Przez jasne wrota/Do Polski

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Jerzy Bandrowski
Tytuł Przez jasne wrota
Rozdział Do Polski
Wydawca Nakładem Wydawnictwa Polskiego
Data wyd. 1923
Druk Poznańska Drukarnia i Zakład Nakładczy T.A.
Miejsce wyd. Poznań
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


DO POLSKI.
Wyjazd z Paryża. — Rewizja. — Legacje polskie. — Szwajcarja. — Głód w Austrji. — W republice czesko-słowackiej. — W pociągu polskim. — Kraków. — Lwów. — Warszawa. — „Prezentuj broń“.

Wałęsałem się po ukochanym, prześlicznym, starym Paryżu, którego ciemne mury i cisza ciasnych uliczek tak bardzo przypomina Kraków, „odkryłem“ kilka przecudnych, starych kościołów, patrzyłem, jak Anglicy składali wieńce u stóp Joanny d’Arc lub chodzili kłaniać się Napoleonowi i — choć nie Paryżanin — źle czułem się w tej atmosferze. Zadużo było Amerykanów i ich młodej, głośnej energji.
Dawała mi się coraz bardziej we znaki nostalgja która — wierzcie — jest chorobą bardzo przykrą. Prócz tego miałem do załatwienia pilne i ważne sprawy służbowe, z któremi mnie wysłano — i sprawy te naprzód się nie posuwały. Natknąłem się znowu na bezwład, tak dobrze znany mi z Rosji. Sądziłem, że ta ociężałość i obojętność duchowa jest specjalnie rosyjską właściwością. Ależ gdzie tam! Oplątała ona i Polskę i usypia ludzi, zatruwa... Przeląkłem się tego. Dyskutować, krzyczeć, alarmować? Daremnie. Ci obojętni głusi są na wszystko, ponieważ oni — w nic nie wierzą...
Nareszcie szarpnąłem się i postanowiłem za wszelką cenę wydrzeć się z Francji i przedostać się do kraju. Miałem prawo do t. zw. pociągu „dyplomatycznego“, którym z Paryża można się dostać do Warszawy w przeciągu 72 godzin, ponieważ jednak petentów było mnóstwo, a dla mnie podróż trwająca 5 czy 6 dni niewiele znaczyła, postanowiłem wyjechać pociągiem zwyczajnym.
Lekkomyślne to postanowienie przypłaciłem 10-ciu dniami podróży i kłopotami, które nawet syberyjskiego podróżnika mogą zgnębić i unicestwić. Przez ten czas przeszedłem 9 rewizyj paszportów i 9 rewizyj rzeczy, a że nie mogłem jechać z Azji do Europy z dwiema koszulami i czterema chustkami do nosa, łatwo sobie wyobrazić, na co się było narażonym. Prócz tego rewizje w owych czasach były niezmiernie przykre i trwały długo. Wszędzie cedziło się publiczność zwolna przez kołowrotki i filtrowało się ją w specjalnie zbudowanych z desek gabinetach policyjnych. Urzędnicy policyjni badali dokumenty, portfele, rzeczy, miny ludzkie, a powtarzało się to często i trwało długo.
Niezmierny chaos był w naszych urzędach konsularnych. Mnie n. p. powiedziano w Paryżu, że wiza francuska, polska i czeska najzupełniej wystarczy. Pojechałem z tem błogiem przekonaniem, aż dopiero w Zurychu dowiedziałem się, że bez wizy austrjackiej z Buchs nie ruszę. Udałem się tedy do konsula austrjackiego w Zurychu, ale ten mi oświadczył, że muszę mieć przedewszystkiem wizę legacji polskiej w Bernie — o czem nasz konsulat w Paryżu nic nie wiedział. Trzeba było jechać do Berna, gdzie znów zamiast dyplomatycznej dano mi wizę zwykłą z komentarzem, że na wizę austrjacką będę musiał czekać — trzy tygodnie! Prawda, dzięki pomocy jednego z energiczniejszych urzędników udało się to uzyskać w przeciągu 24 godzin, ale to był tylko szczęśliwy zbieg okoliczności!
Wogóle nasze urzędy zagraniczne nie przedstawiały się w owym czasie poważnie. Rzadko kiedy byli na stanowiskach ludzie odpowiedni. Właściwie nie były to nawet urzędy, w którychby pracowały siły fachowe, lecz najprzeróżniejsze „Ogniska“ i „Strzechy“, przeorganizowane w komitety, składające się przeważnie z miejscowych emigrantów i niedokończonych studentów i przemianowane na konsulaty lub legacje. Interesant, zjawiający się u nich, zakłócał tylko „święty“ spokój. — Cóż ja panu na to poradzę! — to zwrot, który najczęściej powtarzał się w ustach urzędnika, istotnie niewiedzącego, co poradzić. Biednych ludzi traktowało się źle, obojętnie. Z jednej strony „nic się nie da zrobić“, nawet wówczas, kiedy to było, jak się u nas mówi, „psim obowiązkiem“, z drugiej znów strony, kto tylko miał gdzie w jakiej misji znajomego, wiózł „walizę dyplomatyczną“ lub wykazywał się dyplomatycznym paszportem. Było to szczególnie kompromitujące, gdy ci różni „dyplomaci“ przewozili sukienki dla dzieci, pończochy, mydełka itd.
