Posiadacz/Część II/Rozdział XII

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor John Galsworthy
Tytuł Posiadacz
Wydawca Towarzystwo Wydawnicze „Rój“
Data wyd. 1930
Druk Karol Prochaska
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Róża Centnerszwerowa
Tytuł orygin. The Man of Property
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
ROZDZIAŁ XII.
JUNA SKŁADA WIZYTY

Stary Jolyon stał w wąskim hallu w Broadstairs, przesiąkniętym wonią śledzi i płótna napojonego tłuszczem, właściwą wszystkim szanującym się mieszkalnym domom na wybrzeżach morskich. Na krześle — na wytarłem skórzanem krześle z wyzierającym z dziury w lewym górnym kącie kłakiem rosharu — leżała teka. Wypełniał ją rozmaitemi dokumentami i notatkami, ostatnim numerem gazety „Times“ i butelką wody kolońskiej. Tego dnia miał zebranie „Towarzystwa Złotych Koncesji“ i „Nowego Towarzystwa Kopalń Węgla z ogr. por.“, na które wybierał się, nie opuszczał bowiem z zasady żadnego z zebrań Zarządu. Opuszczanie zebrań Zarządu byłoby jeszcze jednym dowodem starzenia się, a tego nie mógłby znieść zachłanny jego duch forsytowski.
Oczy jego w chwili pakowania teki skrzyły się, jak — gdyby lada chwilę miały buchnąć z nich płomienie gniewu. Tak skrzą się oczy małego uczniaka, przywabionego bójką, do jakiej chcą go wciągnąć towarzysze; powstrzymuje się jednak, odstraszony groźnemi przeważającemi siłami, jakie czuje przeciw sobie. Stary Jolyon powstrzymywał się również, hamując z mistrzowską, obecnie już słabnącą na sile umiejętnością panowania nad sobą gniew, którym burzył się na warunki swojego życia.
Otrzymał od syna niedorzeczny list, w którym chłopak dalekiemi ogólnikami usiłował wykręcać się od dania odpowiedzi na postawione mu wprost pytanie.
„Widziałem się z Bosinney’em — pisał. — Nie jest on wcale zbrodniarzem. Im więcej poznaję ludzi, tem więcej się przekonywam, że nigdy nie są ani zdecydowanie dobrzy, ani zdecydowanie źli — bywają tylko śmieszni, albo wzruszający. Ale ojciec napewno nie zgodzi się ze mną.“
Stary Jolyon nie zgadzał się z nim; uważał taki sposób wyrażania się za cynizm; nie doszedł jeszcze do tak starczego wieku, w którym Forsytowie nawet, wyzuci z iluzyj i zasad, żywionych przez całe życie wobec celów praktycznych, jakkolwiek nigdy w głębi duszy nie wierzyli w nie, nie doznający żadnych już rozkoszy cielesnych, odarci z resztek nadziei na przyszłość — przełamują krępujące ich dotychczas zapory powściągliwości i mówią rzeczy, o jakich możność wypowiadania nigdy sami nie mogliby się posądzać.
Może nawet i on nie wierzył bardziej niż syn, w istnienie jednostek „z gruntu złych“ i „bezwzględnie dobrych“, utrzymywał jednak, że „nic o tem nie wie, nic o tem nie może powiedzieć — może i coś jest w tem, pocóż więc niepotrzebnem zupełnie niedowiarstwem dobrowolnie pozbawiać się możliwych korzyści?“
Przywykły do spędzania wakacyj swoich w górach — jakkolwiek (jako prawdziwy Forsyte) nie ważył się nigdy na imprezy zbyt szalone i karkołomne — namiętnie je pokochał. Ilekroć też, po wysiłku wspięcia się na szczyt, oglądał cudowny widok (zaznaczony w Baedekerze, jako wycieczka „nużąca, ale opłacająca się“), odczuwał niewątpliwe istnienie wielkiej, wzniosłej prawdy, wieńczącej chaotyczne wysiłki, przerzucającej mosty poprzez wyimaginowane przepaście i śmiechu warte drobne, ciemne otchłanie życia. Było to uczucie, najbliższe wierzeniu religijnemu, na jakie mógł zdobyć się kiedykolwiek jego praktyczny umysł.
