Posiadacz/Część II/Rozdział III

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor John Galsworthy
Tytuł Posiadacz
Wydawca Towarzystwo Wydawnicze „Rój“
Data wyd. 1930
Druk Karol Prochaska
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Róża Centnerszwerowa
Tytuł orygin. The Man of Property
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
ROZDZIAŁ III.
PRZEJAŻDŻKA ZE SWITHINEM

Dwa wiersze pewnej piosenki w znanym starym śpiewniku na użytek dzieci szkolnych brzmią jak następuje:
„Jak lśniły guziki na jego fraczku niebieskim! tra-la-la! Jak śpiewał i nucił, niby ptaszek, tra-la-la!...“
Swithin nie śpiewał i nie nucił jak ptaszek, wychodząc jednak z siedziby swojej w dzielnicy Hyde Parku i patrząc na czekające przed domem, zaprzężone do powozu konie, miał prawie ochotę zanucić jakąś melodję.
Popołudnie było ciepłe i pachnące, niczem dzień czerwcowy. Jakgdyby dla uzupełnienia podobieństwa do staroświeckiej piosenki, wdział na siebie Swithin granatowy surdut, odważywszy się nie wkładać zwierzchniego okrycia po trzykrotnem zesłaniu lokaja Adolfa na ulicę, aby się upewnić, że niema ani śladu wschodniego wiatru. Opiął surdut tak ściśle dokoła okazalej swojej postaci, że jeśli nawet guziki na nim nie lśniły w rzeczywistości, mogły z łatwością lśnić. Byłoby to zupełnie naturalne. Stanąwszy w całym swoim majestacie na chodniku ulicznym, wciągnął na ręce zamszowe rękawiczki; w swoim szerokim, w kształcie dzwona kapeluszu, z masywnemi swojemi kształtami, wyglądał zbyt pierwotnie jak na Forsyta. Jego gęste siwe włosy, namaszczone przez Adolfa pomadą, wydawały woń oponaksu i cygar — słynnej marki Swithinowej — za które płacił sto czterdzieści szylingów za setkę i o których niezbyt uprzejmie wyraził się Jolyon, że nie paliłby ich, choćby mu je ofiarowano w prezencie; tylko koński żołądek potrafiłby je znieść!...
— Adolfie!...
— Pszę jaśnie pana!
— Nowy szal pledowy!
Nie nauczy nigdy szyku tego dragala, a pani Soamesowa zna się napewno na tem!
— Spuścić kapotę faetonu; odbędę przejażdżkę z damą!
Ładna kobieta dążyłaby do popisania się eleganckim strojem, a on, on — pysznił się tem, że odbędzie przejażdżkę z damą! Jakgdyby na nowo odżyły dawne dobre czasy!
Lata minęły od dni, kiedy odbywał przejażdżki z kobietami. Po raz ostatni, o ile pamiętał, wywiózł na spacer siostrę swoją Julę; biedna staruszka trzęsła się cały czas ze strachu i tak go zniecierpliwiła, że, wysadziwszy ją na Bayswater Road, oświadczył:
— Niech mnie djabli porwą, jeżeli jeszcze kiedy zabiorę cię na przejażdżkę!
Nie zabrał jej nigdy więcej.
