożył go przed sobą na stole. „Dość długo już okazywaliśmy naszą bezczynność względem tyranów, dla których samo imię Stu Czerwonych jest symbolem teroru. Obecnie znajdujemy się w przededniu największego zwycięstwa. W przededniu chwili, w której najzaciętsi przeciwnicy naszej partji powinni być pokonani. Przeżywamy okres, w którym dawno już zapomniane zostały zwycięstwa Cezara i Aleksandra Wielkiego, bowiem czyny ich przykryte są obecnie grubą warstwą pyłu całych stuleci. Dzień wielkiego zwycięstwa naszego nie nadszedł jeszcze, przedtem bowiem musimy pokonać tych wszystkich, którzy na drodze naszej piętrzą barykady; na pierwszy plan niechaj idą słudzy, — a potem panowie“.
Wskazującym palcem prawej ręki począł wodzić po leżącym przed nim arkuszu papieru.
„Fritz von Hedlitz“, czytał, „kanclerz księcia Hamburg-Altony“.
Spojrzał po zebranych z uśmiechem.
„Człowiek o niezwykłej inicjatywie, donoszący swemu panu o każdym niemal ruchu naszym. Czy słowa moje„skaźmy go na śmierć“ nie będą wyrazem waszych pragnień, towarzysze?“
„Śmierć“! ponury pomruk przeszedł po zebranych.
Bartholomew powtórzył ten wyrok mechanicznie. Właściwie nie zależało mu absolutnie na tein, aby ten odważny człowiek umierał dlatego tylko, że służył wiernie swemu panu.
Santo-Strato“, czytał dalej Stark, „on rów nież odegrał wybitną rolę w ciemiężeniu nas.
„Śmierć“! zawołano znowu chórem.
Stark odczytywał nazwisko po nazwisku z obojętnym prawie spokojem.
„A tu jest Henryk Houssmann“, rzekł po chwili, „członek berlińskiej tajnej policji, jeden z najbardziej niebezpiecznych wrogów naszych. On to zamknął w więzieniu jednego z naszych towarzyszy.“
„Śmierć“! powtórzyli zebrani mechanicznie.
Odczytywanie listy zajęło prawie pół godziny.
„Jeszcze jedną ważną sprawę mam dzisiaj do przedłożenia“, zabrał znowu głos Stark.
Zebrani poruszyli się niespokojnie na swych krzesłach, bowiem w umyśle każdego ważna ta sprawa tkwiła od początku zebrania.
„Najprawdopodobniej zostaliśmy zdradzeni“, ciągnął dalej przewodniczący, bardziej jeszcze przyciszonym głosem; „istnieje w Londynie organizacja reakcyjna, która postanowiła zgnieść nas. Organizacja ta odkryła nasze cele“. Zamilkł na chwilę, poczem mówił dalej:
„Dzisiaj rano otrzymałem list, zaadresowany do mnie, jako do prezesa Naczelnego Komitetu. Całą treścią listu tego są pogróżki. Podpisany był: Czterej Sprawiedliwi“.
Oświadczenie Starka przyjęto w milczeniu. Chwilę trwała cisza, której Stark nie umiał sobie jakoś wytłumaczyć.
„I ja również taki list otrzymałem“, rzekł Francois spokojnie.
„I ja“.
„Ja też“.
„I ja“.
Tylko Bartholomew nie odezwał się i patrzał ze zdziwieniem po zebranych.
„A ja nie otrzymałem listu“, rzekł po chwili z swobodnym uśmiechem, „otrzymałem zato to...“ z kieszonki kamizelki wyjął dwa ziarnka grochu. Jedno ziarnko było czarne, zaś drugie ognisto czerwone.
„Cóż to ma znaczyć“? zapytał Stark ze zdziwieniem.
„Nie mam absolutnie pojęcia“, odparł Bartholomew, uśmiechając się znowu. „Otrzymałem to w małem pudełeczku od biżuterji. W załączeniu nie było żadnego listu, ani kartki, któraby wyświetliła tę całą historję. Ta oryginalna przesyłka nie wzbudziła we mnie ani odrobiny lęku“.