Od wielu lat już jednak nie bywał w górach. Zawoził tam Junę przez dwa zkolei letnie sezony po śmierci żony, doznał wszelako goryczy stwierdzenia, że skończyły się dla niego dni pieszych wycieczek górskich.
Oddawna już nie odzywała się w jego duszy owa wiara w najwyższy porządek rzeczy, jaką darzyło go wspinanie się na szczyty.
Wiedział, że jest stary, czuł się jednak młodym i to właśnie niepokoiło go. Niepokoiło go i przerażało, że on, który był taki „zrównoważony i przezorny“, miałby być ojcem i dziadkiem istot, jakgdyby stworzonych do klęsk życiowych. Nie może nic zarzucić Jo — któż mógłby zarzucić coś dzielnemu temu chłopcu? — ale sytuacja jego jest pożałowania godna, a sprawa Juny bynajmniej nielepsza. Istny fatalizm, a fatalizm był jedną z tych rzeczy, której człowiek jego pokroju nie jest w stanie ani zrozumieć, ani też z nią się pogodzić.
Pisząc do syna, nie miał właściwie nadziei, aby przydało się to na coś. Od owego balu u Rogersa zdawał sobie jasno sprawę, jak rzeczy się mają — umiał trafniej i szybciej obserwować i dochodzić do konkluzyj, aniżeli większość ludzi — i, mając przed oczami przykład własnego syna, wiedział lepiej od wszystkich Forsytów jego rodu, że blady ten płomień osmala skrzydła mężczyzn, czy chcą czy nie chcą.
Zanim jeszcze Juna zaręczyła się, w owym czasie, kiedy obie, pani Soamesowa i ona, nierozłącznemi były towarzyszkami, widywał Irenę dość często, aby móc stwierdzić czar, jakim sidłała ona mężczyzn. Nie jest flirciarką, nie ma w sobie zalotności nawet — obu tych cech tak drogich sercu obecnego pokolenia, lubiącego mianować rzeczy miłemi, elastycznemi, niedość ścisłemi określeniami — mimo to jest niebezpieczna. Nie umiałby nawet powiedzieć dlaczego. Gdyby starano się wytłumaczyć mu, że jest to właściwość wrodzona niektórym kobietom — kusząca potęga, niepoddająca się własnej ich kontroli! — odpowiedziałby:
— Nonsens!
Irena jest niebezpieczna i na tem koniec. Nie zamierzał zagłębiać się nad tą sprawą. Wołał zamknąć na nią oczy. Jeżeli tak jest, to trudno — nie chce słyszeć więcej o tem — pragnie tylko uratować sytuację Juny i zwrócić jej utracony spokój ducha. Nie tracił wciąż jeszcze nadziei, że stanie się ona znów, jak dawniej, pociechą jego starości.
I dlatego napisał. Niewiele mu przyszło z otrzymanej odpowiedzi. Co się tyczy osiągniętych przez młodego Jolyona wyników jego wywiadu, streszczały się one faktycznie w jednem jedynem, dziwnem zdaniu:
— Widzę, że dał się on porwać prądowi.
Prądowi? Jakiemu prądowi? Do licha z tym nowomodnym sposobem wyrażania się!
Westchnął ciężko i złożył ostatni dokument do bocznej kieszeni teki. Wiedział aż nadto dobrze, co syn jego chciał przez to powiedzieć.
Juna wyszła z jadalni i pomogła mu włożyć letnie palto. Z jej stroju i wyrazu stanowczości na jej drobnej twarzyczce domyślił się odrazu, co go czeka.
