Strona:Jerzy Bandrowski - Przez jasne wrota.djvu/265

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.
— 259 —

Nareszcie dostałem się do polskiego pociągu. Wsiedliśmy we dwóch do służbowego wagonu, w którym siedziało już dwóch kolejarzy naszych. Było nad ranem, gdzieś między czwartą a piątą. Póki pociąg stał — nie chciałem mówić. Bałem się jakiego nieporozumienia, bałem się, abym nie utknął na granicy.
Wreszcie pociąg ruszył. Rozwiązywały się nam języki. Zaczęliśmy wypytywać robotników — co w Polsce słychać, co naród myśli, jak się dzieje, czy ludzie naprawdę chcą wolnej Polski, czy rozumieją, że trzeba być cierpliwym, bo „nie odrazu Kraków zbudowano“.
Robotnicy odpowiadali szczerze, chętnie, serdecznie.
— Główna rzecz — nieporządki w aprowizacji — mówił jeden — chleba niema. Naród wie, że z próżnego nie naleje, cierpi, ale nadużyć nie zniesie.
Czem prędzej wyjąłem nieśmiertelną szynkę szwajcarską i długą bułkę francuskiego chleba. Suchy był, ale biały, paryski.
— Naród polski chce i czeka cicho, bolszewików między nami niema, co tam ośmiogodzinny czas! Jak zapłacą, jak dadzą żyć, będziemy robić i po 12 godzin, bo przecie kiedy najwięcej roboty potrza? Na początku. Nie chwalący się, proszę pana, my już trzy dni w służbie jesteśmy, trzy noce nieprzespane... Ale jak porządku nie będzie, to źle się zrobi... Każdy przecie nie jest ani mądry ani cierpliwy, a i nie każdy czekać może. Głupich, mój panie, to ta zawsze nowięcy... To potem może być źle... Paskarstwo jest okrutne, rady nie da...
Niech djabli wezmą tę Rosję! Człowiek w tych piekielnych stosunkach rewolucyjnych nauczył się