Strona:John Galsworthy - Posiadacz.pdf/311

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

brych“, utrzymywał jednak, że „nic o tem nie wie, nic o tem nie może powiedzieć — może i coś jest w tem, pocóż więc niepotrzebnem zupełnie niedowiarstwem dobrowolnie pozbawiać się możliwych korzyści?“
Przywykły do spędzania wakacyj swoich w górach — jakkolwiek (jako prawdziwy Forsyte) nie ważył się nigdy na imprezy zbyt szalone i karkołomne — namiętnie je pokochał. Ilekroć też, po wysiłku wspięcia się na szczyt, oglądał cudowny widok (zaznaczony w Baedekerze, jako wycieczka „nużąca, ale opłacająca się“), odczuwał niewątpliwe istnienie wielkiej, wzniosłej prawdy, wieńczącej chaotyczne wysiłki, przerzucającej mosty poprzez wyimaginowane przepaście i śmiechu warte drobne, ciemne otchłanie życia. Było to uczucie, najbliższe wierzeniu religijnemu, na jakie mógł zdobyć się kiedykolwiek jego praktyczny umysł.
Od wielu lat już jednak nie bywał w górach. Zawoził tam Junę przez dwa zkolei letnie sezony po śmierci żony, doznał wszelako goryczy stwierdzenia, że skończyły się dla niego dni pieszych wycieczek górskich.
Oddawna już nie odzywała się w jego duszy owa wiara w najwyższy porządek rzeczy, jaką darzyło go wspinanie się na szczyty.
Wiedział, że jest stary, czuł się jednak młodym i to właśnie niepokoiło go. Niepokoiło go i przerażało, że on, który był taki „zrównoważony i przezorny“, miałby być ojcem i dziadkiem istot, jakgdyby stworzonych do klęsk życiowych. Nie może nic zarzucić Jo — któż mógłby zarzucić coś dzielnemu temu chłopcu? — ale sytuacja jego jest pożałowania godna, a sprawa Juny bynajmniej nielepsza. Istny fatalizm, a fatalizm był jedną z tych rzeczy, której człowiek jego pokroju nie jest w stanie ani zrozumieć, ani też z nią się pogodzić.
Pisząc do syna, nie miał właściwie nadziei, aby przydało się to na coś. Od owego balu u Rogersa zdawał