— Jadę z tobą, dziaduniu — oświadczyła.
— Niema sensu, dziecko; jadę wprost do City. Nie chcę, ażebyś się kręciła sama po ulicach.
— Muszę odwiedzić staruszkę, panią Smeechowę.
— O, te twoje wieczne niedołęgi — pupilki! — mruknął dziadek z niezadowoleniem. Niebardzo wierzył w podany przez nią pretekst, przestał wszelako oponować. Wiedział i tak, że nic nie poradzi na jej upór.
Na londyńskiej stacji kolejowej wsadził ją do powozu, który zamówił dla samego siebie — charakterystyczny gest, świadczący o jego braku drobiazgowego samolubstwa.
— Nie przemęczaj się tylko, kochanie — rzekł i pojechał dorożką do City.
Juna kazała się zawieźć nasamprzód na jedną z bocznych ulic w dzielnicy Paddingtonu, gdzie mieszkała pani Smeechowa, jedna z jej zniedołężniałych pupilek — staruszka, zajmująca się niegdyś posługą na godziny. Po spędzeniu wszelako pól godziny na wysłuchaniu zwykłej litanji jej skarg i chwilowego ukojenia jej i obdarzenia jej pewną pociechą, pojechała do Stanhope Gate. Zastała wielki dom zamknięty i ciemny.
Postanowiła jednak dowiedzieć się czegoś za wszelką cenę. Lepiej stanąć wobec najgorszego bodaj i skończyć z tem raz wreszcie. Powzięła tedy następujący plan: Pójdzie przedewszystkiem do ciotki Fila, pani Baynesowej, o ile zaś nie miałaby się niczego od niej dowiedzieć, uda się wprost do Ireny. Nie zdawała sobie wszelako dokładnie sprawy, co zyska tą drogą.
O trzeciej popołudniu była na Lowndes Square. Wiedziona instynktem, niezawodnym w chwilach ciężkich powikłań życiowych, ustroiła się w najlepszą swoją tualetę i stanęła do walki z błyskiem odwagi godnej samego starego Jolyona. Lęk jej ustąpił miejsca energji.
Pani Baynesowa (Luiza było jej na imię) znajdowała się w chwili oznajmienia jej przybycia Juny w kuchni, gdzie wdrażała w nowe obowiązki świeżo przyjętą kucharkę, była bowiem zawołaną gospodynią, zaś, jak mawiał zawsze Baynes „dobry obiad — to grunt“. On sam najlepsze swoje dzieła tworzył po obiedzie. Baynes właśnie, a nie kto inny, był twórcą zdumiewającego szeregu wysokich szkarłatnych domów w Kensingtonie, współzawodniczących z tyloma innymi o tytuł „najbrzydszych w Londynie“.
Usłyszawszy imię Juny, pośpieszyła do swojej sypialni i, wyjąwszy dwie wielkie bransoletki z pąsowego safjanowego pudełka w zamkniętej szufladzie tualety, włożyła je na białe swoje napięstki — posiadała bowiem w znacznym stopniu owo „poczucie własności“, stanowiące, jak wiemy kamień probierczy forsytyzmu i podstawę dobrych obyczajów.