Lecz cóż to ma znaczyć?“ powtórzył Stark. Głowy wszystkich pochyliły się w stronę leżących na stole ziarnek grochu. „Ziarnka te muszą mieć jednak jakieś znaczenie“.
Bartholomew ziewnął głośno.
„Przypuszczam, że nic to nie oznacza“, rzekł obojętnie; „ani czarny, ani czerwony groch nie odegrał żadnej roli w mem życiu, o ile “
Zamilkł nagle, a zebrani dostrzegli blady rumieniec na jego twarzy, który znikł zaraz, ustępując miejsca śmiertelnej bladości.
„Czyżby“? zauważył Stark; w głosie jego drżała lekka ironja.
„Pozwólcie, niech sobie przypomnę“, zmarszczył brwi Bartholomew, ujmując w drżące palce czerwone ziarnko grochu. Obracał je długo, jak — gdyby pragnąc odwlec chwilę wyjaśnienia. Czyż wyjaśnienia były możliwe w obecności sześciu par oczu, utkwionych ciekawie w jego twarzy? Z drugiej znów strony — wahanie mogło przemówić na jego niekorzyść. Należało więc zmienić tę historję.
„Przed wielu laty“, zaczął, starając się powstrzymać drżenie głosu, „byłem członkiem takiej, jak nasza organizacji... i znalazł się między nami zdrajca“. Historja ta wydawała mu się w tej chwili tak naturalną, że wszelki lęk go opuścił. „Zdrajca ów został zdemaskowany i głosowaliśmy za jego usunięciem. Okazało się, że jednakowa ilość głosów padła na życie i jednakowa na śmierć. Przewodniczący podał wniosek. Położono na stole dwa ziarnka grochu: czerwone ziarnko oznaczało życie, czarne zaś śmierć.... Wyobraźcie sobie, panowie, że ja wyciągnąłem czarne ziarnko, skazując tem samem na śmierć tego człowieka“.
Przez chwilę Bartholomew spoglądał po zebranych, jakgyby pragnąc dostrzec, czy historja jego uczyniła na kimś jakieśkolwiek wrażenie. Stark siedział w milczeniu, oglądając uważnie czerwone ziarnko grochu.
„Z tego wszystkiego sądzę, że po owym fakcie mam mnóstwo wrogów, którzy prawdopodobnie w pragnieniu zemsty, przysłali mi ten upominek“. Odetchnął swobodniej, nie zwracając już uwagi na zachmurzone oblicza siedzących przed nim członków Naczelnego Komitetu.
„A tysiąc funtów“? zapytał Stark spokojnie.
Nikt z obecnych nie widział, jak Bartholomew zagryzł wargi, bowiem w tej samej chwili przygładzał białą, wypielęgnowaną dłonią, jedwabiste swe wąsy. Wszyscy natomiast zauważyli niezwykłe zdziwienie w oczach zapytanego.
„Tysiąc funtów“? zawołał i zaśmiał się głośno. „O, widzę, że słyszał pan całą historję. Właśnie ów zdrajca za zdradę swą otrzymał taką sumę. Pieniądze te skonfiskowaliśmy na korzyść naszej organizacji“.
Szmer aprobaty przeszedł po zebranych, co oczywiście dodało Bartholomewowi znowu otuchy. Nawet Stark uśmiechał się w tej chwili.
„Nie znam tej historji“, rzekł, „lecz zauważyłem na czerwonem ziarnku napis „tysiąc funtów“. Przypuszczam, że pomoże nam to do odkrycia tajemnicy, kto zdradził nas Czterem Sprawiedliwym“.
W tej samej chwili rozległo się ciche pukanie u drzwi. Francois, który siedział po prawej stronie przewodniczącego, podniósł się bezszelestnie z krzesła i na palcach podszedł do drzwi.
