Problemat Czelawy
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Problemat Czelawy |
Pochodzenie | Szalony pątnik |
Wydawca | Krakowska Spółka Wydawnicza |
Data wyd. | 1920 |
Druk | Drukarnia Narodowa w Krakowie |
Miejsce wyd. | Kraków |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały zbiór |
Indeks stron |
Onegdaj popołudniu o zwykłej godzinie ordynacyjnej przyjąłem nową pacjentkę: zaszczyciła swą wizytą mnie, początkującego neurologa, pani Wanda Czelawa, żona powszechnie znanego profesora dr. S. W. Czelawy, który od szeregu już lat, zajmując katedrę filozofji w naszem mieście, zdobył sobie sławę wybitnego badacza z dziedziny psychopatologji.
Zjawienie się tej pięknej, dziwnie ujmującej słodyczą wyrazu kobiety, zdziwiło mnie niezmiernie. Nie mogłem zrazu pojąć, dlaczego nie zwróciła się po radę lekarską do męża, który wprawdzie w ostatnich czasach ograniczył się niemal wyłącznie do sfery teoretycznych dociekań, mimo to jednak niewątpliwie w tym wyjątkowym wypadku zrobiłby ustępstwo. Dopiero zwierzenia jej, pozostające w ścisłym związku z domniemaną chorobą nerwów, rzuciły nowe światło na pobudki tego kroku. Objawy towarzyszące rzekomej chorobie nosiły istotnie tak specjalny charakter, że pani Wanda nie tylko nie mogła, owszem nie powinna była szukać pomocy u męża.
Z właściwą kobietom subtelnością uczuć zrozumiała, że jakiekolwiek wynurzenia w tym kierunku niechybnieby go obraziły, dotykając boleśnie pewnych strun duszy. Takie przynajmniej odniosłem wrażenie podczas pierwszej rozmowy; i ona bowiem, wyczytawszy w mych oczach zdumienie wywołane niespodziewaną wizytą, pośpieszyła niezwłocznie z wyjaśnieniem.
Co do mnie, sądziłem, że ewentualne rewelacje przed profesorem raczejby go zaniepokoiły, co do własnej osoby; odrazu wzbudziło się we mnie podejrzenie, że „chorobliwe symptomy“, jakie pacjentka przypisywała sobie, należałoby poddać wprost przeciwnej orjentacyi i przenieść je na męża. Mimo głębokiego przekonania „chorej“ powziąłem krańcowo odmienny pogląd na sprawę. Lecz nie chcąc przed czasem niepokoić biednej kobiety, udałem, że „cierpienia“ pojmuję w ten sam sposób, określając je poddanym mi przez nią szablonowym terminem, jako „lekki rozstrój nerwów, połączony ze sporadycznemi objawami halucynacji wzrokowej“. Naturalnie zaleciłem też odpowiednie zabiegi, nie omieszkując prosić o zdawanie mi sprawy od czasu do czasu z wyników kuracji. Na tę niewinną mistyfikację pozwoliłem sobie bez szczególnych wyrzutów sumienia, gdyż w rzeczy samej chciałem zaradzić jeśli nie urojonej według mnie chorobie, to czemuś innemu, co prawdopodobnie kryło się pozatem.
Dziwnym bowiem zbiegiem wypadków parę dni przed konsultacją zaobserwowałem coś, co zwróciło mą uwagę na profesora Czelawę.
Chociaż osobiście nie znaliśmy się dotąd, niejednokrotnie w czasie mych studjów uniwersyteckich słuchałem jego głębokich a oryginalnych wykładów. Mówił wtedy niemal wyłącznie o anormalnych zjawiskach z dziedziny chorób psychicznych. Gruntowna wiedza tego stosunkowo młodego uczonego połączona z genialną intuicją w wyświetlaniu subtelnych i zawiłych problemów zdumiewała mię zawsze, budząc bezwzględny dlań szacunek i uwielbienie. Zaprawdę nieraz zastanawiałem się nad bogactwem zebranego przezeń materjału, który ujęty w szerokie, wolne od akademickiej pedanterji ramy, tętnił gorącą krwią rzeczy osobiście przeżytych.
Gdzie i kiedy mógł ten człowiek obserwować te ponure objawy duszy ludzkiej, te nad wyraz przykre, czasem odrażające obrazy, z których bił odurzający czad obłąkań i zbrodniczości? — Oto pytania, które nasuwały się często podczas lekcji profesora.
Potem, gdy stosunek mój z wszechnicą rozluźnił się, gdy zacząłem pracować samodzielnie jako praktyk, zapomniałem o Czelawie i jego dziwnej erudycji. Osobiście też nie zbliżyłem się doń ani razu i jestem niewzruszenie pewny, że nie znał mnie nawet z widzenia; wiecznie roztargniony, ciągle zajęty ukochanym przedmiotem, nie zwracał uwagi na słuchaczy i nieraz popełniał zabawne pomyłki co do nazwisk uczniów. Zresztą słuchałem go z amatorstwa raczej niż z konieczności, gdyż specjalny kierunek jego badań nie pozostawał w bezpośredniej styczności z memi studjami.
Dopiero tydzień temu przypadkowe spostrzeżenie zmusiło mię do skupienia uwagi na tym ciekawym człowieku.
Szczególnym zbiegiem okoliczności przed paru miesiącami sprowadził się Czelawa wraz z żoną do domu, w którym mieszkam już od roku. Zajął cały mezanin, mieszkanie wspaniałe, urządzone z wyjątkowym przepychem i zbytkiem. Moje dwa pokoje znajdują się tuż nad nim na pierwszem piętrze i tylko dwukrotnie złamana linja schodów przedziela mnie od uczonego.
Dzięki niespodziewanemu sąsiedztwu odżyło zainteresowanie, które niegdyś we mnie budził; mimowoli też zajmowałem się nim więcej niż innymi lokatorami.
Wkrótce spostrzegłem, że tryb życia profesora jest nader regularny; z nieubłaganą ścisłością po godzinie ósmej rano opuszczał mieszkanie i szedł na prelekcje, z których wróciwszy koło południa, znów koło trzeciej spieszył zapewne jak dawniej do laboratorjum; wieczory zwykle poświęcał żonie, spędzając czas w jej towarzystwie w sąsiedniej kawiarni lub na przechadzce; przed wieczorem był już Czelawa w domu i nigdy nie udało mi się zauważyć, by wracał późniejszą porą; zdaje się, że rozrywek nocnych i przedstawień teatralnych nie uznawał. Sądziłem, że życie w tak surowo przestrzeganych normach było dla młodej i pięknej kobiety, jak żona Czelawy, czasami nader przykre i wymagało dużo zaparcia się i rezygnacji. A jednak pani Wanda zdawała się nie odczuwać zupełnie monotonji; twarz jej była zawsze pogodna, a ciemne fijołkowe oczy błyszczały szczęściem, gdy wsparta na ramieniu męża przechadzała się po długich alejach miejskiego parku; i nieraz słyszałem w klatce schodowej jej metaliczny śmiech, gdy koło godziny pół do ósmej wieczorem razem wracali do domu.
Wkrótce potem światło w mieszkaniu Czelawy gasło i cały mezanin pogrążał się w bezwzględnej ciszy; profesor znać lubiał wczesny spoczynek.
Tak jednostajnie upływało zewnętrzne życie uczonego, nie przerywane odwiedzinami znajomych, nie mącone żadną dystrakcją, żadnem choćby najlżejszem odstępstwem od codziennej reguły.
Dopiero tydzień temu, a trzy dni przed wizytą pani Wandy, zauważyłem pewien fakt, który przekonał mię, że albo obserwacja nie była dokładną, lub też zaszła jakaś zmiana w dotychczasowym trybie życia Czelawy.
Było to w ubiegły czwartek.
Znużony całodzienną pracą, zabawiłem tego wieczora nieco dłużej w amerykańskim barze i dopiero po dziesiątej w nocy udało mi się wymknąć z wesołego grona przyjaciół. Czas był chłodny, deszcz lał strugami, nieznośny wiatr smagał nielitościwie. Z trudem brnąc po wodzie, dotarłem do domu i już miałem wejść do środka, gdy wtem drzwi wchodowe
kamienicy otworzyły się i na progu ukazało się jakieś podejrzane indywiduum.
Spostrzegłszy mię, nieznajomy szybko nacisnął na czoło szeroki, czarny kapelusz i oddalił się, lekko utykając, w kierunku miasta.
Stało się tak prędko, że nie zdołałem dokładniej przypatrzyć mu się mimo szczerej ku temu chęci; zdawało mi się bowiem, że nie bardzo był rad ze spotkania. Mimoto przez błyskawicznie krótką chwilę mogłem widzieć profil twarzy, który mi dał dużo do myślenia: miałem wrażenie, że wychodził z domu Czelawa. Niebawem jednak uznałem przypuszczenie za zbyt niedorzeczne; było zbyt ciemno, by móc rozeznać rysy, a wszelkie domysły w podobnych warunkach są nader ryzykowne. Zresztą strój nieznajomego bardzo zaniedbany, niemal nędzny, wykluczał coś podobnego. Dziwiło tylko, że otworzył sobie bramę sam, gdyż słyszałem wyraźnie zgrzyt klucza; widocznie więc musiał to być jeden z mieszkańców, któremu gospodarz pozwolił klucz dorobić; z drugiej strony jednak zdziwił mię jego podupadły wygląd; jak na lokatora naszej kamienicy był stanowczo zanadto obdarty. Lecz koniec domysłom położyła coraz mocniejsza ulewa; przestałem oglądać się za znikającą na zakręcie ulicy postacią i korzystając z tego, że zagadkowy gość, czy współmieszkaniec, drzwi za sobą w pośpiechu nie zamknął, wszedłem do wnętrza domu i wkrótce potem znalazłem się u siebie.