Jej postać średniego wzrostu z wyraźną tendencją do pulchności kształtów odbijała się w lustrze białej szafy jej sypialni, ukazując, sfabrykowaną w domu pod jej własnym kierunkiem, suknię jednej z owych niezdecydowanych barw, przypominających wyblakłe obicia korytarzowe w wielkich hotelach. Obie ręce podniosła ku włosom, uczesanym à ln princesse de Galles, przygładziła je tu i owdzie, umacniając je na głowie, przyczem oczy jej pełne były nieświadomego poczucia rzeczywistości, jakgdyby stanąć miała wobec jednego z brzydkich faktów życiowych, które brać należało z możliwie najlepszej ich strony. Za młodu cera jej przypominała krew z mlekiem, albo śmietankę i płatek róży, teraz wszakże upstrzyły ją lata, tak zwany wiek średni. Wyjęła puszek do pudru i w chwili, kiedy szybko przesuwała go po twarzy i czole, oczy jej zamigotały znów tym samym niemiłym wyrazem zdawania sobie sprawy z rzeczywistości. Odłożywszy puszek, zatrzymała się na chwilę przed lustrem, krzywiąc w sztucznie przybranym uśmiechu swój wydatny, imponujący nos, podbródek (który nie był nigdy duży, a teraz zmniejszył się w miarę narastania szyi) i wąskie wargi z opuszczonemi ku dołowi kącikami ust. Szybko, aby nie zatracić pożądanego efektu, uniosła energicznie spódnice obiema rękami i zeszła nadół.
Spodziewała się tej wizyty od dłuższego już czasu. I do niej także doszły słuchy, jakoby miało coś nie być w porządku pomiędzy jej siostrzeńcem a jego narzeczoną. Nie widziała ani jego ani jej od szeregu tygodni już. Kilkakrotnie zapraszała Fila na obiad, stale jednak odpowiadał jej, że zbyt jest zajęty.
Zaniepokoiło ją to instynktownie, a posiadała w tych sprawach instynkt niezawodny. Powinna była być Forsytką; w pojmowaniu tego określenia przez młodego Jolyona zasługiwała na nie i posiadała niewątpliwie jego przywileje.
Powydawała zamąż swoje trzy córki w sposób, uważany przez ludzi za przewyższający ich zasługi, odznaczały się bowiem ową zawodową brzydotą, którą naogół znaleźć można jedynie pomiędzy żeńskiemi przedstawicielkami kandydatur do funkcyj społecznych. Nazwisko jej figurowało na listach członkiń komitetów niezliczonych organizacyj filantropijnych, związanych z Kościołem — wieczorków tanecznych, przedstawień teatralnych i went na dobroczynność — nigdy jednak nie uświetniała list tych swojem nazwiskiem, dopóki nie przekonywała się, że wszystko należycie jest zorganizowane.
Zdaniem jej, jak nie przestawała zaznaczać, każda rzecz oparta być musi na podstawie handlowej, jako że właściwem zadaniem Kościoła i dobroczynności, wszystkiego ostatecznie, jest utrwalanie ustroju społecznego. Dlatego też uważała wszelką akcję indywidualną za niemoralną. Organizacja — to wszystko, bowiem dzięki organizacji jedynie możemy zdobyć pewność, że pieniądze nasze nie przepadną i przyniosą nam należyty plon. Wierzyła w organizację, jak w Ewangelję, w organizację nadewszystko! Nie ulega też wątpliwości, że była właśnie, jak to nazywał stary Jolyon, jak stworzona do tego. Złośliwy starzec nie poprzestawał jednak na tem określeniu i nazywał jej działalność „wyższą blagą“.
Przedsięwzięcia, którym użyczała łaskawie swojego nazwiska, były zorganizowane tak świetnie, że kiedy przychodziło nareszcie do rozdawnictwa ich wyników, były one zbieranem już mlekiem, pozbawionem śmietanki ludzkiej dobroci. Jak sama wszelako często powtarzała, jest czułostkowość rzeczą godną potępienia. Przemawiała w samej rzeczy jak z katedry.
Dostojna, zacna ta niewiasta, ciesząca się w kolach klerykalnych tak wysoką estymą, była jedną z arcykapłanek świątyni forsytyzmu, podtrzymującą dniem i nocą święty płomień na ołtarzu boga Własności, na którym czytać możemy natchniony napis:
„Nic za nic, i w samej rzeczy zdumiewająco mało za sześć pensów.“
Ilekroć wchodziła do pokoju, czuło się, że wraz z nią wkraczało coś ważkiego i to właśnie uczucie było powodem jej popularności, jako pani opiekunki. Ludzie lubią ważkość, skoro poświęcili na nią swoje pieniądze, w ich oczach też pani Baynesowa, otoczona sztabem swoim na balach filantropijnych, imponująca zadartą dumnie do góry głową i masywną, rozłożystą postacią, ustrojona w stały swój, naszyty cekinami uniform, wydawała się generałem nieledwie.