„Kto tam?“ zapytał przyciszonym głosem.
Ktoś odpowiedział po niemiecku i wszyscy już wiedzieli, kto pragnął dostać się do wnętrza pokoju,.
„Dama z Gratzu“, rzekł Bartholomew, podnosząc się nerwowo z miejsca. Oddawna już między Starkiem i byłym kapitanem kawalerji rozgrywała się niema walka. Obydwaj mężczyźni zapłonęli teraz gniewem, gdy Dama z Gratzu ukazała się na progu.
Stark ociężały zazwyczaj, podbiegł teraz szybko na powitanie.
„Madonna“, szepnął, całując ją w rękę.
Ubrana była wytwornie, w długi płaszcz, który uwydatniał doskonale zręczne jej kształty i w mały futrzany toczek na pięknej główce. Dłoń, obciągniętą w skórkową rękawiczkę, wyciągnęła do Bartholomewa. Umiejący się doskonale znaleźć w towarzystwie kobiet, Bartholomew przez dłuższy czas trzymał jej rączkę w swej dłoni, spoglądając wymownie w jej oczy, co jeszcze bardziej zniecierpliwiło Starka.
„Towarzysze“, rzekł po chwili Bartholomew. „omówimy tę sprawę z naszą Mary. Przecież tu idzie o Czterech Sprawiedliwych....“.
Dostrzegł, że zadrżała.
„Czterech Sprawiedliwych?“ powtórzyła. „Więc oni i do was również pisali?“
Stark uderzył silnie pięścią w stół.
„To znaczy, że i ty, Mary, otrzymałaś list z pogróżkami“.
„Tak“, odparła, a głos jej stał się dziwnie charczący w tej chwili; „grożą mi“.
Odpięła futro u szyi, jakgdyby nagle zabrakło jej oddechu. Potok słów, cisnący się na usta Starka, pohamowało jedno jej spojrzenie.
„Nie śmierci się boję“, wyszeptała wolno, „bo przecież nie wiem właściwie, co to jest lęk“.
Bartholomew, przejęty tragicznym jej głosem, umilkł również. Po chwili dopiero zdobył się na uśmiech.
„Z takimi ludźmi, jak my, nawet Czterej Sprawiedliwi nie dadzą sobie rady“, zaśmiał się głośno; w tej samej chwili przyszły mu na myśl dwa ziarnka grochu, zbladł więc i odwrócił głowę do okna.
Zaległa cisza. Oczy wszystkich wpatrzone były w Damę z Gratzu. Wśród martwego milczenia rozlegało się tylko głośne cykanie zegara.
Mimowolnym ruchem sięgnął Bartholomew do kieszeni i. dobywszy srebrny swój zegarek, począł szukać wzrokiem zegara, który tak głośno cykał w pokoju. W tej samej chwili cisza przerwana została i wszyscy zebrani poczęli mówić naraz. Stark ujął drżące ręce dziewczyny w swe dłonie.
„Mary, Mary“, szeptał łagodnie, „to jest niedorzeczność. Dama z Gratzu, która pokonała niema! całą Rosję....“
Wszyscy zwrócili się nagle w stronę Bartholomewa. Siedział blady przy stole z zegarkiem w ręku i przerażonym wzrokiem błądził po twarzach zebranych.
„Na litość Boską“, zawołał Stark, chwytając go za ramię. „Człowieku, powiedz pan, co panu jest“?
„Zegar“, wyjąkał Bartholomew złamanym głosem. „gdzie.... gdzie jest zegar“?
Przerażony jego wzrok błądził bezradnie po pokoju.
„Posłuchajcie“, szepnął znowu po chwili, a wszyscy wstrzymali oddech.
Istotnie słychać było wyraźne cykanie zegara. „Musi być pod stołem“, wymamrotał Francois. Stark uniósł wgórę zielone sukno, pokrywające stół. Na podłodze dostrzegł czarną skrzynkę, w której najwidoczniej pracował mechanizm zegara.