Nazajutrz rano serdecznie śmiałem się z wczorajszego spotkania i swoich przypuszczeń. I byłbym niezawodnie zapomniał o nocnej przygodzie, gdyby nie pojawienie się u mnie pani Czelawowej w trzy dni potem.
To, co wtedy od niej usłyszałem, zastanowiło mię nadzwyczajnie, naprowadzając na domysł, że może przecież niezupełnie się pomyliłem.
Pożegnawszy pacjentkę, jeszcze tej samej nocy zabrałem się do wyświetlenia sprawy. Wiedziony trafnem przeczuciem, że „cierpienia“ pani Wandy pozostają w pewnym związku z mojem rzekomem „przywidzeniem“, wyszedłem z pomieszkania tuż po dziesiątej na platformę schodową i przechylony przez balustradę, czyhałem na korytarzu pierwszego piętra.
Oczekiwanie nie zawiodło. Gdy już pogasły światła, usłyszałem pod sobą na wysokości mezaninu ciche skrzypnięcie drzwi i ostrożnie skradające się kroki: ktoś schodził po schodach w dół. Korzystając z szelestu, jaki mimo wszystko wywoływał ten oględny chód, i ja zeszedłem powoli na dół, by tu zobaczyć rysującą się na tle szyb bramy wchodowej ciemną sylwetę mężczyzny; nie ulegało wątpliwości — było to tosamo wytarte indywiduum z przed tygodnia.
Otworzył sobie kluczem drzwi i zatrzymał się na chwilę u wejścia, pilnie coś przeglądając na dłoni. Cichy dźwięk metalu przesuwanego palcami ułatwił orjentację: przeliczał pieniądze na wychodnem.
Wtem, jakby nie dowierzając oczom, podniósł monetę pod światło i odchyliwszy głowę wstecz, badał jej wartość. Skutkiem tego twarz znalazła się w promieniu światła gazowej latarni tuż obok domu i wtedy nabrałem przekonania, że nieznajomym jest Czelawa lub też ktoś łudząco podobny. Na razie mi to wystarczyło i zawróciłem na górę. Tu wyciągnąwszy się wygodnie na sofie, zacząłem analizować ciemną jeszcze dla mnie sprawę.
A zatem — profesor czy jego fizyczny sobowtór wymyka się nocami z domu w sposób tajemniczy, ukradkowy i widocznie wcale nie życzy sobie, by go po drodze spotkano. Może czynił to już i przedtem od szeregu miesięcy, lat i dopiero przypadek zdradził mi jego wycieczki?
Lecz w jakim celu i dlaczego w tak lichym stroju?
Atoli właśnie to przebranie stanowiło punkt łączny ze zwierzeniami jego żony i skłoniło mię do stwierdzenia tożsamości nocnego włóczęgi z Czelawą. Bo oto, czego dowiedziałem się podczas pierwszej konsultacji z ust profesorowej.
— Od pewnego czasu — mówiła znękana kobieta — ulegam przykrej nad wyraz halucynacji, którą muszę przypisać moim chorym nerwom. W ubiegłą środę położyłam się, jak zwykle, wcześniej na spoczynek, lecz nie mogłam zasnąć mimo wysiłków. Noc była jasna i księżycowe światło padało do sypialni pełnemi strugami. Już chciałam wstać, by zapuścić roletę, gdy wtem drzwi od pracowni cicho otworzyły się i nademną pochyliła się jakaś postać. Krzyknęłam, instynktowo szukając ręki śpiącego na sąsiedniem łóżku męża. Znalazłam ją trupio zimną, jak zwykle u niego podczas snu — lecz Stach nie obudził się. Tymczasem nieznajomy odwrócił się twarzą ku światłu i wtedy z bezgranicznem przerażeniem spostrzegłam, że człowiekiem stojącym w nogach mego łóżka jest mąż w dziwnie zniszczonem ubraniu. Patrzył na mnie wzrokiem, jakiego nigdy dotąd u niego nie widziałam: był w nim ohydny cynizm i lubieżność.
Jak sparaliżowana nie mogłam dźwignąć się z łóżka i odpędzić wizji. Wreszcie z ciągle tym samym zwierzęco-namiętnym uśmiechem na ustach cofnął się w głąb pokoju i zczezł z powrotem w gabinecie. Po paru minutach usłyszałam, jak ktoś otwierał drzwi od pracowni, w której zniknął, i wychodził na korytarz. Potem wszystko ucichło...
Przez cały czas bez przerwy trzymałam kurczowo ściskając rękę męża; spał snem kamiennym. Gdy widmo rozwiało się, zapaliłam lampę, by przekonać się, że Stach spoczywa rozebrany tuż obok w głębokiem jak zwykle uśpieniu. To właśnie umocniło mnie w przekonaniu, że to, co widziałam i słyszałam, było chorobliwą halucynacją nerwów. Od owej nocy powtórzyło się to samo jeszcze dwa razy i z nieopisanym strachem oczekuję codziennie chwili zbliżania się nocnego spoczynku.
— Czy zwierzyła się pani z tem mężowi? — zapytałem, gdy przestała opowiadać.
— Nie, jakaś szczególna trwoga wstrzymuje mię od tego kroku. Gdyby przedmiotem halucynacji był kto inny, nie on właśnie... pan rozumie?
— Tak — łaskawa pani ma najzupełniejszą rację. Nie trzeba mu o tem mówić; właśnie dlatego. Wyjątkowa sytuacja... W tej sprawie jesteśmy zdani wyłącznie na własną pomoc; nie można go wtajemniczać.
I tu zaleciłem parę nic nie znaczących środków lekarskich na uspokojenie nerwów, prosząc na wypadek powtórzenia się „wizji“ o bezzwłoczną relację.
O ile zrazu żywiłem jeszcze pewne wątpliwości co do stanu nerwów pani Czelawowej, przypisując choć w części ich rozstrojowi „zmorę“ nocną, teraz nabrałem przekonania, że niema tu mowy o jakiejś chorobie: „halucynacja“ ustępowała stanowczo miejsca zagadkowej rzeczywistości. Wszystko było faktem bez wątpienia dziwnym, niemniej jednak realnym.
Z takiego ujęcia rzeczy wyniknął tajemniczy wniosek: należało przyjąć bezwarunkowo obok osoby profesora Stanisława Władysława Czelawy istnienie drugiego osobnika zupełnie doń podobnego, który zdradzał wyraźną skłonność płciową ku jego żonie. Właśnie ten objaw natury seksualnej zaobserwowany odrazu przez nią, nie pozwalał na inną hypotezę. Mimochodem uczyniona wzmianka o niezwykle twardym śnie męża i lodowo zimnych „jak zwykle u niego podczas snu“ rękach początkowo zdezorjentowała mię i chwilami myślałem, czy przypadkiem nie wchodzi tu w grę coś w rodzaju duchowego sobowtóra, czyli t. zw. dwojnika. Lecz po głębszej rozwadze odrzuciłem to tłumaczenie, jako zbyt fantastyczne i niezgodne z poglądami lekarza. Jakoż przyszłość wykazała, że miałem słuszność.
Chodziło tylko o stosunek, jaki łączył profesora z jego sobowtórem fizycznym. Nasuwało się pytanie, czy wogóle wiedział o jego istnieniu, a jeśli wiedział, dlaczego nie starał się przeszkodzić niebezpiecznemu zbliżeniu.
Wszystkie te kwestje jednak mogłem rozwiązać tylko przy pomocy jego żony, której dłużej nie należało wprowadzać w błąd; owszem obowiązkiem mym było wyjawić swe podejrzenia i skłonić ją do współpracy nad rozwikłaniem tajemnicy.
Dlatego z niecierpliwością oczekiwałem jej przybycia.
Nastąpiło niebawem, bo w dzień po stwierdzeniu wycieczek „sobowtóra“.
Profesorowa przyszła jeszcze bardziej niż poprzednio zdenerwowana: „halucynacja“ powtórzyła się znowu ubiegłej nocy, przybierając formę tem groźniejszą, że wzrok „męża“ stał się natarczywszym.
Widząc, że biedna kobieta uważa się za poważnie chorą, bezzwłocznie powiedziałem, co myślę o rzekomej wizji. Sąd mój oparty na dwukrotnej obserwacji, zrobił ogromne wrażenie.
— Ależ panie doktorze — mówiła zmienionym od przerażenia głosem — coś podobnego byłoby okropnem. Istnienie sobowtóra z krwi i kości, wnęcającego się niewiadomo jak do domu człowieka, który fatalnym przypadkiem jest doń łudząco podobny, byłoby rzeczą potworną. Zaklinam pana na wszystko — proszę mi nie taić prawdy; widząc, jak zaniepokojona jestem stanem mych nerwów, zapewne chciał pan zasugestjonować moje obawy, przesuwając właściwe przyczyny zjawiska na coś innego. Lecz środek zawiódł. Wszak widzi pan, że przestrach mój, gdybym nawet wzięła pańską interpretację za dobrą monetę, zmieni tylko pobudki, nie tracąc mimo to nic na swej sile.