Jedyną cechą, przemawiającą przeciwko niej, było nieposiadanie przez nią podwójnego nazwiska. Była potęgą w wyższem mieszczańskiem towarzystwie, z jego setkami kół i środowisk, krzyżujących się wzajem na wspólnem polu walki funkcyj filantropijnych i z takiem upodobaniem ocierających się spódnicami na tem samem polu walki o spódnice przedstawicielek kół towarzyskich przez duże „T“. Pani Baynesowa była potęgą w kołach towarzyskich przez małe „t“, stanowiących organizację liczniejszą, donioślejszą i silniejszą, w której kupiecko chrześcijańskie instytucje, maksymy i „zasady“, przez nią symbolizowane, były prawdziwą żywą krwią, krążącą bujnie, jako właściwy krwiobieg interesu, a nie wyjałowioną jej imitację, płynącą w żyłach drobniejszego liczbą i znaczeniem odłamu towarzystwa przez duże „T“. Ludzie, którzy ją znali, czuli, że mają do czynienia z istotą zdrową — ze zdrową kobietą, która nie zdradzała nigdy przed nikim swoich myśli, zamykając nietylko własną duszę na cztery spusty, ale i kieszeń swoją także, o ile tylko jej się to udawało.
Pozostawała w jaknajgorszych stosunkach z ojcem Bosinney’a, który wielokrotnie ośmielał się dopuszczać niewybaczalnej zbrodni czynienia z niej przedmiotu swoich żartów. Wspominając też o nim teraz, po jego śmierci, nazywała go „biednym, drogim, nieodpowiedzialnym swoim bratem“.
Przywitała się z Juną ze zwykłą wylewnością uczuć, w czem była istną mistrzynią. Młoda dziewczyna budziła w niej lekkie uczucie lęku — o ile kobieta tak dostojna w świecie handlowo-chrześcijańskim może znać wogóle uczucie lęku przed kim i przed czemkolwiek. — Istotnie, pomimo drobnego wzrostu, posiadała Juna dużo godności, może z powodu śmiałego spojrzenia nieustraszonych swoich oczu, i pani Baynesowa z wrodzoną sobie przebiegłością wyczuwała, że pod bezkompromisową szczerością jej zachowania kryje się prawdziwy podkład forsytowski. Gdyby młoda dziewczyna była szczerą tylko i odważną, uważałaby ją pani Baynesowa za „narwaną““ i lekceważyłaby ją; gdyby była tylko „Forsytówną“ — jak Franka, powiedzmy — uważałaby za właściwe przytłaczać ją swojem poparciem wagi ciężkiego metalu; ale Juna przy całej mikroskopijności swoich kształtów — pani Baynesowa była zazwyczaj zwolenniczką ilości — budziła w niej niemiłe uczucie lekkiego zaniepokojenia, posadziła ją też na krześle twarzą do światła.
Inny jeszcze istniał powód szacunku jej dla Juny — do czego pani Baynesowa, zbyt gorliwa członkini kongregacji kościelnej, aby liczyć się miała z względami światowemi, nie byłaby się nigdy przyznała — otóż słyszała często z ust męża, że stary Jolyon jest bardzo zamożny i że, powodowany najrozsądniejszą z wszelkich możliwych pobudek, wyróżnia szczególnie wnuczkę. W tej chwili doznawała uczucia wzruszenia, podobnego do tego, jakiego doznajemy przy czytaniu powieści, opisującej bohatera i bogaty spadek, jaki go czeka, i budzącej w nas nerwowe podniecenie na myśl, że przeraźliwe jakieś wywrócenie koziołka przez autora sprawi, iż bohater ów może okazać się pozbawionym wkońcu swojej schedy.