Zaszedł naprzód od strony łbów końskich i obejrzał starannie wędzidła; nie dlatego, aby miał znać się na wędzidłach — nie po to przecież płacił swojemu stangretowi sześćdziesiąt funtów rocznie, żeby miał robić za niego jego robotę; było to stanowczo wbrew jego zasadom. Opinja jego jako znawcy koni opierała się głównie na fakcie, że kiedyś, w dniu Derby, nabrał go jakiś oszust, umknąwszy z jego wygraną. Jeden z członków klubu, widząc go, zajeżdżającego przed wrota parą siwków — stale jeździł siwkami, uważając, że to jest w dobrym stylu — nazwał go: „Czwórkowym Forsytem“. Przezwisko to doszło do jego uszu przez Mikołaja Treffry, zmarłego Jolyonowego wspólnika, wielkiego koniarza, słynącego z największej w całem państwie liczby wypadków przy jeżdżeniu. Usłyszawszy je, uważał sobie odtąd Swithin za obowiązek zasłużyć na nie w istocie. Spodobało mu się ono, nie dlatego, aby miał kiedykolwiek jeździć czwórką koni, ani też zamierzał czynić to w przyszłości, ale dlatego, że brzmiało szczególnie dystyngowanie. Czwórkowy Forsyte! Wcale nieźle! Urodzony zbyt wcześnie, minął się Swithin ze swojem powołaniem. Gdyby ocknął się w Londynie w dwadzieścia lat później, byłby został napewno agentem giełdowym, w jego czasach jednak nie należała profesja ta do najbardziej zaszczytnych w pojęciu wyższej klasy średniej. Zniewolony był, literalnie zniewolony, objąć zawód urzędnika licytacyjnego.
Usadowiwszy się na koźle, wziął do rąk podane mu cugle i, mrużąc oczy w pełnem świetle słonecznem, oblewającem bladą, starczą jego twarz, rozejrzał się powoli dokoła. Adolf umieścił się poza nim, wygalonowany stajenny stał przy głowach końskich, gotów do puszczenia zaprzęgu w ruch; wszystko było wpogotowiu, czekając tylko na sygnał... i Swithin dał go. Konie ruszyły szparko z kopyta i, zanim można się było obejrzeć, stanął pojazd z brzękiem i hałasem przed drzwiami Soamesowego domu.
Irena wyszła natychmiast i wsiadła, „lekka jak Taglioni“ — opowiedział później bratu Tymowi — „żadnego mizdrzenia się, żadnego posyłania po to, czy po tamto“, a nadewszystko — dodał Swithin, patrząc uporczywie na panią Smallowę w sposób wprawiający ją w niemile zakłopotanie — „bez żadnych głupich strachów“. Ciotce Hester opisał kapelusz Ireny. „Nie tam żadne z waszych wielkich, skrzydlatych, zawadzających na każdym kroku straszydeł, dobrych tylko do wchłaniania w siebie pyłu przydrożnego, a tak lubianych przez dzisiejsze kobiety, ale maluchne, śliczne — określił pieszczotliwym ruchem ręki — cacko z białą wualką, wytrawny gust...“
— Z czego zrobiony? — zainteresowała się ciotka Hester, zdradzająca szczególnie pożądliwe podniecenie, ilekroć mowa była o strojach.
— Z czego zrobiony? A skąd ja u licha miałbym wiedzieć?
Wpadł w tak głęboką zadumę, że ciotka Hester zaczęła się niepokoić, czy nie jest to trans magnetyczny przypadkiem. Nie próbowała jednak poruszyć go i obudzić, nie było to bowiem w jej zwyczaju.
— Chciałabym, żeby ktoś się zjawił — pomyślała — niepodoba mi się jego wygląd.
Nagłe jednak ocknął się.
— Z czego zrobiony? — powtórzył zwolna. — A z czego mógłby być zrobiony?
Nie zdążyli ujechać paru staj, a już doznał Swithin wrażenia, że Irenie szczególną sprawia przyjemność ta przejażdżka z nim. Twarz jej promieniała z poza obłoków białego wualu tak miękką słodyczą, a ciemne jej oczy lśniły tak radośnie w wiosennem świetle! Ilekroć też przemówił do niej, zwracała się ku niemu z jasnym uśmiechem.
W sobotę wieczorem zastał ją Soames przy biurku, piszącą liścik do Swithina, aby odmówić jego zaproszeniu.
— Dlaczego odmawiasz mu? — zapytał.
Może odmawiać swoim bliskim, jeżeli tak jej się podoba, nie życzy sobie wszakże, aby odmawiała ludziom, należącym do jego rodziny.
Spojrzała na niego wnikliwie, podarła liścik i rzekła:
— Bardzo dobrze! — i zaczęła pisać inny. Rzucił przelotnie okiem na kopertę i wyczytał na niej adres Bosinney’a.
