Strona:PL Stefan Grabiński - Szalony pątnik.djvu/076

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

dobał mu się widocznie, bo z filuternym uśmiechem zauważył:
— Tylko bez tych stylizowań. Ze mną nie potrzeba. Co innego tamci — wskazał pogardliwie na izbę — my pokrewne duchy; przejrzałem cię na wylot... No — przyznaj się — przyszedłeś tu na studja, co?
Zaskoczony z nienacka, patrzyłem nań w osłupieniu. Powoli zorjentowałem się. Nie chcąc grać w zupełnie otwarte karty, zniżonym głosem przedstawiłem się jako jednostka wykolejona, niegdyś literat, obecnie z nędzy i rozpaczy szukający pociechy w napoju i obcowaniu z mętami. Uwierzył.
— Widzisz bratku, odrazu poznałem, że tu się coś święci. No, jakoś pójdzie. Będziemy razem studjowali; może co z tego wydłubiesz. A warto, bardzo, bardzo. Co za typy, co za ludzie! Panorama obłąkań, pandemonjum żądz, wykwit zbrodniczości! Pyszne okazy! Słyszałeś, co ten nożownik z pod okna gadał przed chwilą?
Zrobiłem potwierdzający ruch głową.
— A wiesz? — aha — jak się wabisz?
— Kazimierz Dzierzba — zmyśliłem naprędce.
— A wiesz Dzierzbo, co w tem wszystkiem najwspanialszego?
Popatrzyłem pytająco.
— Że żaden z tych dobrych ludzi nie przypuszcza, że ich podpatruję. Niby to się gada, przyta-