Im bliżej Polski, tem trudniej było się do niej dostać. Przymusowa podróż po obcych krajach zaczynała drażnić coraz więcej. Może dlatego nie podobała mi się Szwajcarja. Szalenie droga, droższa od Francji i Anglji, Szwajcarja ledwo już dyszała. Z jedzeniem było kiepsko. Na granicy otrzymywało się kartki na chleb, na tłuszcz i wędliny. Kartek mało i istotnie niczego bez nich dostać nie można było, przyczem ser, choćby najzwyczajniejszy, uchodził za tłuszcz. Cukru ani masła nie było, chleb był mizerny, dotrzymywano ściśle obowiązkowych dni bezmięsnych. Mimo to Szwajcarję opanował był wówczas szał szowinistyczny i Szwajcarzy uważali się za „najlepszy“ naród Europy. Perspektywa ewentualnego przyłączenia do Szwajcarji Tyrolu i Przedarulanji wzbiła Szwajcarów w niesłychaną dumę. Tę megalomanję powiększało jeszcze posiadanie stałej, stosunkowo silnej armji. Szwajcarja miała jakie 250 000 żołnierza, wyćwiczonego zupełnie na pruski sposób i doskonale uzbrojonego. Poza tem było tam niesłychanie nudno, drogo i pospolicie filistersko.
Ta krowia republika tak mnie znudziła, że kiedym przybył do Buchs, gdzie miałem czekać 24 godziny na pośpieszny pociąg do Wiednia, mimo pięknego dnia i ładnych gór, ani mi w głowie było podziwiać te piękności. Czem prędzej znalazłem sobie pokój i położyłem się spać. Zbudził mnie już późnym wieczorem towarzysz podróży, który zwiedzał okolice, a teraz chcąc mnie wywlec na kolację, dzielił się ze mną zachwycony swemi wrażeniami.
— Mówię ci — raj na ziemi! — zapalał się. — Porządek nadzwyczajny, drogi świetne, ludzie dobrze ubrani, wszystko zagospodarowane, dobrobyt ogólny, stodoły takie ci mają piękne, wszyscy cię na drodze pozdrawiają, wszystko pozamiatane, czyste...
Tu przyłożył dłoń do prawego policzka i, kiwając głową jak gdyby w nieopisanym podziwie, a rozciągając z zachwytem sylaby, wyśpiewał prawie:
— A te ich gno-jo-wiska!
Nie wiedziałem, że na Szwajcarję można patrzeć i pod tym kątem widzenia. Żałowałem teraz, że się nie znam na przepisowem urządzaniu gnojowisk, może istotnie byłbym Szwajcarją zachwycony.
Nareszcie wydarliśmy się z tego kraiku i po odpowiedniej rewizji popędziliśmy ku Wiedniowi. Linja kolejowa obsadzona była wojskami angielskiemi i włoskiemi i na każdej stacji stały małe oddziałki tych wojsk i patrole. Porządek był zupełny, pociąg szedł bardzo dobrze, miał nawet wóz restauracyjny, mizernie zresztą zaopatrzony. Ale pasażerowie jedli chciwie i łakomo — na zapas. Widziało się tak charakterystyczny dla krajów głodujących głód psychologiczny. Ludzie jedli nie dlatego, aby się im tak bardzo jeść chciało, lecz ponieważ się bali, że jutro mogli nie mieć co jeść.
Przyczynę tego zrozumiałem dopiero w Wiedniu. Niema się pojęcia, jak wygłodniałe i spokorniałe było to miasto. Dzieci żebrały na każdym kroku, wszędzie wynędzniałe figury ofiarowały swe usługi, żołnierze, straż celna, służba, wszystko było wychudłe, przygnębione, zrezygnowane. Wszędzie widniały ostrzeżenia przed złodziejami, oraz zapowiedź, że zarząd za nie odpowiedzialności nie bierze. W sklepach z żywnością — korzonki. Rzodkiew, rzepa, szpinak, trochę jaj... Byłem na kolacji w hotelu Continental. Dano mi „risotto“ ze starego ryżu w sosie paprykowym i parę łyżek zwykłego makaronu, posypanego przyrumienioną, ale bez masła, bułeczką. To było wszystko za bardzo drogie pieniądze. Mięsa nie było. Mnóstwo ludzi snuło się po ulicach z torebkami w rękach — biedacy rozłazili się jak głodne karakony po okolicach Wiednia, skupując po wsiach, co się da.