„Wszyscy za inną“: zawołał i podskoczył do drzwi.
Niestety — drzwi były zamknięte z zewnątrz. Stark począł się mocować z niemi, aż wreszcie, podparlszy je silnem ramieniem, wyłamał z zawias. Z całego towarzystwa tylko Dama z Gratzu zachowała spokój. Stojąc przy stole dotykała niemal stopami piekielnej maszyny, a każdym fibrem ciała odczuwała działanie mechanizmu. Stark porwał ją w ramiona i wyniósł prawie na rękach przez długi, wąski korytarz; wreszcie znaleźli się na ulicy. Reszta zebranych też już się tam znajdowała.
„Co to było? Co to było“? wyszeptał Francois, lecz Stark odsunął go niechętnym ruchem ręki.
Bez słowa usadowił Mary w pierwszej przejeżdżającej taksówce i, podawszy adres szoferowi padł bezsilnie na poduszki samochodu. Gdy taksówka oddaliła się, pozostali członkowie rady poczęli spoglądać po sobie ze zdziwieniem. Wszakże w sali obrad pozostawili na stole najważniejsze dokumenty partyjne, a drzwi były narozcież otwarte!
„Cóż będziemy stać tutaj“? zawołał Bartholomew, dysząc z przerażenia.
„Ale papiery — regulaminy“, zawołał ktoś inny, załamując dłonie.
Myśl jakaś błysnęła Bartholomewowi. Regulaminy mogły zupełnie zdyskwalifikować partję. Aczkolwiek nie był człowiekiem specjalnie odważnym, postanowił za wszelką cenę wejść do pokoju, w którym umieszczona była piekielna maszyna.
„Gdzie są te papiery4“? zawołał.
„Na stole“, odpowiedziano mu szeptem prawie.
Nie namyślając się dłużej, wbiegł Bartholomew w kilku susach na schody. Po chwili znalazł się w sali obrad, gdzie słychać było dalej wyraźne cykanie mechanicznego zegara. Rzucił szybkie spojrzenie na stół, potem na podłogę i po chwili był już znowu na ulicy.
Czekał nań tylko Francois, tamci już odeszli. „Papiery, papiery“, zawołał Francuz.
„Zniknęły“, wycedził Bartholomew przez zęby.

W tym samym budynku, gdzie odbywało się zebranie Naczelnego Komitetu o piętro wyżej toczyła się następująca rozmowa:
„Manfred“, rzekł Poiccart, „czy przyjaciel nasz będzie nam potrzebny4“?
„Masz na myśli Mr. Jessena?“ uśmiechnął się Manfred.
Poiccart skinął potakująco głową.
„Mam wrażenie, że tak“, rzekł Manfred ze spokojem, „nie jestem bowiem pewny, czy ten djabelski zegar będzie wystarczającym postrachem dla zebranych. Ale otoż i Leon“.
Do pokoju wszedł Gonsalez, zdejmując leniwie płaszcz.
Zauważyli, że rękaw u płaszcza Gonsaleza był podarty. Prawą rękę miał owiniętą skórkową rękawiczką.
„Szkło“, wyjaśnił Gonsalez lakonicznie, „nie mogłem się z niem uporać“.
„I cóż“? zapytał Manfred.
„Wszystko w porządku“, odparł Leon; „uciekali, jak stado owiec, a ja poprostu wszedłem swobodnie i bez żadnych wysiłków zabrałem dokumenty“.
„Cóż Bartholomew?“
Na twarzy Gonsaleza ukazał się rozradowany uśmiech.
„Najmniej był przerażony, a nawet wrócił potem po papiery“.
„Czyżby“?
„Wyobraźcie sobie, że uciekając zgubił czarne ziarnko grochu, możemy się więc spodziewać, że ujrzymy niedługo czerwone“.
„A zatem kwestja prawie rozwiązana“, rzekł Manfred z triumfem.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Edgar Wallace i tłumacza: Janina Zawisza-Krasucka.