Strona:Jerzy Bandrowski - Przez jasne wrota.djvu/269

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.
— 263 —

Krzyk jak na targowisku... Krzyczą wogóle wszyscy...
Nareszcie ktoś rewiduje papiery. Bierze mój paszport. Właściwie nie wie, z kim ma do czynienia. Byłoby zupełnie naturalnem, gdyby spytał o jakieś bliższe informacje. Ale zato on wie jedno — że jestem Polakiem i przybywam zdaleka — a wobec tego oddając mi paszport, rzuca mi w oczy krótkie przelotne spojrzenie, a w tej jednej iskierce oka jest bardzo wymowne:
— Jak się masz!
Na pytanie: — Ile pan ma ze sobą niestemplowanych koron? — możnaby wcale nie odpowiadać. Onby mi niby te korony odebrał, czy co? Wstydziłby się. Mam, to mam. To są moje — nie jego.
Dziwny naród!
Kordonu właściwie nie było żadnego. Jeździłem ja przez kordony rozmaite, znałem żandarmerję wszelkich typów, ale czegoś podobnego, jak u nas — nie widziałem. „Usui publico patet“ czyli „właź kto chcesz!” I ta sama publiczność, zwłaszcza znów żydzi, mówiący w Boguminie tylko po niemiecku, przy tej niesłychanie prymitywnej rewizji stawali sztorcem i oburzali się na „szykanowanie” publiczności!
Kraków zrobił na mnie przykre wrażenie. Wagony brudne, dworzec zaniedbany, niezamieciony,ludzie rzucają się do wozów z krzykiem, brutalnie dbając tylko o siebie.
— Bójcie się Boga, czemuż tu tak brudno? — spytałem tragarza.
— Ano — wojna, panie! — odpowiedział spokojnie.
Istotnie na rynku ujrzałem mnóstwo eleganckich i uśmiechniętych oficerów z szablami lub lśniącemi