Załatwiwszy formalności w polskiej legacji w Wiedniu, gdzie jeszcze, mimochodem powiedziawszy, żyli „hofraci”, na drugi dzień wczesnym rankiem udałem się na Dworzec Północny. Urzędował tam w wagonie polski oficer łącznikowy, który wraz z paru żołnierzami pomagał podróżnym polskim, zwłaszcza jadącym w charakterze urzędowym. Dzięki pomocy tego pana uzyskałem od naczelnika stacji pozwolenie kupienia biletów bez czekania „w ogonku“. Naczelnik stacji, człowiek młody jeszcze, lecz niezmiernie chudy, w wyszklonym mundurze kolejowym, rozgadał się. Opowiadał o ciężkich czasach, jakie Wiedeń przeżywa. W pewnej chwili wziął mnie za rękę, pociągnął mnie ku sobie, obejrzał się, czy przypadkiem niema nikogo w pobliżu i szepnął:
— Czyż ja w dzisiejszych czasach mogę wyżyć wraz z rodziną z 25 koron dziennie? Niepodobieństwo.Jeśli nas nie poratują — zginiemy z głodu.
W wagonie również nie mówiono o niczem innem. Byłem naczczo, wyjąłem tedy z kuferka butelkę czerwonego wina i szynkę, którą kupiłem jeszcze w Szwajcarji i zacząłem jeść. Podniósłszy przypadkiem głowę, ujrzałem dokoła siebie takie miny, że o mało kęs mi w gardle nie stanął. Nikt nie opisze tej boleśnie wstydliwej chciwości oczu ludzi, w których głód obudził nieledwie psie instynkty. Oczu oderwać od szynki nie mogli. Oczywiście — poczęstowałem ich. Bronili się, dziękowali, ale przecie nikt nie mógł oprzeć się pokusie. Krajali szynkę na długie paski i jedli powoli, smakując.
Przedział był napakowany ludźmi w nieprawdopodobny sposób. Byli między podróżnymi dawni żołnierze, dawni jeńcy, którzy mieli sposobność poznać Rosję. Mówili dziś o niej z entuzjazmem:
— Ludzie mało kulturalni, sprzedajni i to za tanie pieniądze, ale nieźli, a jeść — czego dusza zapragnie!
Do czego dochodziło: Były aktywny oficer, który długie lata służył w Przemyślu i nieźle mówił po polsku, postarał się o paszport czeski i podając się za „Czechosłowaka”, jeździł do Lundenburga, gdzie, korzystając z dawnych koleżeńskich stosunków i znajomości, jadał w „menaży” oficerskiej — bardzo sobie czeską kuchnię chwaląc.
Poza nim jednakże ludzie bynajmniej entuzjastycznie dla Czechów usposobieni nie byli. Narzekali na to i owo — ale co tu dużo gadać — Niemcy dziś mają tak strasznego „pietra“ przed Czechami, że to wszelkie pojęcie przechodzi. Nasi, Polacy, irytują się na Czechów, czasem nawet bez najmniejszego powodu, o czem zresztą dużo możnaby mówić. Niemcy ich się poprostu boją. Czesi umieli się odpowiednio wobec nich postawić.
Co do nas — muszę wyznać, że Niemcy austryjaccy istotnie mają do nas jakąś co najmniej towarzyską słabość. Są to ludzie właściwie lekkomyślni, lenie, lubiące żyć psim swędem a dobrze, wygodni plotkarze kawiarniani i wytrwali pijacy. Byliby nieszkodliwi, gdyby nie to, że są tak bezwartościowi i bez charakteru. Tym właśnie brakiem charakteru można wytłumaczyć i ich imperjalizm i ich tromtadracki dawny patrjotyzm. Można wytłumaczyć, można zrozumieć, dlaczego to prasa żydowska i wszechniemiecka mogła robić z tym żywiołem, co chciała — niemniej ci bez charakteru lekkomyślni i zmysłowi próżniacy powiesili u nas „za zdradę” parę dziesiątków tysięcy ludzi i kradli, gdzie mogli, do czego się zresztą otwarcie przyznają.
Widząc, jak nędznie się odżywiają, i słysząc ich jeremiady głodowe, zaniepokoiłem się i spytałem, czy i w Galicji może jest z żywnością tak źle, jak w Austrji. Zaczęli mnie uspokajać, a te ich argumenty po pewnym czasie zmieniły się w jeden wielki hymn pochwalny.
— W Galicji? W Galicji wszystko jest. Niech się pan nie boi, tam niczego nie brak. Mięsa dość, masło jest, wędliny znakomite... krakauer Wurst, Schinken... Milch... płacić trzeba, ale co to znaczy? Co dziś znaczy pieniądz? Wszystko, wszystko jest... i wódki są i wino, piwo dobre... Zawsze było, zawsze jest i zawsze będzie...
— No, daruje pan — wtrącił któryś z pasażerów — był czas, kiedy Rosjanie ten kraj obrabowali i nie było tam nic...