Jej ton wobec Juny był bardzo serdeczny — nigdy jeszcze z taką oczywistością nie zdawała sobie sprawy, jak dystyngowaną i ponętną ma przed sobą istotę. Nasampierw zapytała ją o zdrowie dziadka. — Zdumiewająco dobrze się trzyma na swój wiek; wyprostowany jak trzcina, wygląda zupełnie jeszcze młodo. Ile właściwie liczy sobie lat? Osiemdziesiąt jeden?! Nigdyby nie posądziła go o to! Bawią nad morzem? Bardzo to musi być przyjemnie; Jana miewa zapewnie codziennie wiadomości od Fila? — Jej jasno-szare oczy omal nie wyszły z orbit przy zadania młodej dziewczynie tego pytania; Juna wytrzymała jednak to spojrzenie, nie mrugnąwszy.
— Nie — odparła — nie pisuje do mnie wcale.
Powieki pani Baynesowej opadły. Nie miały zamiaru opaść, ale opadły. Wnet jednak uniosły się znów wgórę.
— Naturalnie, rozumiem. To zupełnie w guście Fila — zawsze był taki!
— Rzeczywiście? — rzuciła Juna.
Lakoniczność tej odpowiedzi zwarzyła na mgnienie swobodę uśmiechu pani Baynesowej; zamaskowała jednak chwilowe zawahanie się nagłym ruchem i na nowo rozsiadując się szeroko, rzekła:
— Ależ tak, moja droga, to najbardziej trzpiotowaty chłopak, jakiego znam; nie należy nigdy zwracać najmniejszej uwagi, na to, co on robi.
Juna zrozumiała nagle, że traci daremnie czas; gdyby nawet zdobyła się na zupełnie jasne postawienie kwestji, nie wyciągnie nic z tej kobiety.
— Widuje go pani? — zapytała, oblewając się szkarłatnym rumieńcem.
Grube krople potu wystąpiły na czoło pani Baynesowej z pod warstwy pudru.
— O, tak — pośpieszyła odpowiedzieć — nie pamiętam, kiedy po raz ostatni był u mnie — istotnie rzadko widywaliśmy go ostatnio. Jest tak bardzo zajęty stawianiem domu kuzyna pani. Podobno ma być skończony wkrótce. Musimy urządzić małe przyjęcie na uświetnienie tej uroczystości; niech pani przyjedzie i zostanie u nas na noc!
— Dziękuję pani — rzekła Juna, myśląc w duchu; — Tracę tylko niepotrzebnie czas. Nie dowiem się od niej niczego.
Podniosła się do wyjścia. Nagła zmiana wystąpiła na twarzy i w całej postaci pani Baynesowej. I ona również wstała; usta jej drgnęły, poruszyła nerwowo rękami. Coś musiało być widocznie mocno nie w porządku, nie śmiała jednak wprost zapytać o to młodą dziewczynę, która stała przed nią, wyprostowana, szczupła, drobna, z wyrazem stanowczości na twarzy, z mocno zaciśniętemi szczękami i pełnemi smutku oczami. Nie było zwyczajem pani Baynesowej bać się zadawania pytań — podstawą organizacji było zadawanie pytań!
Tutaj wynik tak był poważny, że silne zazwyczaj jej nerwy do głębi były wstrząśnięte. Nie dalej jak tego rana mąż jej powiedział:
— Śmiało szacować można starego Forsyta na jakie sto tysięcy funtów!
A wnuczka jego stała tutaj, wyciągając rękę — wyciągając rękę!
Tak łatwo może — Bóg wie doprawdy! — wymknąć się szansa utrzymania jej w rodzinie, a mimo to pani Baynesowa nie śmie mówić.
Wzrokiem odprowadziła Junę aż do drzwi.
Zamknęły się za nią.