— O czem piszesz do niego?
Irena spojrzała na męża powtórnie tym samym wnikliwym wzrokiem i odparła spokojnie:
— O czemś, co chciał, abym zrobiła dla niego.
— Hm! — mruknął Soames. — Polecania! Nie poradzisz sobie, jak się zaczniesz wdawać w te rzeczy!
Nie dodał nic więcej.
Swithin otworzył szeroko oczy, usłyszawszy z jej ust, w odpowiedzi na zapytanie, w jakim kierunku mają jechać, wzmiankę o Robin Hill. Będzie to długa droga dla jego koni, a on sam zwykł obiadować o siódmej, zanim zaczynano zjeżdżać się tłumnie do klubu; nowy kucharz więcej przykłada starania do wcześniejszych obiadów — leniwa bestja!
Miałby jednak sam ochotę przyjrzeć się domowi. Nowy dom — to było coś dla Forsytów! Tembardziej dla Forsyta, który sam jest urzędnikiem licytacyjnym. Ostatecznie, nie ma odległość znaczenia — rzekł. Za młodych swoich dni mieszkał w Richmond, gdzie miał wolant i parę koni, codziennie też jeździł do miasta i zpowrotem. Nazywano go „czwórkowym Forsytem!“ Jego zaprząg znany był wszędzie, od Hyde Parku do najdalszych okolic. Książę Z ... miał ogromną na niego chrapkę, byłby też zapłacił mu podwójną cenę, ale nie dał się skusić, nie wypuścił swoich koni z rąk. Zbyt dobrze zna się na nich, co?... Wyraz uroczystej dumy opromienił szeroką, gładko wygoloną jego twarz; wykręcił na wszystkie strony szyję w chomoncie sztywnego, stojącego kołnierzyka, niczem puszący się indyk.
Doprawdy, czarująca kobieta! Opisał jej suknię w rozmowie z ciotką Julą, która aż ręce wzniosła do nieba przy tym opisie.
Oblegająca jej stan niby skóra wężowa. To mi się nazywa suknia! Jak ulana! Gładka, prawie bez ozdób, nie jak te wasze wyfiokowane, nastrzępione gałganki! Lubi takie imponujące postacie. Jest na co spojrzeć, nie jak na te chude, długie tyki! Rzucił wymownie okiem na panią Septymusowę Small, wysoką i cienką, podobną z tego do brata Jamesa.
— W każdym calu stylowa kobieta! — dodał — królewski kąsek! A jaka spokojna, jaka zrównoważona przytem!
— Widzę, że zawojowany przez nią jesteś z kretesem! — syknęła ciotka Hester ze swojego kąta.
Swithin podchwycił atak w locie.
— Jak to rozumiesz? — rzekł. — Umiem się odrazu poznać na ładnej kobiecie. To fakt. Muszę też powiedzieć, że nie widzę dokoła ani jednego godnego jej mężczyzny. Ale może ty mi wskażesz takiego, może mi wskażesz, co?...
— O! Czego chcesz ode mnie — zapytaj się Juli! — zawołała!
Na długo jednak przed Robin Hill ukołysało go świeże powietrze, od którego odwykł od tak dawna. Strasznie zachciało mu się spać. Powoził z zamkniętemi oczami i tylko przyzwyczajenie całego życia do panowania nad sobą utrzymywało w równowadze jego wysoką, barczystą postać, ratując go przed okryciem się śmiesznością wobec towarzyszki.
Bosinney, który zdaleka wypatrywał nadjeżdżających, wybiegł na ich spotkanie i wszyscy troje równocześnie weszli do domu.
Swithin szedł na czele, wywijając sporych rozmiarów bambusową laską ze złotą gałką, podaną mu przez Adolfa, który wiedział, że kolana jego pana odczują skutki długiego pozostawania w niezmienionej pozycji. Pozwolił też zarzucić na siebie futrzane okrycie, które uchronić go miało od przeciągów w nieukończonym domu.