— Co? Rosjanie obrabowali? Co pan mówi, chyba pan na wojnie nie był! Oni zorganizowali eksport mebli, fortepianów i pianin z Galicji, ale żywności nawieźli tyle, że jej potem wywieźć nawet nie mogli. Przecie wiem, jakieśmy magazyny brali. Powiedzmy to sobie raz otwarcie: Galicja była wyssana przez Wiedeń. Jeszcze dziś znajdzie pan w Wiedniu mnóstwo wywiezionych z Galicji do Wiednia co najlepszych wódek i likierów, które się teraz z powrotem Galicji odsprzedaje... Ich weiss es am besten.
Ale dzisiejsza Austrja jest mała. Parę godzin od Wiednia — i już zaczyna się Republika Czeskosłowacka. Stacja graniczna jest w Lundenburgu.
Już przed Lundenburgiem mnóstwo Niemców, mieszkających w pasie granicznym. „daje nogę“. Mieszkają w Lundenburgu lub okolicy, ale wolą drałować kilkanaście kilometrów piechotą z pakunkiem czy tobołkiem na ramieniu, niż mieć do czynienia z żandarmerją czeską i czeskimi celnikami.
Wreszcie stanęliśmy na stacji. Pociąg natychmiast otoczyło wojsko — mnóstwo żołnierzy z karabinami i bagnetami na lufach. Byli w różnych mundurach, niektórzy w austryjackich, inni we włoskich lub francuskich, tu i owdzie widziało się kogoś w mundurze sokolim. Najwięcej było żołnierzy z literami na czapkach S. B. Spytałem, co to znaczy — odpowiedziano mi, że to inicjały „Słowackiej Brygady“, rekrutującej się z tych właśnie okolic. Formalności trwały długo, ponieważ pasażerów były setki. Niemcy czasami zaczynali tracić panowanie nad sobą. Pamiętam, jakiś pasażer zaczął besztać tragarza czeskiego, który — jego zdaniem — zbyt późno przyszedł po rzeczy. Tragarz uśmiechnął się tylko, i złożywszy na ziemi rzeczy, które już trzymał w rękach, odpowiedział:
— Jeszcze wam źle? W takim razie przyjdę po te rzeczy — jutro.
Niemiec, nie wiedział, co począć.
— Nie chce zarobić! W żaden sposób nie chce zarobić! — skarżył się żołnierzowi czeskiemu.
Ten odwrócił się, spojrzał gdzieś przed siebie i milczał chwilę. Wiem, dlaczego. Tak go drażniła niemiecka arogancja i hałaśliwość, że bał się, iż Niemca zeklnie. Dopiero po chwili odpowiedział spokojnie, ale z niesłychaną pogardą:
— Oni tu zarobków mają dość. Nie biją się o nie...
Kiedy posuwałem się schodami ku sali, w której rewidowano paszporty, otarł się o mnie któryś z towarzyszów podróży, Wiedeńczyk.
— Unerhört! — szepnął. — Czegoś podobnego nie spotka pan na całym świecie. To tylko w Czechach możliwe...
— Tak, tylko w Czechach — i w Wiedniu! — przyznałem.
— Jak to w Wiedniu? — spytał zdumiony.
— Poprostu — w Wiedniu. Na dworcu południowym trzymano nas przeszło dwie godziny...
— Ja, ja, Sie haben Recht! — przypomniał sobie Wiedeńczyk.
Historja skończyła się pobieżną rewizją dokumentów. Rzeczy wcale nie rewidowano.
Byłem w Lundenburgu — wszystkie niemieckie napisy zniknęły bez śladu. Miasto jest zupełnie czeskie i wszyscy mówią po czesku. Widziałem oddział wojska wracający z ćwiczeń. Śpiewali te same pieśni, co ich bracia na Syberji.
Znając stosunki w armji czeskiej na Syberji, wypytywałem o nie żołnierzy brygady słowackiej. Na Syberji nie było żadnych tytułów, oficerowie i żołnierze mówili sobie „ty”, tytułując się „bracie”. Zwyczaju tego przestrzegał nawet zmarły czeskosłowacki minister wojny, jenerał Sztefanik. Zapytałem, czy zwyczaj ten utrzymał się w wojsku w Czechach.
— U nas tego niema — odpowiedział mi żołnierz brygady słowackiej. — Niema braterstwa. Oficerowie sobie go nie życzą.
Napomknąłem o tem, jak to źle, że Czesi biją się z Polakami. Żołnierz wybuchnął:
— A co Polacy nam robią? Węgla Węgrom dostarczają! I żywności! Ładne braterstwo — ono to dziwnie z tem braterstwem wygląda!
— A skąd wiesz, że Polacy węgla Madjarom dostarczają?
— My to wiemy! My wszystko dobrze wiemy. Gazety pisały!