— Niestety, łaskawa pani — nic na to nie poradzę. To, co powiedziałem, jest mem najgłębszem przekonaniem. Człowiek taki według mnie istnieje. Mówiłem szczerą prawdę. Jeśli zaś dotąd nie zawiadomiłem odnośnych władz, stało się tylko przez wzgląd na osobę męża pani.
Słowa moje, wypowiedziane spokojnie, tonem niekłamanego przekonania, zachwiały znać wątpliwości pani Wandy. Oparła zamyślone czoło na ręce, spoglądając na mnie wzrokiem zlęknionego ptaka.
— Doktorze — zapytała po chwili milczenia — wyrażasz się pan zagadkowo. Co rozumiesz pan przez owe względy, które wstrzymują go od rewelacji publicznej?
— A któż nam zaręczy, czy profesor istotnie nie wie nic o istnieniu tego człowieka?
— Jakto?! — żachnęła się gwałtownie — przypuszcza pan, że pozwoliłby na to, co się dzieje?
— Niewiem, nic niewiem — łaskawa pani. Są tylko domysły, niepewne supozycje. Sądzę jednak, że w życiu męża jest jakaś tajemnica, której nikomu, nawet pani nie może, czy nie chce wyjawić. Nie zapominajmy, że jest uczonym. Lecz jeśli już mam skutecznie zająć się tą ciemną sprawą, muszę zadać parę zasadniczych pytań: będą może zbyt niedyskretne, lecz uważam je za konieczne. Zresztą proszę pamiętać, że jestem lekarzem.
— Słucham pana, doktorze.
— O której państwo udają się na spoczynek?
— Mąż punktualnie o ósmej wieczorem. Ja, o ile nie jestem znużoną, czytam jeszcze przez godzinę. O dziewiątej bywam już w łóżku.
— O której wstaje mąż?
— Punktualnie o ósmej rano. Ja zwykle wstaję wcześniej, koło siódmej, by przygotować śniadanie.
— Czy nie odstąpili państwo kiedy od tej reguły?
— Od czasu dziesięcioletniego małżeństwa ani razu, pod tym względem Stach jest nieubłagany.
— Hm... Czy nie zastanawia trochę ta nieugięta niczem punktualność!? Równo 12 godzin snu i znów 12 godzin stanu jawy.
— Istotnie w pierwszych latach naszego pożycia było mi trochę trudno nagiąć się do tego trybu, lecz z czasem przyzwyczaiłam się.
— Wspomniała pani, że ręce męża podczas snu są zwykle lodowo zimne. Czy nie dostrzegła pani innych jeszcze objawów?
Ostatnie pytanie było widocznie bardzo niemiłe, przypominając coś, o czemby się chciało zapomnieć.
Po chwili wahania odpowiedziała:
— Rzeczywiście mąż mój w uśpieniu sprawia dziwnie przykre wrażenie. Przez całą noc ani na chwilę się nie budzi, i wygląda jak martwy; ciało jest przerażająco zimne, nie słychać oddechu, serce przestaje uderzać.
Pamiętam okropną noc, gdy to po raz pierwszy zauważyłam. Myślałam, że nagle umarł. Moje rozpaczliwe wołania o pomoc zbudziły sąsiadów; natychmiast wezwany lekarz okazał się bezradnym i stwierdził śmierć. Może pan wyobrazić sobie moją radość, przestrach i zdumienie, gdy równo z godziną ósmą rano mąż podniósł się z posłania zdrów i rzeźwy, jak zwykle. Lecz i do tego przyzwyczaiłam się powoli.
Słuchałem jej zwierzeń ze wzrastającem ciągle zajęciem.
— Rewelacje pani — zauważyłem — noszą piętno czegoś tak niezwykłego, że chwilami skłaniałbym się do przyznania racji spirytystom. Lecz ponieważ nie mam przekonania do ich teorji, przeto mimo wyraźnych symptomów kataleptycznych u męża łaskawej pani, poszukam innej drogi do zbadania prawdy. Nie wierzę przynajmniej w tym wypadku w istnienie t. zw. sobowtóra astralnego czyli dwojnika. Lecz, aby ten problem rozwiązać, muszę dokładnie przypatrzyć się owemu indywiduum. Czy widziała pani twarz jego przy wyraźnem świetle? Nie próbowała pani ani razu podczas „halucynacji“ zapalić lampy?
— Niestety. Byłam zbyt przerażona, by odważyć się na coś podobnego: nie śmiałam ręki wyciągnąć przed siebie.
— Otóż to właśnie. Obojeśmy widzieli niedokładnie: pani przy niepewnym blasku księżyca, ja przy mdłem świetle latarni i z daleka. Trzeba to naprawić.
— Panie doktorze, ja nie mogę dłużej narażać się na podobne eksperymenty; za dużoby mię kosztowały. Jeśli pański pogląd na rzecz jest słuszny, grozi mi poważne niebezpieczeństwo. Sama nie wiem, jak postąpić. Możeby wszystko powiedzieć mężowi i drogą policyjną uwolnić się od natręta?
— A jeśli profesor wie o tym człowieku, z którym może pozostaje w specjalnym stosunku? Nie — łaskawa pani — tego na razie czynić nie można.
— Więc co robić, co robić?!
-— Jedyne wyjście, zdaniem mojem, jest następujące. Gdy mąż zaśnie, proszę zostawić światło w sypialni, samej zaś spędzić noc w innym pokoju, zamknąwszy się szczelnie na klucz. Nie sądzę, by odważył się na wyłamanie drzwi; toby narobiło dużo hałasu i zbudziło cały dom; mimo zuchwałości względem pani, człowiek ten jednak widocznie nie wyzbył się całkiem środków ostrożności i liczy się z niemiłemi ewentualnościami. Ponadto proszę mieć pod ręką broń na wszelki wypadek. Lecz jestem pewny, że narazie będzie niepotrzebna. Naturalnie nad ranem koło siódmej powróci pani do sypialni, by nie budzić podejrzeń męża.
— Dziękuję panu, doktorze — czuję, że rada znakomita.
— Tylko tymczasowa — znajdę lepszą w przyszłości. Lecz przejdźmy do dalszych kwestji. — Wygląd zewnętrzny profesora znam doskonale; miałem sposobność przypatrzyć mu się dokładnie niegdyś podczas wykładów i w ostatnich czasach dzięki bliskiemu sąsiedztwu. Niemniej sądzę, że mąż mnie nie zna z widzenia.
— Jestem tego pewną. Nie zwraca uwagi na otoczenie, tem mniej na ludzi, z którymi nie utrzymuje stosunków towarzyskich.
— Właśnie. To samo i ja zauważyłem. Bardzo mi z tem na rękę.
— Czy zamierza go pan śledzić?! — zapytała trochę niespokojna.
— Muszę; to mój jedyny środek. Proszę się nie obawiać, potrafię być dyskretnym. Lecz nie odbiegajmy od tematu. Zdaje mi się, mąż utyka lekko na jedną nogę?
— Tak, na prawą.
— Czy powód znany pani?
— Owszem. Uległ podobno w młodości wypadkowi, po którym pozostały wyraźne ślady; na prawem biodrze ma szeroką bliznę.
— Hm... tak. Czy była pani kiedy w pracowni profesora, z której wychodzi i gdzie znika jego „sobowtór“?
— Nie. Tam nie wolno mi wchodzić.
— To dziwne. Więc przecież mąż ma swe tajemnice. Czyż nie starał się umotywować przed nią zakazu?
— Mówił, że czyni to z obawy o mnie. W gabinecie przechowywać ma rozmaite przyrządy naukowe i preparaty, z którymi należy się obchodzić nadzwyczaj ostrożnie.
— Hm... być może. A teraz na koniec pozwolę sobie zadać jeszcze jedno pytanie. Jest trochę kłopotliwe, lecz może ułatwi mi zadanie. Czy stosunki małżeńskie państwa są serdeczne?
— Kocham go i uwielbiam. Jest dla mnie dobry, na niczem mi nie zbywa.
— Przepraszam — o tem nigdy nie wątpiłem. Lecz chodzi tu o stosunki płciowe.
Pani Wanda lekko zarumieniwszy się, odpowiedziała z zakłopotaniem w głosie:
— Pod tym względem należymy do wyjątków. Możnaby uważać nas za anormalnych: obcujemy rzadko, przyczem nie odczuwamy szczególnej rozkoszy. Wogóle co do mnie, nie uważam aktu płciowego za integralną część współżycia małżonków.
— No tak, rzecz zapatrywania i organizmu.
I na tem zakończyłem posiedzenie, prosząc nadal o częste porozumiewanie się ze mną, konieczne do zamierzonej współpracy. Przyrzekła z wdzięcznością w oczach.
Jakoż od owego popołudnia widywaliśmy się codziennie. Profesorowa zdawała relacje ze swoich spostrzeżeń, które zestawiałem z własnemi, przyczem uzupełniały się i tłumaczyły nawzajem znakomicie.
Jeszcze tego samego wieczora zabawiłem się w dedektywa. Chcąc mieć na wszelki wypadek swobodę ruchów w obecności Czelawy i domniemanego „sobowtóra“, ucharakteryzowałem się do niepoznania w stylu à la canaille i w wyniszczonem mocno ubraniu czekałem na platformie schodowej.
