Strona:PL Stefan Grabiński - Szalony pątnik.djvu/075

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

wiane rzekłbym metodycznie. Gdy tak patrzyłem nań, jak siedział rozparty w krześle z oczyma wlepionemi w narratora, rzucając chwilami jakąś uwagę równie bezwstydną, jak trafną — mimowoli zestawiałem go z prof. Czelawą: Stachur zdawał się wprost badać towarzysza, który, nie podejrzywając dla mnie oczywistej intencji, wywnętrzał się z naiwnie bezwstydną otwartością. Gdy skończył, Stachur bryznął na pożegnanie przejaskrawionym żartem i zbliżył się do mego stolika. Widząc to, zacząłem zmyślać dłuższą historję, w której odgrywałem rzekomo pierwszą rolę; mówiłem płynnie, okraszając rzecz stereotypowemi wyrażeniami z gwary podmiejskiej.
Słuchacze spostrzegłszy zbliżającego się brata, przepuścili go bliżej; usiadł obok, nie spuszczając ze mnie oka. Wzrok jego przeszywający, bystry mieszał mię i czułem się nieswój. Lecz Stachur milczał i nie przeszkadzał mi, uśmiechając się czasem nieznacznie. Potem nic nie mówiąc, odszedł w głąb sali.
Gdy się trochę koło mnie przerzedziło i gospoda zwolna zaczęła się opróżniać, niespodzianie przysiadł się do mnie, ujmując poufale za ramię:
— No — towarzyszu miły — sądzę, że będziemy przyjaciółmi. Zdaje się, żeśmy z jednego gniazda ptaki.
Myśląc, że to tylko zwykła forma przyjęcia do grona „Rudej Berty“, trąciłem o jego szklankę na znak braterstwa. Lecz wyraz mej twarzy w tej chwili nie po-