Ton nie był zachęcający do rozmowy. Wywnioskowałem z niego, że stało się to, czego z obu stron jak najbardziej należało unikać, doszło mianowicie do obustronnego rozdrażnienia i rozpalenia namiętności. Podniecenie tego rodzaju nie jest gruntem odpowiednim dla pertraktacji.
Nie mogę powiedzieć, aby porządki kolejowe w Lundenburgu bardzo mi zaimponowały. Był ścisk, krzyk, niewygoda — szło o to, jak z tego pięknego miasta wyjechać. Był tam również polski oficer łącznikowy, ale właściwie — nie było go. Przyszedł, kiedy już Czesi sami wszystko załatwili. Udałem się poprostu do komendy dworca i zażądałem jako kurjer osobnego przedziału. Dano mi go bez najmniejszych trudności, przeciwnie, z mego powodu zatrzymano nawet pociąg. Rozprawiając z żołnierzami, znowu dopytywałem się o „braterstwo“ w wojsku. Podoficer, który się mną zajął, oświadczył mi, iż przestrzega się go bezwarunkowo. Z tych sprzecznych informacyj wnioskuję, że ta zasadnicza dla żołnierza czeskiego sprawa nie została załatwiona, a co za tem idzie, przy znanym mi uporze i gwałtowności charakteru czeskiego, może wywołać pewien ferment. Śmiesznem jest posądzanie Czechów o bolszewizm, aczkolwiek, podobnie, jak i u nas, i u nich trafiają się demagogowie, zamierzający zrobić interes na tem nowem haśle. Muna nie jest w niczem gorszy ani lepszy od Dzierżyńskiego lub Leszczyńskiego, owych filarów piotrogrodzkiego bolszewizmu, żeby już nie mówić o domorosłych. Ale, że Czesi są skrajnie demokratyczni z pewnem nawet socjalistycznem zabarwieniem, to jest pewne, jak jednak pewne jest również, że ten lud na platformie międzynarodowej nigdy szczerze nie stanie.
Wyjechałem z Lundenburga szczęśliwie i wygodnie — nie sam. Na jednej stacji przysiadł się do mnie młody jakiś człowiek w mundurze, ale bez odznak. Z oczu widać było — że to żandarm. Owszem, dzielny, energiczny chłopak — ale młody. Wypytywał mnie o różne rzeczy — odpowiadałem mu, nawzajem zadając pytania, na które on też odpowiadał, łżąc wierutnie, podczas gdy ja kłamać nie miałem potrzeby. Dowiedziałem się od niego n. p., że Czesi mają już półtoramiljonową armię, że brygada słowacka liczy 75 000 ludzi. Rozumie się, wierzyłem, zaś on, mimo, iż mu było bardzo przyjemnie w mojem towarzystwie, na pewnej stacji wysiadł i nie pokazał się, aż w Przerowie, gdzie dla mnie i mego towarzysza opróżnił przedział.
Jechaliśmy przez Czechy. Kraj jest bardzo dobrze zagospodarowany, uprawny znakomicie i starannie, jak zawsze. Bydła w polu mnóstwo, urodzaj pewny. Lud jest w dobrym humorze, wesoły, pewny siebie, zadowolony wcale. Ruch na linji kolejowej bardzo ożywiony; przeważnie widać pociągi z węglem.
W Ostrawie Morawskiej pociąg opróżnił się prawie zupełnie. Pozostali tylko ci, którzy jechali do Bogumina. Wtem do naszego przedziału wpadł oficer żandarmerji czeskiej i zażądał papierów. Pokazaliśmy mu je, a on, ledwie na nie okiem rzuciwszy, przeprosił i oświadczył, że oni tu kogoś szukają.
Wymówka była zbyteczna i zbyt łatwa. Żandarm ma prawo kontrolować papiery, kiedy uzna za stosowne, a jeśli się tłumaczy, to aby zmylić trop. Domyśliłem się, że młody mój opiekun z Lundenburga „poczynił kroki“ i że to nie tyle kogoś szukano — ile nas pilnowano.
I istotnie — kiedy już siedziałem w bogumińskiej sali restauracyjnej — a raczej kiedy z niej przypadkowo wyszedłem, zaproszono mnie grzecznie do komendy dworca. Nie przypuszczam, że zrobiono to w celu urządzenia mi owacji, lub że czeskie władze pograniczne wyławiają z podróżnych poszczególne jednostki, którymby świadczyć chciały dyskretne dobrodziejstwa. Z niesłychanej uprzejmości, jaką po zbadaniu mych papierów mi okazano, domyśliłem się, iż jest ona tylko — funkcją jakiejś zbyt czarnej denuncjacji. Wyznaję, że bylem w grubem niebezpieczeństwie. Według praw czeskich nie było wolno przewozić ani listów ani książek ani manuskryptów — ze względu na szpiegostwo prawo zupełnie słuszne — ale ja, literat, miałem cały kufer książek, mnóstwo rękopisów i mnóstwo listów. Zacząłem robić w komendzie dworca gwałt. Jakże literatowi odbierać książki i manuskrypty? Nonsens! Przecie to jest dorobek mego życia! Komendant dworca zaczął się skrobać w głowę i po naradzie z podoficerem, kazano mi przyjść do hali rewizyjnej po rewizji. Tam wręczono mi znaczki na dowód, że byłem rewidowany — i skończyło się na tem. Krótko mówiąc, Czesi obeszli się ze mną zupełnie przyzwoicie.