Po dziesiątej, jak zwykle, otworzyły się drzwi gabinetu profesora i z wnętrza wysunęło się tajemnicze indywiduum. Przeczekałem, aż wyszedł za bramę, poczem przy pomocy własnego klucza wymknąłem się za nim na ulicę.
Szedł szybko w stronę podmiejskich bulwarów, od czasu do czasu oglądając się ostrożnie; wtedy kryłem się za drzewa lub domy, dopóki nie weszliśmy w strefę ludniejszą. Tu byłem już swobodny. Obdartus kluczył po plugawych uliczkach, zanurzał się w jakieś kręte zaułki, gubił w typowych wielkomiejskich culs de sac bez wyjścia, ciemnych i ponurych, jak ich powiernica, noc.
Widocznie był w tych stronach postacią popularną, bo co parę kroków spotykał znajomych, równie jak on wytartych rzezimieszków, którzy witali go serdeczno-grubijańskimi przydomkami. Parę razy ku niemałemu zdziwieniu obiło mi się o uszy imię Stachur.
Wreszcie włóczęga zawinął do jakiejś wielce podejrzanej oberży z charakterystyczną wywieszką: „Gospoda pod Rudą Bertą“. Z wnętrza dochodziły już na znaczną odległość pijackie krzyki i śpiewy podochoconych gości. Obejrzawszy raz jeszcze dokładnie rewolwer, ukryty w kieszeni mego postrzępionego surduta, i ja z kolei wszedłem do tego ziemskiego eldorada.
Pierwsze spojrzenie rzucone dookoła pouczyło o tem, gdzie jestem: byłem w jednej z najohydniejszych nor, w jednej z tych tajemniczych kryjówek, w których wylęga się zbrodnia i jej towarzyszki. W nizkiej, beznadziejnie brudnej izbie poruszało się poprzez gęstą mgłę dymu z cygar, fajek i papierosów, kilkanaście osób mieszanej płci. Kilku mężczyzn o twarzach zbójeckich grało pod oknem w karty, inna grupa ćmiła zapamiętale tytoń przy pełnych szklankach absyntu; z kątów odzywały się cyniczne śmiechy baraszkujących dziewek, przerywane szerokim rehotem wielbicieli. Jakaś kobieta na wpół obnażona tańczyła na stole wśród dzikich podrzutów kankana w takt przygrywających mandolin. Za bufetem drzemała młoda jeszcze, lecz już wyniszczona dziewczyna.
Usiadłem przy jednym ze stołów i zażądałem rumu. Trzeba było odrazu wejść w tempo „Rudej Berty“ i wstępnym bojem zdobyć sobie prawo obywatelstwa. Zacząłem tedy wtórować dźwiękom instrumentów głosem chrapliwym, sztucznie wyuzdanym, improwizując piosenki zaprawne wisielczym sentymentem.
Sukces był zupełny. Otoczono mię wśród oznak uznania. Po chwilowej przerwie nastąpiły tłumne pytania i indagacje. Przedstawiłem się jako zbiegły z więzienia włamywacz z bogatą i płodną w epizody przeszłością. Rozpoczęła się serdeczna pogawędka, w której wysilałem się na grube dowcipy, opowiadając setne kawały z tysiąca i jednej zbrodni, moje przejścia z władzami, awantury z agentami policji itp. Równocześnie śledziłem niepostrzeżenie „sobowtóra“. Ten w chwili mego wstąpienia w progi oberży stał w środku izby okolony gromadą towarzyszy, którym opowiadał coś arcyzabawnego, bo od czasu do czasu wybuchali salwami śmiechu: brat Stachur był widocznie bardzo dowcipny.
Mogłem teraz przy świetle bliżej mu się przyglądnąć. I oto po troskliwem przeprowadzeniu obserwacji stwierdziłem z zadowoleniem, że tego człowieka stanowczo nie można było nazwać sobowtórem prof. Czelawy. Był wprawdzie zadziwiająco doń podobny, lecz nie identyczny. Staranna analiza rysów usuwała wszelkie wątpliwości. Równocześnie miało się wrażenie, że różnice między twarzą Czelawy i brata Stachura wytworzyły się jakby dopiero z czasem; mimowoli nasuwała się myśl, że obaj mieli kiedyś twarze najzupełniej jednakowe, które później wskutek odmiennych kolei życia uległy zróżnicowaniu, zatrzymując w linjach zasadniczych elementy wspólne.
Przyczyny tego rozdźwięku mogły leżeć zarówno w przeżyciach duchowych, jak fizycznych. Oblicze Stachura nosiło ślady rozpusty i nocnych hulanek; z pod wspaniale sklepionego czoła Czelawy wyzierały jego głębokie oczy, lecz jakby znieprawione obcym mu wyrazem — inteligencja uczonego weszła tu w dziwaczny sojusz z rozbestwieniem. Były to dwie nader do siebie podobne, lecz przecież różne osobowości.
Zauważyłem nadto jeszcze inne, silniej zaakcentowane różnice. Przez czoło Stachura biegła podłużna rysa, jak od rozcięcia ostrem narzędziem lub szkłem, zapewne ślad jakiejś awantury, w które bez wątpienia obfitowało jego życie. Lecz najbardziej zastanawiał jeden szczegół, który odrazu wpadał w oko. Profesor utykał na nogę prawą, gdy ruchy Stachura zdradzały podobną ułomność, lecz po przeciwnej stronie ciała: kulał wyraźnie na lewą. Ta różnica, a równocześnie podobieństwo dawały dużo do myślenia.
Postanowiłem z kolei dokładniej zapoznać się z jego charakterem i psychiką, na razie poprzestając na obserwacji z daleka.
Zachowywał się głośno, czując się tutaj jak u siebie. Mówił głosem ochrypłym, tonem drwiąco żartobliwym. Wkrótce spostrzegłem, że mimo powierzchowności zupełnie dostrojonej do tła, przecież go wyróżniają. Wyglądało to z zachowania się gości, z pewnego półświadomego szacunku, z jakim się doń zwracano. Być może dlatego, że cynizmem przewyższał wszystkich, być może z innej przyczyny. Przechodził od grupy do grupy, przypijał, poklepywał po plecach protekcjonalnie, podniecał do żartów i wyuzdania.
W ten sposób zbliżył się i do kilku apaszy, siedzących opodal mego stołu. Zaraz zrobiono mu miejsce i podsunięto świeżą szklankę. Jeden z towarzystwa zaczął coś opowiadać. Rzecz zdaje się zajęła go, bo rozsiadł się wygodnie i zapaliwszy fajkę, przysłuchiwał się z zajęciem.
Zaciekawiony wytężyłem słuch, by pochwycić choć parę słów.
Apasz ze zwycięzkim uśmiechem na wargach grubych, zmysłowych opowiadał ohydną historję, w której zwyrodnienie płciowe szło o lepsze z bestjalstwem.
Stachurowi zwierzenia widocznie bardzo przypadły do gustu, bo ciągle uśmiechał się, dolewał mu wina i przerywał od czasu do czasu pytaniami o szczegóły.
Lecz właśnie te pytania przedstawiły mi go w całkiem nowem świetle. Były dziwnie inteligentne, stawiane rzekłbym metodycznie. Gdy tak patrzyłem nań, jak siedział rozparty w krześle z oczyma wlepionemi w narratora, rzucając chwilami jakąś uwagę równie bezwstydną, jak trafną — mimowoli zestawiałem go z prof. Czelawą: Stachur zdawał się wprost badać towarzysza, który, nie podejrzywając dla mnie oczywistej intencji, wywnętrzał się z naiwnie bezwstydną otwartością. Gdy skończył, Stachur bryznął na pożegnanie przejaskrawionym żartem i zbliżył się do mego stolika. Widząc to, zacząłem zmyślać dłuższą historję, w której odgrywałem rzekomo pierwszą rolę; mówiłem płynnie, okraszając rzecz stereotypowemi wyrażeniami z gwary podmiejskiej.
Słuchacze spostrzegłszy zbliżającego się brata, przepuścili go bliżej; usiadł obok, nie spuszczając ze mnie oka. Wzrok jego przeszywający, bystry mieszał mię i czułem się nieswój. Lecz Stachur milczał i nie przeszkadzał mi, uśmiechając się czasem nieznacznie. Potem nic nie mówiąc, odszedł w głąb sali.
Gdy się trochę koło mnie przerzedziło i gospoda zwolna zaczęła się opróżniać, niespodzianie przysiadł się do mnie, ujmując poufale za ramię:
— No — towarzyszu miły — sądzę, że będziemy przyjaciółmi. Zdaje się, żeśmy z jednego gniazda ptaki.
Myśląc, że to tylko zwykła forma przyjęcia do grona „Rudej Berty“, trąciłem o jego szklankę na znak braterstwa. Lecz wyraz mej twarzy w tej chwili nie podobał mu się widocznie, bo z filuternym uśmiechem zauważył:
— Tylko bez tych stylizowań. Ze mną nie potrzeba. Co innego tamci — wskazał pogardliwie na izbę — my pokrewne duchy; przejrzałem cię na wylot... No — przyznaj się — przyszedłeś tu na studja, co?