— Klatka schodowa — skinął głową — wcale ładna! W wielkopańskim stylu! Wymaga tylko tu i ówdzie paru posągów. Stanął pomiędzy kolumnami wejściowemi od strony wewnętrznego dziedzińca i wyciągnął laskę gestem pytającym.
— Co to ma być?... Westybul, czy jak tam się to teraz z cudzoziemska nazywa? — Spojrzawszy na padające zgóry światło, domyślił się odrazu.
— Aha! Pokój bilardowy!
Kiedy młody architekt wyjaśnił, że ma to być wyłożony mozajkową posadzką dziedziniec z klombem roślin wpośrodku, zwrócił się do Ireny:
— Zmarnować to na rośliny?! Posłuchaj mojej rady i każ zachować tu miejsce na bilard!
Irena uśmiechnęła się. Podniosła wual, który owinęła dokoła głowy jak welon zakonnicy, i z pod niego uśmiech jej ciemnych oczu wydał się Swithinowi czarowniejszym niż kiedykolwiek. Skinął głową. Widział, że gotowa jest usłuchać jego rady.
Niewiele dało się powiedzieć o salonie i jadalni, określił więc je tylko jako „przestronne“; wpadł natomiast w prawdziwy zachwyt, o ile mógł sobie na wyrażenie zachwytu pozwolić człowiek z jego powagą, kiedy zeszli do piwnic na wino, do których prowadziły kamienne schody.
— O, będziecie tu mieli miejsce na sześćset, a kto wie, może na siedemset tuzinów butelek!... Niczego, wcale niczego piwniczka!
Kiedy Bosinney wyraził życzenie pokazania im domu od strony zagajnika na dole, miał tego już Swithin dość.
— Bardzo ładny stąd widok — rzekł — czy nie znalazłoby się u pana coś w rodzaju krzesła?
Przyniesiono krzesło z namiotu Bosinney’a.
— Idźcie sami we dwoje — poprosił — ja posiedzę tutaj i będę się napawał widokiem ztąd.
Usiadł pod dębem w słońcu, sztywny i imponujący, z jedną ręką wyciągniętą, opierającą się na główce laski, a drugą leżącą na kolanach; w rozpiętem futrze i w kapeluszu, wieńczącym bladą szeroką twarz utkwił nieruchomy wzrok z przejęciem w linjach roztaczającego się przed nim pejzażu.
Skinął przyjaźnie głową obojgu schodzącym nadół drogą przez pole.
Nie miał w istocie nic przeciwko pozostawieniu go tu przez nich samego na chwilkę samotnej zadumy. Powietrze przepojone było wiosennemi balsamami, nieupalne mimo że siedział w pełnem słońcu; widok piękny, zadziwia... Głowa przechyliła mu się nieco na bok, ocknął się i pomyślał: — Dziwne!... Posyłali mu zdaleka już ukłony rękami! Podniósł rękę i zatrzepotał nią kilkakrotnie. Niezmordowani!... Widok zadziwia... Głowa jego opadła na lewo, wstrząsnął się, upadła na prawo, i w tej pozycji pozostała już. Zasnął.
Uśpiony, jakgdyby na warcie na szczycie pagórka, zdawał się panować nad całym tym zdumiewającym pejzażem, niby posąg bożka, wykuty przez twórcę pierwotnych Forsytów w czasach pogańskich dla upamiętnienia zwycięstwa ducha nad materją.
I wszystkie niezliczone pokolenia jego wieśniaczych przodków, przywykłych w dni niedzielne, podparłszy się pod boki, stawać na straży drobnych swoich działek ziemi, przyczem ich szare, nieporuszone oczy kryły na dnie swojem wrodzony im instynkt żądnej gwałtowności, zaborczy instynkt wyłącznego posiadania z wykluczeniem całego pozostałego świata — wszystkie niezliczone pokolenia przodków zdawały się w jego osobie tronować na tym szczycie pagórka.