Ale skarg na nich słyszałem wiele. Skarżyła się ludność na zajętym przez nich terenie, skarżyła się służba restauracyjna, opowiadając o rabunkach i konfiskatach. Faktem jest, że portjer, wywołujący pociągi, wywołuje je tylko po czesku i po niemiecku. Więc władze czeskie wyrugowały ze stacji bogumińskiej język polski!
Wogóle — zanadto dużo widziało się tam wszędzie energji żandarmskiej — choć wkońcu lepiej zaczynać od przesadnej gorliwości, niż od niechlujnego szlendrjanu.
Nareszcie dostałem się do polskiego pociągu. Wsiedliśmy we dwóch do służbowego wagonu, w którym siedziało już dwóch kolejarzy naszych. Było nad ranem, gdzieś między czwartą a piątą. Póki pociąg stał — nie chciałem mówić. Bałem się jakiego nieporozumienia, bałem się, abym nie utknął na granicy.
Wreszcie pociąg ruszył. Rozwiązywały się nam języki. Zaczęliśmy wypytywać robotników — co w Polsce słychać, co naród myśli, jak się dzieje, czy ludzie naprawdę chcą wolnej Polski, czy rozumieją, że trzeba być cierpliwym, bo „nie odrazu Kraków zbudowano“.
Robotnicy odpowiadali szczerze, chętnie, serdecznie.
— Główna rzecz — nieporządki w aprowizacji — mówił jeden — chleba niema. Naród wie, że z próżnego nie naleje, cierpi, ale nadużyć nie zniesie.
Czem prędzej wyjąłem nieśmiertelną szynkę szwajcarską i długą bułkę francuskiego chleba. Suchy był, ale biały, paryski.
— Naród polski chce i czeka cicho, bolszewików między nami niema, co tam ośmiogodzinny czas! Jak zapłacą, jak dadzą żyć, będziemy robić i po 12 godzin, bo przecie kiedy najwięcej roboty potrza? Na początku. Nie chwalący się, proszę pana, my już trzy dni w służbie jesteśmy, trzy noce nieprzespane... Ale jak porządku nie będzie, to źle się zrobi... Każdy przecie nie jest ani mądry ani cierpliwy, a i nie każdy czekać może. Głupich, mój panie, to ta zawsze nowięcy... To potem może być źle... Paskarstwo jest okrutne, rady nie da...
Niech djabli wezmą tę Rosję! Człowiek w tych piekielnych stosunkach rewolucyjnych nauczył się myśleć jak żandarm. Jest jakaś tworząca się organizacja państwowa czy narodowo-społeczna, jest dążenie do porządku i jest oto „element”, który wierzy i czeka spokojnie. Tak to było i w Rosji. Naród, który nigdy i nigdzie nie jest zły, czekał i wierzył. A potem naraz przyszli bolszewicy i skończył się porządek. Tu niema porządku — gdzież są bolszewicy? I naraz z głębi duszy odpowiedział potężny, niczem nie stłumiony głos:
— Nie robotnicy, nie lud polski jest bolszewicki! Bolszewicy polscy — to paskarze!
Pociąg wlókł się przez pola zaniedbane, mokre, nieuprawne. Dzień wstawał szary, niechętny. Kolejarze, dowiedziawszy się, z jak daleka jedziemy, dosłownie nieba chcieli nam przychylić. Widzieli, że mnie „roznosi” — puścili mnie natychmiast do okna.
— Niech pan patrzy... My to wszystko znamy... Pan tak dawno nie widział... Zaraz będzie most, a potem już zobaczy pan nasz patrol...
— Chmurny dzień — rzekłem, wyjrzawszy przez okno.
— E, nie, to właśnie dobrze... To się przeczyści... Dzień będzie ładny... Zobaczy pan Kraków w słońcu! — odpowiedział jeden z kolejarzy.
Ile w tem powiedzeniu było niesłychanie dobrego serca, ile poezji i delikatnego sentymentu! Ten człowiek — a jak chętnie powiedziałbym — ten mój nieznany brat „przychylał mi nieba!“ On rozumiał, że ja chciałbym tę ziemię ujrzeć w całej jej krasie, w całej chwale, że mi się to należy, że tak być powinno i na własną „odpowiedzialność“ zaryzykował to swoje dobrotliwe:
— To się przeczyści!
To proste, może pospolite wyrażenie było w tej chwili niezmiernie poetyczne, a wierzę, że i prorocze. Bądź spokojny, nieznany bracie, wszystko się „przeczyści”.