Zaskoczony z nienacka, patrzyłem nań w osłupieniu. Powoli zorjentowałem się. Nie chcąc grać w zupełnie otwarte karty, zniżonym głosem przedstawiłem się jako jednostka wykolejona, niegdyś literat, obecnie z nędzy i rozpaczy szukający pociechy w napoju i obcowaniu z mętami. Uwierzył.
— Widzisz bratku, odrazu poznałem, że tu się coś święci. No, jakoś pójdzie. Będziemy razem studjowali; może co z tego wydłubiesz. A warto, bardzo, bardzo. Co za typy, co za ludzie! Panorama obłąkań, pandemonjum żądz, wykwit zbrodniczości! Pyszne okazy! Słyszałeś, co ten nożownik z pod okna gadał przed chwilą?
Zrobiłem potwierdzający ruch głową.
— A wiesz? — aha — jak się wabisz?
— Kazimierz Dzierzba — zmyśliłem naprędce.
— A wiesz Dzierzbo, co w tem wszystkiem najwspanialszego?
Popatrzyłem pytająco.
— Że żaden z tych dobrych ludzi nie przypuszcza, że ich podpatruję. Niby to się gada, przytakuje, dodaje — a wszystko z premedytacją według planu, metodycznie. Na pasku ich wodzę.
— Słuchajno Stachur — przerwałem — a tobie to na co?
— Z amatorstwa rozumie się, taki sobie dyletantyzm. Uważasz? — odparł szybko.
— Rozumiem; to cię bawi.
— Tak, tak. Wrodzona skłonność do tropienia ludzkiej podszewki. Zresztą jest mi tu dobrze. Potrzebuję ich, nie mógłbym już żyć inaczej. Pozatem lubię bagienko. To mój żywioł.
— A dawniej?
— Jakto dawniej? Masz na myśli moją przeszłość. Hm... tak mniej więcej było od najwcześniejszej młodości. Zawsze ciągnęło mię coś do tych nor. Ot taki sobie nocny człowiek.
— I to ci wystarcza do szczęścia? Ta nędza — ten brud?
— Ha, tak się jakoś złożyło. — Posmutniał. — Ale wkrótce to się zmieni. I mnie się też należy mój dział. Postaram się o pieniądze.
Patrzył dziko, mściwie, gniewnie.
— Jeszcze poczekam jakiś czas — dodał ponuro — lecz potem... No, ale to ciebie nie obchodzi. Lepiej pogadajmy o czem innem.
I zaczął ze mną formalną dysputę na tle zagadnień psychozy.
Byłem zdumiony. Ten obdartus mówił jak pierwszorzędny psychiatra. Znał wszystkie najnowsze teorje, wszystkie badania, eksperymenty, zbijał jedne, prostował drugie. Poglądy jego zabarwione silnym indywidualizmem przypomniały mi zaraz prelekcje Czelawy; były momenty, w których powątpiewałem o istnieniu dwóch odrębnych ludzi: brata Stachura i profesora, stapiając ich w jedno. Lecz iluzja rozpływała się za pierwszym rzutem oka na tę twarz obrzękłą od pijaństwa, porysowaną bliznami, na dźwięk tego głosu ochrypłego od nocnych wybryków. Przedemną siedział Stachur, brat Stachur, tylko z kompletnym zasobem wiedzy prof. Czelawy. Dziwne to było, tajemnicze, lecz rzeczywiste.
Koło piątej nad ranem rozstaliśmy się. On opuścił oberżę pierwszy, ja wychyliłem się w parę minut za nim, zachowując przyzwoite oddalenie. Szliśmy oczywiście w jedną stronę; by go dalej śledzić, nie potrzebowałem zbaczać od mego mieszkania.
O trzy na szóstą, zanim zaczął się ruch w kamienicy, otworzył bramę i zniknął we wnętrzu.
Znużony całonocnem czuwaniem i ja wkrótce położyłem się na dwie godziny drzemki. Koło ósmej wstałem, by usunąć zbędną już charakteryzację i przebrać się. Wychyliwszy naprędce filiżankę kawy, pospieszyłem na uniwersytet. Tego dnia kończył Czelawa cykl swych wykładów na temat „Psychoza a życie płciowe“. Dla mnie, który już od szeregu lat przestałem uczęszczać na prelekcje, miała ta godzina szczególny urok. Odżyły wspomnienia, przypomniały się ambicje i kłopoty akademika. Wzruszony witałem stare sale, długie, chłodne korytarze.
Lekcja zaczęła się o dziesiątej. Profesor mówił, jak zwykle świetnie, rozwijał swe poglądy jasno, przejrzyście a głęboko. Czuć było jednak w głosie zmęczenie, w ruchach zdenerwowanie i niepokój. W połowie wykładu interes słuchaczy wzmógł się: uczony przytaczał przykłady ilustrujące jego teorję. Były nader plastyczne, podane z sugestjonującą siłą wyrażeń. Lecz z pewnością na nikim nie sprawiły tak silnego wrażenia, jak na mnie. Bo któż opisze me zdumienie, gdy pomiędzy wypadkami zboczeń seksualnych zauważyłem historję słyszaną minionej nocy w gospodzie. Profesor powtórzył ją bez zmiany treści, nadając jej tylko zastosowaną do audytorjum formę. Czelawa wyzyskał sumiennie przeżycia Stachura.
Natychmiast po lekcyi koło godziny 11 rano wróciłem do domu i kazałem się zaanonsować pani Wandzie w jej mieszkaniu. Przyjęła mię bez wahania. Mieliśmy czasu dość na pogadankę, bo uczony wracał na obiad dopiero o pierwszej w południe.
Z łatwą do zrozumienia ciekawością słuchałem jej relacji z ubiegłej nocy i rana.
Stosownie do mej rady zamknęła się wczoraj wieczorem koło dziesiątej w pokoju przylegającym do sypialni, zamierzając przeczekać godzinę „halucynacji“. Jakoż po dziesiątej w nocy usłyszała za ścianą ciche kroki. Z zapartym tchem patrzyła w sypialny pokój przez otwór klucza. W środku oświetlonej jasno lampą elektryczną sypialni stał „sobowtór“, patrząc z rozczarowaniem na puste jej łóżko. Jakiś czas krążył, jak dziki zwierz w klatce, wreszcie jakby domyślając się, chwycił za klamkę od drzwi do sąsiedniego pokoju. Gdy usiłowania spełzły na niczem, zwinął pięść gestem pogróżki w stronę śpiącego martwo profesora i wyszedł przez gabinet. Wtedy dopiero z uczuciem ulgi udała się na spoczynek.
Nad ranem wstała wcześniej koło pół do szóstej i była świadkiem powrotu Stachura. Wyszedł znów na chwilę z pracowni męża, lecz i tym razem nie zastawszy jej jeszcze w pokoju, cofnął się do środka tajemniczego wnętrza. Przez cały czas Czelawa nie ruszył się z posłania, nie otworzył ust. O ósmej zbudził się, wypił śniadanie i w kwadrans potem przeprowadzony przez żonę na schody, wyszedł z mieszkania.
— Czy nie wrócił mąż w chwilę potem, by zaglądnąć do pracowni? — zagadnąłem w ciągu rozmowy.
— Z wszelką pewnością nie. Drzwi wchodowe pomieszkania zostawiłam otwarte celem przewietrzenia pokoju i sama aż do paru minut po dziesiątej przebywałam w sypialni, od czasu do czasu wychodząc w klatkę schodową. Absolutnie nie było nikogo. Powrót męża nie byłby uszedł mej uwagi.
— Tak, naturalnie. A ja o godzinie dziesiątej słuchałem już osobiście wykładu profesora. Porozumienie zatem ustne wykluczone. Czy mąż nie zaglądnął ani razu przed odejściem do laboratorjum?
— Stanowczo nie. Spieszył się tylko niezwykle i był zdenerwowany, jak zresztą wogóle w ostatnich dniach. Zdaje mi się, panie doktorze, że on już wie o mojej przeprowadzce do salonu.
— Przypuszczam, że tak, wnioskując z innych objawów.
— Ale w jaki sposób? Czy sądzi pan, że zdołał się już porozumieć z tym ohydnym człowiekiem? Przecież to stało się dopiero dziś w nocy po raz pierwszy.
— Niekoniecznie — może tego nawet nie potrzebuje.
Profesorowa patrzyła wzrokiem wyczekującym wyjaśnień.
— Na razie wstrzymam się z odpowiedzią. Być może wkrótce dowiemy się całej prawdy. Czy nie ma łaskawa pani mi nic więcej do powiedzenia?
— Owszem. Odchodząc, mąż przystąpił do mnie i z rzadkiem u niego zakłopotaniem powiedział: Wybacz mi, że narażam cię w ostatnich czasach na pewne nieprzyjemności, lecz robię to w imię nauki. Zresztą dobrze zrobiłaś, usuwając się. Wkrótce zmieni się wszystko pomyślnie. Na wszelki wypadek miej w nocy przy sobie tę broń. — I wręczywszy mi browning, szybko oddalił się.
— Hm... to ciekawe. Przecież obawia się. Myślę, że w dzień jest łaskawa pani bezpieczną; od ósmej rano do ósmej wieczór.
— Postanowiłam nie rozstawać się z rewolwerem. Jeśli ten człowiek naprawdę istnieje, to sąsiedztwo jego tak bliskie w pracowni jest nader ryzykowne.
