Strona:PL Stefan Grabiński - Szalony pątnik.djvu/096

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

ściem na schodach nie było nikogo. Stachur otworzył gabinet, przepuścił mię do wnętrza, zamknął za sobą drzwi od korytarza i nie zatrzymując się ani na sekundę w pracowni, wprowadził mię do sypialni.
Serce biło mi młotem i fala krwi uderzyła w głowę. W pokoju zastaliśmy w uśpieniu tylko profesora, pani Wandy nie było; widocznie zmęczona przejściami ubiegłej nocy, jeszcze się nie obudziła.
Stachur wlepiwszy drapieżny wzrok w śpiącego, wskazał mi go ruchem ręki:
— Patrz, to ten! Zdławię go jak psa!
I już ruszył ku łóżku z wyciągniętemi przed się rękoma, gdy nagle wydobyłem z kieszeni browning i równocześnie chwytając go za piersi, krzyknąłem:
— Ani kroku dalej!
Stachur szarpnął się, lecz wymierzona wprost w piersi lufa rewolweru poskromiła go.
— Ha! — syknął przez zęby. — Kto ty jesteś podły zdrajco?!
Wymieniłem swoje właściwe nazwisko.
Na dźwięk imienia Stachur wpił we mnie badawcze spojrzenie i nagle zrozumiał.
— Łotr, podlec, pan doktor! — mruknął, pieniąc się z wściekłości.— Także eksperymentator! Tej samej nędznej sorty, co ten w łóżku, jego uczeń! Puść mię, bo narobię hałasu!
— Nadaremnie grozisz: Teraz i tak nie obejdzie się bez skandalu.