Z nagłym okrzykiem pobiegła ku drzwiom, przelewając z boku na bok masywne swoje kształty i pośpiesznie raz jeszcze je otworzyła.
Zapóźno! Usłyszała zatrzaśnięcie frontowego wejścia, stanęła więc z wyrazem głębokiego zgnębienia i gniewu na pulchnej twarzy.
Juna pośpieszyła wzdłuż skweru z chyżością ptaka. Znienawidziła teraz tę kobietę, którą w dawnych, szczęśliwszych czasach uważała za tak poczciwą. Czy zawsze odsuwana być ma w ten sposób od prawdy i wystawiana na tak dręczącą niepewność?
Najlepiej zrobi, jeżeli pójdzie wprost do Fila i zapyta go, jakie są jego zamiary. Ma prawo wiedzieć. Idąc za tym popędem, pośpieszyła na Sloan Street do domu, w którym mieszkał Bosinney. Wpadłszy przez bramę na dole, wbiegła na schody z boleśnie tłukącom w piersi sercem.
Na trzeciem piętrze stanęła na chwilę dla zaczerpnięcia oddechu i, trzymając się poręczy, stała nadsłuchując. Z góry nie dochodził żaden dźwięk.
Z pobladłą ze wzruszenia twarzą weszła na ostatnie piętro, gdzie odrazu rzuciły jej się w oczy drzwi z tabliczką z jego nazwiskiem. Stanowczość, która przywiodła ją aż tutaj, pierzchła nagle.
Zdała sobie odrazu sprawę ze znaczenia swojego kroku. Oblała ją gorąca fala wstydu; dłonie jej nawet zwilgotniały pod jedwabiem okrywających je rękawiczek.
Cofnęła się na schody, nie zeszła jednak niemi nadół. Oparta o balustradę krawędzi, usiłowała pokonać uczucie duszenia się i z przeraźliwą odwagą wlepiła oczy w drzwi. Nie! Nie zejdzie nadół! Co ją to obchodzi, co pomyślą o niej ludzie? Nikt się przecież nie dowie! Nie znajdzie znikąd pomocy, jeżeli sama sobie nie dopomoże. Wykona zamiar swój do końca!
Zmusiwszy się wysiłkiem woli do oderwania rąk od oparcia, pociągnęła za dzwonek. Drzwi nie otworzyły się; cały jej strach i wstyd odleciał ją odrazu; zadzwoniła jeszcze wielokrotnie, jakgdyby, pomimo pustek w pokoju, mogła wydostać odpowiedź z murów dokoła zamknięcia, zyskując tem nagrodę za przecierpiany z powodu przyjścia tutaj strach i wstyd. Drzwi nie otworzyły się jednak w dalszym ciągu, dała więc za wygranę dzwonieniu i usiadła na górnym podeście schodów z twarzą ukrytą w dłoniach.
Wreszcie przekradła się cichaczem nadół i wyszła na ulicę. Doznawała wrażenia, jakgdyby przebyła ciężką chorobę, pragnęła też jedynie dostać się zpowrotem do domu jak tylko się da najprędzej. Ludzie, których spotykała, zdawali się wiedzieć skąd powraca i co tam robiła. Nagle, na przeciwległym chodniku, ujrzała, zmierzającego ku swojemu mieszkaniu od strony Montpellier Square, samego Bosinney’a we własnej jego osobie. Zrobiła ruch, jakgdyby chciała się rzucić poprzez nieskończony szereg pojazdów i w tej samej chwili oczy ich spotkały się. Bosinney uchylił przed nią kapelusza. Przejeżdżający omnibus zasłonił go przed nią, wnet jednak, stojąc już na brzeżku chodnika, przez wyłom w sunącym szeregu, ujrzała go, idącego dalej bez zatrzymania się.
Stała nieporuszona, śledząc go oczami.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: John Galsworthy i tłumacza: Róża Centnerszwerowa.