Strona:Jerzy Bandrowski - Przez jasne wrota.djvu/254

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.
— 248 —

ciągu 24 godzin, ale to był tylko szczęśliwy zbieg okoliczności!
Wogóle nasze urzędy zagraniczne nie przedstawiały się w owym czasie poważnie. Rzadko kiedy byli na stanowiskach ludzie odpowiedni. Właściwie nie były to nawet urzędy, w którychby pracowały siły fachowe, lecz najprzeróżniejsze „Ogniska“ i „Strzechy“, przeorganizowane w komitety, składające się przeważnie z miejscowych emigrantów i niedokończonych studentów i przemianowane na konsulaty lub legacje. Interesant, zjawiający się u nich, zakłócał tylko „święty“ spokój. — Cóż ja panu na to poradzę! — to zwrot, który najczęściej powtarzał się w ustach urzędnika, istotnie niewiedzącego, co poradzić. Biednych ludzi traktowało się źle, obojętnie. Z jednej strony „nic się nie da zrobić“, nawet wówczas, kiedy to było, jak się u nas mówi, „psim obowiązkiem“, z drugiej znów strony, kto tylko miał gdzie w jakiej misji znajomego, wiózł „walizę dyplomatyczną“ lub wykazywał się dyplomatycznym paszportem. Było to szczególnie kompromitujące, gdy ci różni „dyplomaci“ przewozili sukienki dla dzieci, pończochy, mydełka itd.
Im bliżej Polski, tem trudniej było się do niej dostać. Przymusowa podróż po obcych krajach zaczynała drażnić coraz więcej. Może dlatego nie podobała mi się Szwajcarja. Szalenie droga, droższa od Francji i Anglji, Szwajcarja ledwo już dyszała. Z jedzeniem było kiepsko. Na granicy otrzymywało się kartki na chleb, na tłuszcz i wędliny. Kartek mało i istotnie niczego bez nich dostać nie można było, przyczem ser, choćby najzwyczajniejszy, uchodził za tłuszcz. Cukru ani masła nie było, chleb był mizerny,