— Proszę być spokojną. On teraz najprawdopodobniej nieszkodliwy. Zresztą musimy zaraz tam wejść.
— Gdzie? Do pracowni? To niemożliwe! Mąż nosi klucz zawsze ze sobą.
— Poślemy po ślusarza, proszę się nie obawiać.
— Nie! nie mogę na to pozwolić. Zauważy.
— Niema obawy. Zamek każemy natychmiast naprawić.
Pani Wanda z rezygnacją ustąpiła.
W godzinę potem wszedłem do zagadkowego sanktuarjum, gdy profesorowa z trwogą wyglądała z sypialni. Przypuszczenia moje ziściły się najzupełniej; w rzekomem laboratorjum zastałem na sofie pogrążonego w uśpieniu Stachura. Nie rozebrał się nawet, leżąc w swem wytartem, zniszczonem ubraniu. Sen jego zdradzał objawy zupełnie podobne do tych, które zauważyła pani Czelawowa u męża; ciało było jakby skrzepłe, lodowate, serce nie biło: Stachur spał snem kamiennym.
Zachęcona przezemnie pani Wanda podeszła do sobowtóra, by rozpoznać nocnego intruza, który od tylu dni mącił jej godziny spoczynku. Biedna kobieta stała w bezradnej zadumie wobec niezwykłego fenomenu i dopiero na moją uwagę, że czas wracać, ocknęła się z zamyślenia.
Przywołany powtórnie ślusarz naprawił zamek, poczem zatrzasnąłem drzwi „pracowni“ z powrotem.
— A teraz — rzekłem na pożegnanie — mam do łaskawej pani małą prośbę.
— Proszę, panie doktorze, o cóż chodzi?
— Pragnę zapoznać się osobiście z profesorem. W tym celu proszę być z nim dzisiaj popołudniu po piątej w kawiarni, którą państwo zwykle odwiedzają. Sposób zawarcia znajomości znajdę sam. Naturalnie, nie zdradzi się pani ani słowem. I my również poznamy się dzisiaj dopiero po raz pierwszy. Rozumie łaskawa pani?
— Przystaję z całą gotowością, lecz pod warunkiem, że go pan nie narazi na nic niemiłego. Chcę oszczędzić mu za wszelką cenę kompromitacji.
Zapewniwszy słowem najściślejszą dyskrecję, pożegnałem się i wróciłem do siebie.
Materjał w sprawie Czelawy zebrany od wczorajszej nocy przedstawiał się teraz bardzo zajmująco. Trzeba było tylko przeprowadzić analizę i wyciągnąć wnioski.
Nie wątpiłem już więcej, że między uczonym a Stachurem istnieje specjalny związek psychofizyczny, dzięki któremu stanowi jawy pierwszego towarzyszyło zbliżone do katalepsji lubo z nią nie identyczne uśpienie drugiego; wspólny obu prąd życiowy zdawał się przepływać kolejno od jednego do drugiego, nie pozwalając na równoczesny proces biologiczny; ci ludzie prawdopodobnie nigdy ze sobą nie zamienili ani słowa, nie spojrzeli sobie w oczy — nie mogli nawet mimo przypuścić się dającej do tego chęci.
A przecież jeden wiedział z przedziwną dokładnością o przeżyciach drugiego. Lecz należało ten punkt ustalić. A jeśli Stachur, nie mogąc się inaczej porozumieć, po każdej przehulanej nocy zdawał pisemną relację swemu wspólnikowi? I naodwrót?
Musiałem stanowczo poznać się z Czelawą, mieć z nim wspólne jakieś błahe przeżycie obojętne dla sprawy interesującej równocześnie jego i brata Stachura; o pewne szczegóły związane z tym drobiazgiem możnaby potem lekko potrącić w obecności nocnego włóczęgi, a jeśli odpowie stosownym resonansem, przypuszczenia moje co do tożsamosci pamięci u obu i związanych z nią kwestji będą niezbitym pewnikiem.
Dlatego z niecierpliwością czekałem na godzinę piątą wieczorem, w której miało nastąpić poznanie.
Jakoż koło wpół do piątej zjawili się Czelawowie w kawiarni. Profesor zajął miejsce obok żony pod oknem i zatopił się w czytaniu dzienników. Przysiadłem się do sąsiedniego stolika, składając oględny ukłon pani Wandzie.
Skończywszy przegląd pism, Czelawa wszczął obojętną rozmowę z żoną. Byłem w kłopocie, jak zawiązać znajomość; lecz szczęście mi sprzyjało. Uczony, zapalony szachista, zaczął po chwili utyskiwać, że niema zwykłego partnera, za którym bezskutecznie rozglądał się po sali. Skorzystałem ze sposobności i zbliżywszy się do jego stolika, przedstawiłem się, proponując partję szachów.
Czelawa, lubo nieco zdziwiony, przystał z ochotą i zaczęliśmy grę.
Przyznać muszę, grał świetnie, lecz i ja mam pewną wprawę; to też szczęście kampanji ważyło się na obie strony: raz ja dostałem mata, to znów on poniósł porażkę. Powoli roznamiętnił się i sam zażądał odwetu.
Przez cały przeciąg gry mówiliśmy mało; raz tylko spojrzenie jego zamyślonych oczu spoczęło na mnie nieco dłużej.
— Wie pan — zagadnął, zatrzymując rękę na poruszonej figurze — zdaje mi się, że my się skądś znamy. Ale gdzie to być mogło? Twarz pańska tak mi kogoś przypomina.
— Bardzo możliwe, panie profesorze; byłem jego długoletnim słuchaczem — pospieszyłem z wyjaśnieniem.
— Ah tak, ma pan rację. Lecz tyle się co roku przesuwa przedemną twarzy, że trudno zapamiętać.
I uspokojony posunął wieżę.
Tymczasem czas upływał szybko i zbliżała się fatalna godzina ósma. Czwarta z rzędu partja, którą zaczęliśmy po siódmej, przeciągnęła się zapowiadając na dalszą metę. Umyślnie zastanawiałem się dłużej nad każdym ruchem i wikłałem sytuację. Czelawa niecierpliwił się i ciągle spoglądał na zegarek. Wreszcie, gdy było już trzy na ósmą, przerwał grę w bardzo naprężonym momencie i przeprosił za zawód.
— Mam dziś jeszcze posiedzenie o ósmej — skłamał niezręcznie. — Lecz partję tę musimy rozstrzygnąć jutro. Położenie nader zajmujące. Możebyśmy zapamiętali sobie obecną sytuację. Wszak mi pan nie odmówi, nieprawdaż?
— Z prawdziwą przyjemnością, panie profesorze.
I uważnie rzuciwszy raz jeszcze okiem na szachownicę, rozstaliśmy się.
Powróciwszy do siebie, przeprowadziłem znów metamorfozę mojej osoby w stylu z wczorajszej nocy i przed jedenastą siedziałem już w oberży. Brat Stachur spóźnił się nieco i przyszedł po mnie w bardzo złym humorze. Zaraz na wstępie zażądał paru szklanek absyntu z rumem i wychylił duszkiem jedną po drugiej: niechybnie zamierzał się upić. Jakoż po północy szalał już na dobre.
W stosownej chwili odciągnąłem go na stronę, proponując grę w szachy.
— Wiesz — zagaiłem — jeden z moich znajomych zadał mi wczoraj do rozwiązania łamigłówkę szachową. Wyobraź sobie, grał z jakimś jegomościem, lecz z braku czasu musiał grę przerwać. Końcowy układ figur zapamiętał, obiecując sobie dokończyć partję później. Sytuacja bardzo ciekawa; możebyśmy ją rozwiązali w dwójkę; weźmiesz białe, których pozycja korzystniejsza. No, jakże, będziesz grał Stachur?
— No dobrze literacie — odparł trochę rozczulony — ustawiaj, ale prędko, bo mam dziś do załatwienia jeszcze jedną arcyważną sprawę.
Zacząłem ustawiać szachy, odtwarzając sytuację z nierozstrzygniętej partji z profesorem. Pamięć mam niezłą i wkrótce zrekonstruowałem pozycję czarnych.
Przeszedłszy następnie do reprodukcji strony przeciwnej, umyślnie postawiłem trzy figury na niewłaściwem miejscu, celowo fałszując rzeczywistą sytuację.
Stachur spojrzał uważnie na szachownicę, potem podniósł na mnie badawcze oczy.
— Jak się nazywa ten twój znajomy, który przerwał tę partję? — zapytał zaciekawiony.
Wymieniłem obojętnie swoje właściwe nazwisko.
— Aha! tak, prawda, wszystko w porządku. Ale, wiesz co kochany Dzierzbo? Albo tobie, lub też temu młodemu lekarzowi nie dopisała pamięć. Popełniłeś w trzech miejscach pomyłkę.
I spokojnie przesunął figury na właściwe pozycje.
Chociaż czekałem na to, mimoto trudno było oprzeć się uczuciu zdumienia. Stachur zauważywszy wyraz mej twarzy, zaśmiał się trjumfująco:
— No cóż, nieprawdaż, że tak stały?
Przyznałem bez wahania.
— Ale skąd u licha możesz coś podobnego wiedzieć? Chyba nie na podstawie techniki szachowej? Popełnione przezemnie istotnie pomyłki nie sprzeciwiają się w niczem logice gry.
