Strona:PL Stefan Grabiński - Szalony pątnik.djvu/090

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

szku świeci, jak łza. Nieprawdaż? A przecież i tu i tam ciecz ta sama. Kwestja oprawy serdeńko, kwestja ram. Ostateczny wygląd i wrażenie są tu wypadkową treści i formy, chociaż w obu identyczna treść się powtarza. Lecz i forma ma głos kochasiu, i to lube ciałko, a jakże, i to biedne, posiniaczone w nocnych bitkach, pokrajane od razów, obrzękłe od trunków i łajdactwa ciało. No, rozumiesz nareszcie?
— Rozumiem.
— Chwała Bogu, pardon, demonowi życia, nie wierzę w Boga. Niema to jak literaci. Wszystko rozumieją, na wszystko się zgodzą z wyjątkiem grzechów przeciw sztuce. Lecz by mnie zrozumieć, trzeba trochę cierpliwości i czasu.
Pociągnął z kieliszka i mówił dalej tonem spokojnego opowiadania.
— W roku 1867, 20 lutego w miasteczku N. pojawił się na świecie dziwny kaprys natury: pewnej parze małżonków urodziło się dwoje męskich bliźniąt zrosłych biodrami. Po szczęśliwem przeprowadzeniu operacji jedno zapadło w dziwny stan martwoty, by po 12 godzinach śmiertelnego snu wrócić do stanu jawy, gdy równocześnie drugie niemowlę uległo symptomom przebytym uprzednio przez pierwsze. Władze duchowne były przy udzielaniu chrztu w niemałym kłopocie. Konsyljum uczonych i lekarzy zajęło się żywo fenomenalnym wypadkiem, by wreszcie orzec, że najprawdopodobniej ma się tu do czynienia z jedną