Strona:Jerzy Bandrowski - Przez jasne wrota.djvu/267

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.
— 261 —

Bądź spokojny, nieznany bracie, wszystko się „przeczyści”.
Jest most, wyglądam z okna, chcę widzieć ten patrol!
Idzie kilku mniej więcej oberwańców, zmokłych, zziębniętych. Widzą mnie w tym dziwnym syberyjsko-amerykańskim mundurze, widzą Orła Białego na ramieniu, coś krzyczą. Nie mogę odpowiedzieć, pociąg ich minął...
I naraz za piersi chwyta jakaś tak wściekle, brutalna pięść, tak się wdziera pazurami w pierś, tak szarpie...
Ta słona woda! Ja, ja nie mogę łez wstrzymać! Ja, com widział tyle krwi, tyle okrucieństw i tyle konania — i tyle tych tak podobnych gajów brzozowych i pól pustych... I czemu? Szczęście? Ulga? W czem? Czyż ja wiem, czy tu nie gorzej, niż tam?
Piotrowice. Graniczna stacja polska. Jesteśmy w Rzeczypospolitej.
Ku podziwowi — na stacji jest ledwie kilku żołnierzy. Czy będzie jaka rewizja czy nie? Nikt nie wie. Pociąg stoi i nudzi się. Ja też. Nie mam pojęcia, co zrobić z sobą. W Japonji policja orzekła, że miło jej jest widzieć w granicach Cesarstwa dostojnika takiego, jak ja, że jednakże — właśnie z tego powodu — ponieważ jestem pierwszym pasażerem z polskim paszportem — należy o mem przybyciu donieść prezydentowi policji, który niewątpliwie bardzo się ucieszy, ale tymczasem powinienem czekać na statku — przyszło mi wobec tego na myśl zameldować się na wszelki wypadek u komendanta dworca — może trzeba?
Złowiłem żandarma i poprosiłem go, żeby się zorjentował w sytuacji.