Strona:PL Stefan Grabiński - Szalony pątnik.djvu/097

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Puść mię na wszystko święte! — jęknął, zmieniając ton. — Gdy się zbudzi, zabije mię!
— Bądź spokojny, Nie mogłem tylko dopuścić do zbrodni. Musimy czekać.
Gdy domawiałem tych słów, drzwi od salonu odemknęły się i w progu stanęła z bronią w ręku blada jak ściana pani Wanda.
— Proszę się niczego nie obawiać, — uspokoiłem ją. — Jest w moim ręku. Zaczekamy do godziny ósmej.
Profesorowa usiadła we fotelu obok łóżka, z niepokojem spoglądając to na nas dwóch, to na męża, to na zegarek. Tak w milczeniu przeczekaliśmy trzy kwadranse, długie jak wieki. W miarę jak wskazówki zbliżały się do fatalnej godziny, niepokój Stachura wzmagał się, przechodząc w rozpacz. Błagał, by go puścić. Musiałem uspokajać, upewniając, że w mojej obecności nic mu się nie stanie. Lecz konfrontację wobec osoby trzeciej uważałem za konieczną do ostatecznego rozwiązania sprawy. Mimoto Stachur usiłował parokrotnie wydrzeć mi broń z ręki. Lecz nie udało mu się.
Na pięć minut przed ósmą, przerażenie biedaka doszło do szczytu; wyglądał jak obłąkany. Wbite nieruchomo w tarczę zegara oczy śledziły ruch nieubłaganie posuwającego się indeksu, złączone ręce kurczowo wyginały palce. Wtem zesztywniał, białka oczu poszły w górę i bezwładem ciężaru, wymykając mi się z rąk, runął na posadzkę.