Strona:Jerzy Bandrowski - Przez jasne wrota.djvu/271

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.
— 265 —

Faktycznie we Lwowie było jakby jaśniej, choć wojnę znać było na każdym kroku. Gdzieniegdzie leżały jeszcze gruzy na ulicach, gdzieniegdzie znów „żołnierz“ trzynastoletni z bagnetem u boku stał pochylony nad basenem studni ulicznej, bawiąc się w łapanie ryb wraz z dziećmi, które narazie jeszcze nie służyły w wojsku. Było cicho i spokojnie — nie ne mówiąc oczywiście o granatach — tak cicho, że postanowiłem sobie ewentualnie wrócić na dłuższy czas do Lwowa.
Znów wróciłem do Krakowa. Byłem w Bronowicach, które jednak ze wsi zmieniły się już w przedmieście — zamiast starych kochanych chat, stanęły tam piętrowe kamieniczki, a za rok, dwa ludzie zapomną, jak wyglądały Bronowice z czasów Wyspiańskiego. Może to i lepiej...
I na „Bożych grobach“ w kościele Panny Marji ujrzałem na warcie naszych żołnierzy. Płakałem z radości i z szczęścia.
Zaś stamtąd wyjechałem do Warszawy — i z uwielbieniem pewitałem to piękne, dumne miasto, wiecznie bogate i świetne. Widziałem w Łazienkach przed pałacem królewskim ułana polskiego na warcie i wszędzie tyle wojska, taki blask, ruch, tyle życia... Ludzie wydali mi się zmęczeni nieco i nie widziałem wśród nich szczęśliwych — ale starzy moi znajomi trzymali się jeszcze, a młodzi zmężnieli i rozrośli się.
Cudna jest Warszawa.
Zdarzyło się — właśnie Naczelnik Państwa z paradą wojskową uroczyście wracał do Warszawy z wyprawy wileńskiej. Stanąłem w ulicy zobaczyć go jak wjeżdża. Doczekałem się plutonu lekkokonnych z biało-czerwonemi proporczykami u lanc i docze-