Strona:Jerzy Bandrowski - Przez jasne wrota.djvu/270

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.
— 264 —

bagnetami u boków. Dwóch braci miałem w wojsku — można sobie wyobrazić, z jakiem uczuciem patrzyłem w twarze tych chłopców. Oni jednakże patrzyli na mnie inaczej; krytycznie i niechętnie.
— Królewiak! — rzucił któryś za mną, ujrzawszy mój rosyjski płaszcz.
— Pajaca z siebie zrobił — rzekł drugi.
— Ubrał się jak błazen! — mruknął trzeci.
Nie wątpię, że mundur „Polskiego Komitetu Wojennego w Rosji i na Syberji” nie był znany w Krakowie, jednak — miałem na ramieniu naszego orła, więc ci oficerowie wiedzieli, że mają z Polakiem do czynienia. Wyznam — przypomniał mi się Hong-Kong i uprzejmość żołnierzy angielskich. Była przecież pewna różnica w tem przywitaniu.
Smutno mi było w Krakowie. Ja, Krakowianin, czułem się tam obco i źle. Na ulicach było mokro, błotnisto, wszyscy wyrzekali na „pasek”, opowiadali o strasznych kradzieżach. Pamiętam, jak u Wenzla jakiś starszy pan na cały głos mówił, wskazując na gości siedzących przy stolikach:
— To wszystko, jak pan widzi — sami złodzieje. Ja im to w oczy mówię, a oni udają, że nie słyszą i cierpią. Pozwalają mi mówić — i kradną dalej.
Przez półtora dnia kręciłem się tak po mieście, szukając swojej duszy — napróżno.
Wkrótce potem stałem znów w nocy przed dworcem lwowskim. Nad miastem wyły granaty, gwizdały szrapnele. Czasem w ciszy nocnej rozlegało się psie ujadanie maszynki. Ale powietrze wydało mi się tu czystszem i świeższem, niż w Krakowie — na „dalekich tyłach“, których smrodem Kraków przesiąkł przez cały czas wojny.