— Wiesz co Dzierzba? — rzekł po chwili. — Zostawmy w spokoju te figurki. Zbyt dziś jestem wzburzony, by grać dobrze. Natomiast zajmijmy się czemś innem. Nie przypuszczasz nawet, o jak ciekawą sprawę potrąciłeś, zadając mi przypadkiem swoją zagadkę. Lecz ja ci zadam jeszcze ciekawszą, o jakiej się jeszcze nie śniło naszym filozofom... Zuziu, serdeńko, podajno jeszcze szklaneczkę! — krzyknął na młodą kelnerkę, przechodzącą obok i objął ją szerokim uściskiem.
Dziewczyna wymknęła się zręcznie, by wkrótce wrócić z żądanym napojem. Stachur posadził ją sobie na kolana i obsypawszy całą serją gminnych czułości, wypuścił z powrotem ze swych objęć.
— Teraz możesz odlecieć, turkawko.
— Setna dziewka — zwrócił się do mnie, wskazując na oddalającą się — co za ciało! Specjały, literacie, frykasy! Radzę ci umizgnąć się. Nie pożałujesz. Ale to są sprawy drugorzędne w tym momencie. Zacznijmy dyskusję sub specie aeternitatis.
Wyciągnął daleko przed siebie nogi, łyknął haust absyntu i patrząc mi w oczy z zagadkowo tajemniczym wyrazem, zaczął:
— A wiesz Dzierzbo, z kim grał w szachy twój doktor?
— Skądże mam wiedzieć? O nazwisko partnera nie pytałem.
— Ze mną.
Stachur z widoczną satysfakcją śledził wrażenie, wywołane tą enuncjacją.
— Wolne żarty. Kpisz, czy o drogę pytasz?
— Mówię całkiem serjo. Pan doktor grał wczoraj wieczorem koło siódmej tę partję ze mną, vulgo z prof. Czelawą.
— Kłamiesz Stachur. Czelawę znam z wykładów uniwersyteckich, lubo nie osobiście; był niegdyś mym profesorem; wykładał psychologję stanów anormalnych.
— Bajecznie! Cudownie! Witam cię kochany uczniu!
Stachur kordjalnie ujął mię w ramiona.
— Zwarjowałeś?
— Ani trochę. Brat Stachur i prof. W. St. Czelawa to jedna jaźń w dwóch formach, t. j. w dwóch ciałach. Rozumiesz serdeńko?
— Ani trochę.
— Non fa niente, ragazzo mio, non fa niente. Oto nieco z grubsza ociosana parabola; trochę może ordynarna, lecz zastosowana do tutejszego środowiska. — Sięgnął po brudny kufel z piwa, przelał doń część absyntu ze swego kieliszka i postawił przedemną oba szkła.
— Widzisz ten drogocenny płyn?
— No, cóż z tego?
— Przez ściany kufla przegląda mętnie, w kieliszku świeci, jak łza. Nieprawdaż? A przecież i tu i tam ciecz ta sama. Kwestja oprawy serdeńko, kwestja ram. Ostateczny wygląd i wrażenie są tu wypadkową treści i formy, chociaż w obu identyczna treść się powtarza. Lecz i forma ma głos kochasiu, i to lube ciałko, a jakże, i to biedne, posiniaczone w nocnych bitkach, pokrajane od razów, obrzękłe od trunków i łajdactwa ciało. No, rozumiesz nareszcie?
— Rozumiem.
— Chwała Bogu, pardon, demonowi życia, nie wierzę w Boga. Niema to jak literaci. Wszystko rozumieją, na wszystko się zgodzą z wyjątkiem grzechów przeciw sztuce. Lecz by mnie zrozumieć, trzeba trochę cierpliwości i czasu.
Pociągnął z kieliszka i mówił dalej tonem spokojnego opowiadania.
— W roku 1867, 20 lutego w miasteczku N. pojawił się na świecie dziwny kaprys natury: pewnej parze małżonków urodziło się dwoje męskich bliźniąt zrosłych biodrami. Po szczęśliwem przeprowadzeniu operacji jedno zapadło w dziwny stan martwoty, by po 12 godzinach śmiertelnego snu wrócić do stanu jawy, gdy równocześnie drugie niemowlę uległo symptomom przebytym uprzednio przez pierwsze. Władze duchowne były przy udzielaniu chrztu w niemałym kłopocie. Konsyljum uczonych i lekarzy zajęło się żywo fenomenalnym wypadkiem, by wreszcie orzec, że najprawdopodobniej ma się tu do czynienia z jedną jaźnią o podwójnej osobowości empirycznej. Energja psychiczna ożywiająca nasze ciała była jedną i tą samą, a stąd i pamięć wspólną; tak, siła duchowa była identyczna, lecz nie ciała: to były dwa różne ustroje fizyczne. Każdy z nas jako osobowość empiryczna przedstawia wypadkową dwóch elementów, z których jeden jest nam wspólny.
Następstwa tego kaprysu życia rzucają się w oczy przy pierwszem zestawieniu; mój organizm, pobudliwszy pod względem płciowym wpłynął też zasadniczo na ukształtowanie charakteru, który porównany z usposobieniem profesora razi wyuzdaniem. Być może z tegoż źródła wypłynęło moje umiłowanie brudu i plugawego życia. Lecz pamięć i inteligencja są naszą wspólną własnością, zarówno co do siły napięcia i jakości.
Ja byłem już od początku człowiekiem nocy, nie znałem dnia i jego spraw. Noc i jej mrok rozpostarły nademną od kolebki opiekuńcze swe skrzydła.
Zrozumiesz trudności wychowania. Utraciliśmy rodziców w siedmnastym roku życia. On, t. j. ja pod postacią dzisiejszego prof. Czelawy, miał charakter zimny, spokojny, niemal bezpłciowy. To ułatwiło mu studja, pozwoliło na inicjatywę. Wyjechaliśmy za granicę. Słych o nas zaginął.
On zaopiekował się mną — ha! ha! zaopiekował! Niech mu kat świeci! Wstydził się mnie, ukrywał przed światem, trzymał przed ludźmi w tajemnicy moje istnienie.
Uległem od razu z pokorą bydlęcia; i to jasne: w obu nas współdziałała przecież ta sama inteligencja, ten sam spiritus movens, ta sama pamięć. Ujarzmił me ciało. Zresztą szedłem mu na rękę po części dzięki mym wcześnie wybujałym popędom. Stałem się wkrótce karczemnym hulaką, gwałcicielem kobiet, zwyrodnialcem; mam parę egzystencyj ludzkich na sumieniu, che, che, na sumieniu. Popełniłem parę zbrodni. Udało się jakoś wymknąć, zatuszować.
— Czy nie starał się uwolnić od ciebie?
— Zrazu tak; potem wpadł na piekielny pomysł, dzięki któremu stałem się mu nieodzowny. Został profesorem uniwersytetu, wielkim psychologiem i postanowił z katedry wyzyskiwać bezczelnie moje najserdeczniejsze przeżycia. Łajdak! Wygodnie się urządził, mając do dyspozycji dwa ciała. Od lat śpię jak pies w zamkniętym, nigdy nie opalanym gabinecie, by w nocy żyć z tych paru ochłapów monety, które mi łaskawie odstępuje. Sknera!
Nawet ubrać się nie mam za co. Chodzę w jego znoszonem ubraniu. Kutwa!
— Jak długo zamierza przeciągnąć współbytowanie w tak blizkiem sąsiedztwie? Musicie chyba znać obaj najtajniejsze drgnienia swych myśli?
— Oczywiście. Uważasz Dzierzba — ten egoista w profesorskim birecie postanowił z siebie i ze mnie, przedewszystkiem ze mnie, zrobić naukowy problem, nad którym pracuje już od lat. Dzieło już na ukończeniu; lada dzień zechce mnie się pozbyć, wycisnąwszy przedtem jak cytrynę. Lecz ja go uprzedzę! — dodał z dzikim błyskiem w oczach.
Zadrżałem.
— Przecież on musi wiedzieć o twych względem niego zamiarach?
— Naturalnie, że wie.
— Dlaczego więc nie przedsiębierze środków ostrożności? Czyżby igrał z niebezpieczeństwem?
— Ha, ha! Otóż właśnie! Pan profesor przeliczył się w rachubach. Zbyt silnie ufa w dotychczasową przewagę naszego wspólnego spiritus movens, naszej wspólnej jaźni. I po części ma rację. Zawsze dotąd wstrzymywał mię od samodzielnego czynu jakiś sprzeciw wewnętrzny. Lecz i organizm ma głos swój i prawa, kochany Dzierzbo, tak jest, i to spodlone, zawsze lekceważone przezeń ciało. Pijany dziś jestem i silny. Przeciągnął strunę. Ostatni eksperyment, ten zwornik jego pracy, korona, która uwieńczyć ma jego dzieło, zawiódł haniebnie, rozpętując we mnie tej nocy niepohamowany już bunt; wywabił z kryjówek ciemne siły, które go zniszczą. Dlatego, dziś właśnie stawiam wszystko na jedną kartę i mówię swobodnie. Chyba mnie nie wydasz?
— Bądź spokojny. Mówisz o końcowym eksperymencie, co miałeś na myśli?
