Strona:Jerzy Bandrowski - Przez jasne wrota.djvu/261

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.
— 255 —

— Tak, tylko w Czechach — i w Wiedniu! — przyznałem.
— Jak to w Wiedniu? — spytał zdumiony.
— Poprostu — w Wiedniu. Na dworcu południowym trzymano nas przeszło dwie godziny...
— Ja, ja, Sie haben Recht! — przypomniał sobie Wiedeńczyk.
Historja skończyła się pobieżną rewizją dokumentów. Rzeczy wcale nie rewidowano.
Byłem w Lundenburgu — wszystkie niemieckie napisy zniknęły bez śladu. Miasto jest zupełnie czeskie i wszyscy mówią po czesku. Widziałem oddział wojska wracający z ćwiczeń. Śpiewali te same pieśni, co ich bracia na Syberji.
Znając stosunki w armji czeskiej na Syberji, wypytywałem o nie żołnierzy brygady słowackiej. Na Syberji nie było żadnych tytułów, oficerowie i żołnierze mówili sobie „ty”, tytułując się „bracie”. Zwyczaju tego przestrzegał nawet zmarły czeskosłowacki minister wojny, jenerał Sztefanik. Zapytałem, czy zwyczaj ten utrzymał się w wojsku w Czechach.
— U nas tego niema — odpowiedział mi żołnierz brygady słowackiej. — Niema braterstwa. Oficerowie sobie go nie życzą.
Napomknąłem o tem, jak to źle, że Czesi biją się z Polakami. Żołnierz wybuchnął:
— A co Polacy nam robią? Węgla Węgrom dostarczają! I żywności! Ładne braterstwo — ono to dziwnie z tem braterstwem wygląda!
— A skąd wiesz, że Polacy węgla Madjarom dostarczają?
— My to wiemy! My wszystko dobrze wiemy. Gazety pisały!