Jest most, wyglądam z okna, chcę widzieć ten patrol!
Idzie kilku mniej więcej oberwańców, zmokłych, zziębniętych. Widzą mnie w tym dziwnym syberyjsko-amerykańskim mundurze, widzą Orła Białego na ramieniu, coś krzyczą. Nie mogę odpowiedzieć, pociąg ich minął...
I naraz za piersi chwyta jakaś tak wściekle, brutalna pięść, tak się wdziera pazurami w pierś, tak szarpie...
Ta słona woda! Ja, ja nie mogę łez wstrzymać! Ja, com widział tyle krwi, tyle okrucieństw i tyle konania — i tyle tych tak podobnych gajów brzozowych i pól pustych... I czemu? Szczęście? Ulga? W czem? Czyż ja wiem, czy tu nie gorzej, niż tam?
Piotrowice. Graniczna stacja polska. Jesteśmy w Rzeczypospolitej.
Ku podziwowi — na stacji jest ledwie kilku żołnierzy. Czy będzie jaka rewizja czy nie? Nikt nie wie. Pociąg stoi i nudzi się. Ja też. Nie mam pojęcia, co zrobić z sobą. W Japonji policja orzekła, że miło jej jest widzieć w granicach Cesarstwa dostojnika takiego, jak ja, że jednakże — właśnie z tego powodu — ponieważ jestem pierwszym pasażerem z polskim paszportem — należy o mem przybyciu donieść prezydentowi policji, który niewątpliwie bardzo się ucieszy, ale tymczasem powinienem czekać na statku — przyszło mi wobec tego na myśl zameldować się na wszelki wypadek u komendanta dworca — może trzeba?
Złowiłem żandarma i poprosiłem go, żeby się zorjentował w sytuacji.
Przyszedł po chwili z doniesieniem, że pan porucznik śpi.
Zrozumiałem, że się mogę obejść bez niego. Tylko, że — Czesi na swojej stacji granicznej nie spali...
— A co tu słychać, panie? — spytałem żandarma.
— A Czesi znowu chcą się pchać na nas! — odpowiedział z przekonaniem. — Dziś czterech szpiegów złapałem w nocy.
— Czemu tak mało wojska na stacji? U nich wszystko obstawione wojskiem jak w Rosji za carskich czasów.
— Pan myśli, że nam to tu potrzebne? My wojsko mamy pochowane... O, widzi pan, tam, w tamtych lasach stoi piechota... I tu... Dość tego będzie. Wystarczy... Nasz żołnierz jest bitny...
— A artylerja jest?
— Tu nie... Nie wolno nam trzymać... Ale w N. skoncentrowano dość...
— A niechże mi pan powie, poco pan dziś tych szpiegów czeskich aresztował?...
— Jakto poco? Pan nie wie, co to szpieg?
— A sam pan tajemnice wojskowe ludziom na cały głos rozpowiada?
— Ludziom? Panu to mówię tylko, pan jest przecie swój. Zresztą — niema się czego bać — niechby tylko przyszli, dostaną takie lanie...
Zaczęły się jakieś krzyki, hałasy, kłótnie.
— Co to takiego?
— Nic, panie! Kazali tam jednemu żydowi wysiąść do rewizji, a on nie chce.
Nie chce! Spróbójno nie chcieć w Czechach!
Wogóle — harmider nieustanny. Żydzi ząb za ząb kłócą się z oficerami, żołnierzami, konduktorami... Krzyk jak na targowisku... Krzyczą wogóle wszyscy...
Nareszcie ktoś rewiduje papiery. Bierze mój paszport. Właściwie nie wie, z kim ma do czynienia. Byłoby zupełnie naturalnem, gdyby spytał o jakieś bliższe informacje. Ale zato on wie jedno — że jestem Polakiem i przybywam zdaleka — a wobec tego oddając mi paszport, rzuca mi w oczy krótkie przelotne spojrzenie, a w tej jednej iskierce oka jest bardzo wymowne:
— Jak się masz!
Na pytanie: — Ile pan ma ze sobą niestemplowanych koron? — możnaby wcale nie odpowiadać. Onby mi niby te korony odebrał, czy co? Wstydziłby się. Mam, to mam. To są moje — nie jego.
Dziwny naród!
Kordonu właściwie nie było żadnego. Jeździłem ja przez kordony rozmaite, znałem żandarmerję wszelkich typów, ale czegoś podobnego, jak u nas — nie widziałem. „Usui publico patet“ czyli „właź kto chcesz!” I ta sama publiczność, zwłaszcza znów żydzi, mówiący w Boguminie tylko po niemiecku, przy tej niesłychanie prymitywnej rewizji stawali sztorcem i oburzali się na „szykanowanie” publiczności!
Kraków zrobił na mnie przykre wrażenie. Wagony brudne, dworzec zaniedbany, niezamieciony,ludzie rzucają się do wozów z krzykiem, brutalnie dbając tylko o siebie.