— Cha, cha. Ciekawy eksperyment, jedyny w swoim rodzaju! Jego przedmiotem Wanda Czelawowa. Ten człowiek zimny jak ryba, niemal aseksualny, ożenił się z kobietą piękną, bardzo piękną i młodą. Zamęcza ją, poświęcając na ołtarzu swej wielkiej nauki.
Oczywiście wiedziałem o jej istnieniu i jak wygląda.
Podobała mi się djabelnie i zapragnąłem. Ty wiesz, co znaczy dla takiego, jak ja osobnika pragnienie fizyczne kobiety, pożądanie jej? Sprzeciwiał mi się zrazu wewnętrznie, nie pozwalając nawet wchodzić do ich sypialni. Lecz żądza moja wzrastała, ta niesyta żądza, która u niego jest niemal w stanie zaniku. Wreszcie uległ i pozwolił ją widywać nocami; chciał, widzisz i z tego ciągnąć zyski, stworzyć jeszcze jeden konflikt w naszej symbiozie i włączyć ciekawe, stąd płynące przejawy, jako ogniwo ostatnie w łańcuch swych doświadczeń, pragnął wypróbować i w tym kierunku władzę, jaką miał nademną.
Jakoż ograniczałem się długi czas do spojrzeń. Kobieta zrazu nie wiedziała o moich nocnych wizytach, dopiero wczorajszej nocy zauważywszy mię, skryła się w sąsiednim salonie. Lecz nie ujdzie mi. Dziś już przypuściłem szturm do zamkniętych drzwi i dopiero gdy zaczęła krzyczeć, z obawy pobudzenia lokatorów uszedłem, by się upić i nabrać odwagi. Zbyt mię rozdrażniła. To skończy się dla nich fatalnie. Seksus, mój kochany, to nieobliczalny element. Dziś jeszcze wrócę, posiądę Wandę, zabiorę pieniądze, a samego uduszę, jak psa. Jeśli tego dziś nie zrobię, jutro on ze mną postąpi podobnie.
Domawiając tych słów Stachur porwał się z krzesła i wyzywająco patrzył w dal. Był straszny. Ostre, białe zęby jak kły rozwścieczonego dzika błyskały z wykrzywionych pasją ust, zlepione potem włosy spadły w nieładzie na czoło.
— Masz słuszność — rzekłem, siląc się na chłodny spokój — ja ci w tem dopomogę.
— Ty?! — spojrzał na mnie wzrokiem pełnym wdzięczności. — Dziękuję! Dzielny z ciebie chłopiec. — Uścisnął mi rękę.
— A zatem w drogę zaraz! Już późno: szósta nad ranem. Gotowi nam przeszkodzić.
Wyszliśmy.
Był jasny, słoneczny poranek. Zbudzone już miasto szemrało pogwarem wstających głosów życia. Po zaułkach tułały się wypłowiałe postacie kobiet, z austerji wymykali chyłkiem nocni goście. Jakiś włóczęga ziewnął szeroko, prostując znużone ramiona i powlókł się dalej chodnikiem. Po drodze skrzypiały pod stosem jarzyn wózki przekupniów, rozlegał się ciężki stukot miejskich furgonów.
W przestworzu snuły się zaranne dymy fabryk, przesłaniając od czasu do czasu czerwony krąg słońca nad farnym kościołem. Rzeźwy dreszcz brzasku wstrząsał ciało, rozlewając w powietrzu krzepką woń ozonu.
Stachur szedł spiesznie, nerwowo, co chwila spoglądając na zegarek. Dotrzymywałem mu kroku w milczeniu. Koło siódmej wchodziliśmy do bramy. Szczęściem na schodach nie było nikogo. Stachur otworzył gabinet, przepuścił mię do wnętrza, zamknął za sobą drzwi od korytarza i nie zatrzymując się ani na sekundę w pracowni, wprowadził mię do sypialni.
Serce biło mi młotem i fala krwi uderzyła w głowę. W pokoju zastaliśmy w uśpieniu tylko profesora, pani Wandy nie było; widocznie zmęczona przejściami ubiegłej nocy, jeszcze się nie obudziła.
Stachur wlepiwszy drapieżny wzrok w śpiącego, wskazał mi go ruchem ręki:
— Patrz, to ten! Zdławię go jak psa!
I już ruszył ku łóżku z wyciągniętemi przed się rękoma, gdy nagle wydobyłem z kieszeni browning i równocześnie chwytając go za piersi, krzyknąłem:
— Ani kroku dalej!
Stachur szarpnął się, lecz wymierzona wprost w piersi lufa rewolweru poskromiła go.
— Ha! — syknął przez zęby. — Kto ty jesteś podły zdrajco?!
Wymieniłem swoje właściwe nazwisko.
Na dźwięk imienia Stachur wpił we mnie badawcze spojrzenie i nagle zrozumiał.
— Łotr, podlec, pan doktor! — mruknął, pieniąc się z wściekłości.— Także eksperymentator! Tej samej nędznej sorty, co ten w łóżku, jego uczeń! Puść mię, bo narobię hałasu!
— Nadaremnie grozisz: Teraz i tak nie obejdzie się bez skandalu.
— Puść mię na wszystko święte! — jęknął, zmieniając ton. — Gdy się zbudzi, zabije mię!
— Bądź spokojny. Nie mogłem tylko dopuścić do zbrodni. Musimy czekać.
Gdy domawiałem tych słów, drzwi od salonu odemknęły się i w progu stanęła z bronią w ręku blada jak ściana pani Wanda.
— Proszę się niczego nie obawiać, — uspokoiłem ją. — Jest w moim ręku. Zaczekamy do godziny ósmej.
Profesorowa usiadła we fotelu obok łóżka, z niepokojem spoglądając to na nas dwóch, to na męża, to na zegarek. Tak w milczeniu przeczekaliśmy trzy kwadranse, długie jak wieki. W miarę jak wskazówki zbliżały się do fatalnej godziny, niepokój Stachura wzmagał się, przechodząc w rozpacz. Błagał, by go puścić. Musiałem uspokajać, upewniając, że w mojej obecności nic mu się nie stanie. Lecz konfrontację wobec osoby trzeciej uważałem za konieczną do ostatecznego rozwiązania sprawy. Mimoto Stachur usiłował parokrotnie wydrzeć mi broń z ręki. Lecz nie udało mu się.
Na pięć minut przed ósmą, przerażenie biedaka doszło do szczytu; wyglądał jak obłąkany. Wbite nieruchomo w tarczę zegara oczy śledziły ruch nieubłaganie posuwającego się indeksu, złączone ręce kurczowo wyginały palce. Wtem zesztywniał, białka oczu poszły w górę i bezwładem ciężaru, wymykając mi się z rąk, runął na posadzkę.
Zegar wydzwonił ósmą.
Usłyszałem ciche westchnienie ulgi z piersi pani Wandy:
— Zasnął.
Lecz w tejże chwili drgnienie życia wstrząsnęło martwem ciałem profesora i podnosząc się z łóżka, zaczął przecierać ręką czoło i oczy. Nagle otrzeźwiawszy z resztek snu, zorjentował się. Spojrzał przytomnie na nas, na leżącego jak trup na dywanie włóczęgę i w lot przypomniał sobie wszystko. Postanowienie szybkie jak błyskawica, mignęło w siwych, bystrych oczach. Jednym skokiem zbliżył się do żony, podjął opuszczony przez nią na podłogę rewolwer i zanim zdołałem przeszkodzić, wypalił do Stachura. Strzał był celny: zgruchotał mu czaszkę. Śpiący nie drgnął.
Lecz prof. Czelawa chwycił się ręką za czoło, przyciskając je w miejscu, które odpowiadało ranie zabitego. Po czasie odjął rękę i patrząc na drżącą jak trzcina żonę, szepnął:
— Działanie reperkusji.
I wskazał ręką na czole okrągłą, czerwoną plamę, jakby od silnego uderzenia. Po chwili zwrócił się znów do żony:
— Odejdź stąd Wandziu, widok zwłok działa na ciebie. Nie popełniłem zbrodni: miałem prawo rozporządzać wedle woli tem ciałem.
Profesorowa oddaliła się.
Wtedy Czelawa postąpił ku mnie:
— Panie doktorze! Dziękuję za pomoc i ratunek. Problemat mojego życia rozwiązany. Proszę pana na świadka w tej wyjątkowej sprawie. Musimy zaraz donieść władzom i usunąć trupa.
I popatrzył na zwłoki Stachura dziwnem, zagadkowem spojrzeniem.
Patrzyłem i ja przejęty grozą i zdumieniem. Niespodziewanie uczułem jakiś głęboki, przejmujący ból: żal mi się zrobiło tego nędzarza, tego genjalnego pauvre diable, człowieka nocnych mroków i zbrodni, tragicznej igraszki życia.
I skłoniwszy się, bez słowa odszedłem.
— | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — |
W dwa tygodnie po zaszłym wypadku zasiadł na ławie oskarżonych przed sądem w P. prof. dr. Wł. St. dwojga imion Czelawa obwiniony o zabójstwo. Po przeprowadzeniu śledztwa i przesłuchaniu świadków uwolniono podsądnego 23 głosami przeciw 3 od winy i kary.
W dwa lata potem wydało londyńskie towarzystwo naukowe dzieło prof. W. S. Czelawy pod tytułem: „The Soul and the body or The history of a man with two bodies. The probleme of my life“[1]. Do tekstu dołączył autor dwie podobizny: swoją i brata Stachura.