Strona:Jerzy Bandrowski - Przez jasne wrota.djvu/266

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.
— 260 —

myśleć jak żandarm. Jest jakaś tworząca się organizacja państwowa czy narodowo-społeczna, jest dążenie do porządku i jest oto „element”, który wierzy i czeka spokojnie. Tak to było i w Rosji. Naród, który nigdy i nigdzie nie jest zły, czekał i wierzył. A potem naraz przyszli bolszewicy i skończył się porządek. Tu niema porządku — gdzież są bolszewicy? I naraz z głębi duszy odpowiedział potężny, niczem nie stłumiony głos:
— Nie robotnicy, nie lud polski jest bolszewicki! Bolszewicy polscy — to paskarze!
Pociąg wlókł się przez pola zaniedbane, mokre, nieuprawne. Dzień wstawał szary, niechętny. Kolejarze, dowiedziawszy się, z jak daleka jedziemy, dosłownie nieba chcieli nam przychylić. Widzieli, że mnie „roznosi” — puścili mnie natychmiast do okna.
— Niech pan patrzy... My to wszystko znamy... Pan tak dawno nie widział... Zaraz będzie most, a potem już zobaczy pan nasz patrol...
— Chmurny dzień — rzekłem, wyjrzawszy przez okno.
— E, nie, to właśnie dobrze... To się przeczyści... Dzień będzie ładny... Zobaczy pan Kraków w słońcu! — odpowiedział jeden z kolejarzy.
Ile w tem powiedzeniu było niesłychanie dobrego serca, ile poezji i delikatnego sentymentu! Ten człowiek — a jak chętnie powiedziałbym — ten mój nieznany brat „przychylał mi nieba!“ On rozumiał, że ja chciałbym tę ziemię ujrzeć w całej jej krasie, w całej chwale, że mi się to należy, że tak być powinno i na własną „odpowiedzialność“ zaryzykował to swoje dobrotliwe:
— To się przeczyści!
To proste, może pospolite wyrażenie było w tej chwili niezmiernie poetyczne, a wierzę, że i prorocze.