— Bójcie się Boga, czemuż tu tak brudno? — spytałem tragarza.
— Ano — wojna, panie! — odpowiedział spokojnie.
Istotnie na rynku ujrzałem mnóstwo eleganckich i uśmiechniętych oficerów z szablami lub lśniącemi bagnetami u boków. Dwóch braci miałem w wojsku — można sobie wyobrazić, z jakiem uczuciem patrzyłem w twarze tych chłopców. Oni jednakże patrzyli na mnie inaczej; krytycznie i niechętnie.
— Królewiak! — rzucił któryś za mną, ujrzawszy mój rosyjski płaszcz.
— Pajaca z siebie zrobił — rzekł drugi.
— Ubrał się jak błazen! — mruknął trzeci.
Nie wątpię, że mundur „Polskiego Komitetu Wojennego w Rosji i na Syberji” nie był znany w Krakowie, jednak — miałem na ramieniu naszego orła, więc ci oficerowie wiedzieli, że mają z Polakiem do czynienia. Wyznam — przypomniał mi się Hong-Kong i uprzejmość żołnierzy angielskich. Była przecież pewna różnica w tem przywitaniu.
Smutno mi było w Krakowie. Ja, Krakowianin, czułem się tam obco i źle. Na ulicach było mokro, błotnisto, wszyscy wyrzekali na „pasek”, opowiadali o strasznych kradzieżach. Pamiętam, jak u Wenzla jakiś starszy pan na cały głos mówił, wskazując na gości siedzących przy stolikach:
— To wszystko, jak pan widzi — sami złodzieje. Ja im to w oczy mówię, a oni udają, że nie słyszą i cierpią. Pozwalają mi mówić — i kradną dalej.
Przez półtora dnia kręciłem się tak po mieście, szukając swojej duszy — napróżno.
Wkrótce potem stałem znów w nocy przed dworcem lwowskim. Nad miastem wyły granaty, gwizdały szrapnele. Czasem w ciszy nocnej rozlegało się psie ujadanie maszynki. Ale powietrze wydało mi się tu czystszem i świeższem, niż w Krakowie — na „dalekich tyłach“, których smrodem Kraków przesiąkł przez cały czas wojny.
Faktycznie we Lwowie było jakby jaśniej, choć wojnę znać było na każdym kroku. Gdzieniegdzie leżały jeszcze gruzy na ulicach, gdzieniegdzie znów „żołnierz“ trzynastoletni z bagnetem u boku stał pochylony nad basenem studni ulicznej, bawiąc się w łapanie ryb wraz z dziećmi, które narazie jeszcze nie służyły w wojsku. Było cicho i spokojnie — nie nie mówiąc oczywiście o granatach — tak cicho, że postanowiłem sobie ewentualnie wrócić na dłuższy czas do Lwowa.
Znów wróciłem do Krakowa. Byłem w Bronowicach, które jednak ze wsi zmieniły się już w przedmieście — zamiast starych kochanych chat, stanęły tam piętrowe kamieniczki, a za rok, dwa ludzie zapomną, jak wyglądały Bronowice z czasów Wyspiańskiego. Może to i lepiej...
I na „Bożych grobach“ w kościele Panny Marji ujrzałem na warcie naszych żołnierzy. Płakałem z radości i ze szczęścia.
Zaś stamtąd wyjechałem do Warszawy — i z uwielbieniem powitałem to piękne, dumne miasto, wiecznie bogate i świetne. Widziałem w Łazienkach przed pałacem królewskim ułana polskiego na warcie i wszędzie tyle wojska, taki blask, ruch, tyle życia... Ludzie wydali mi się zmęczeni nieco i nie widziałem wśród nich szczęśliwych — ale starzy moi znajomi trzymali się jeszcze, a młodzi zmężnieli i rozrośli się.
Cudna jest Warszawa.
Zdarzyło się — właśnie Naczelnik Państwa z paradą wojskową uroczyście wracał do Warszawy z wyprawy wileńskiej. Stanąłem w ulicy zobaczyć go jak wjeżdża. Doczekałem się plutonu lekkokonnych z biało-czerwonemi proporczykami u lanc i doczekałem się Naczelnika. W świcie jego jechał też mój brat, a ten poznał mnie i zaprosił do swego powozu, i tak po przyjeździe do Ojczyzny ze stron dalekich, po kilku latach wygnania, tułaczki, a wciąż gorliwej pracy dla Polski, choć nikomu nieznany, przecie i ja odbyłem w świcie Naczelnika Państwa swój wjazd triumfalny do naszej stolicy. Słońce świeciło pięknie, tysiące i tysiące wolnych Polaków wznosiły okrzyki, orkiestry grały „Jeszcze Polska nie zginęła“, piechota i jazda prezentowała broń.
A potem powiedziano mi, że jestem potrzebny we Lwowie — więc pojechałem do Lwowa.


KONIEC.




Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Jerzy Bandrowski.