Ale, wyłoniony z niego, śpiącego tutaj, zazdrosny duch Forsytów poszybował daleko, zapędzając się w Bóg wie jakie gąszcze fantazji, goniąc tych dwoje młodych, aby śledzić, co robią oni tam w lasku, na dole — w lasku, w którym wiosna upojne wyprawiała harce z balsamami młodej zieleni, z pękającemi pączkami kwiecia, w zagajniku, pełnym niezliczonych pieśni ptaszęcych, wysłanym dywanem liljowych dzwonków i słodko pachnących ziół, ozłoconym promieniami słońca, uwięzionego wśród wierzchołków drzew! Aby śledzić, co robi tych dwoje młodych, idących tuż blisko przy sobie po ścieżce nazbyt wąskiej na dwie osoby, idących tak blisko, że ich młode ciała ocierały się wciąż wzajem; aby śledzić oczy Ireny, chłonące w siebie wykradane przez nie serce wiosny. Niby wielki niewidzialny opiekun towarzyszył im duch jego na każdym kroku, zatrzymując się wraz z niemi, aby przyjrzeć się małemu, okrytemu miękkiem futerkiem, ciałku kreta, martwego od godziny niespełna, lśniącego, nieskalaną jeszcze deszczem ni rosą, jedwabistą puszystością srebrzysto-brunatnego płaszczyka; czuwając nad pochyloną głową Ireny; śledząc tkliwe spojrzenie jej miłosiernych oczu; nad głową mężczyzny, wpatrzonego w nią tak uporczywie, tak dziwnie! Duch jego wędrował wraz z niemi, poprzez wykarczowaną już polanę, na której pracował jeszcze tracz, co roztratował ciężką stopą liljowy dywan dzwonków, przywalony opadłym na ziemię, świeżo odciętym pniem drzewa; wspinał się wraz z niemi aż po sam kraniec lasu, ku ciągnącej się wdał niewykrytej jeszcze krainie, skąd dolatywały odgłosy przeciągłego kukania kukułki.
Niemy, stał tam wraz z niemi, zaniepokojony ich milczeniem! Dziwne, niepojęte!
I znów powracał, jakgdyby w poczuciu winy, poprzez gąszcz leśny na polanę, wciąż niemy, wpośród nieustającego ani na chwilę śpiewu i świergotu ptaszęcego, ku rzeźwiącym leśnym zapachom — hm!... hm!... co to tak słodko pachnie, czy to ta trawka, którą trzyma w ręku?... Powracał znów ku pniakowi świeżo ściętego drzewa, co, opadając, zagrodziło ścieżkę.
A potem, niewidzialny, wciąż niespokojny, szybujący ponad niemi, usiłujący ostrzec ich wydawanemi dźwiękami, obserwował forsytowski duch jego młodą kobietę, bujającą się na obalonym pniu, jej rozkołysaną kształtną postać, jej usta i dziwnie błyszczące oczy jej, uśmiechające się do stojącego pod nią młodego chłopca, i... ach!... ach!... jej gibkie ciało, ześlizgujące się teraz — ach! padające — o!... o!... na pierś jego; jej miękkie, cieple ciało tulące się do niego, jej główkę, odrywającą się od jego ust; jego pocałunki; jej odskoczenie; jego namiętne wyznanie: — Kocham cię! Wiesz przecież, że cię kocham!
Wie, tak, musi wiedzieć... ładna... miłość!... Miłość!... Tak!...
Swithin obudził się; czuł się dziwnie osłabłym. W ustach miał gorzki, przykry smak. Gdzie jest? Gdzie się znajduje?
Do licha! Zasnął! Spał!
Śniła mu się nowa, nieznana jakaś potrawa, przyprawiona miętą.
Gdzie się podziała para młodych?... Lewa noga zupełnie mu zdrętwiała.
— Adolfie! Adolfie!... A łotr! Niema go! Pewnie śpi gdzieś, rozciągnięty na trawie.
Podniósł się, wysoki, barczysty, masywny w swojem futrze, wpatrzony z niepokojem wdał, w szachownicę pól, rozciągających się u jego stóp i nagle ujrzał ich dwoje nadchodzących.
Irena szła naprzód; młody chłopak — jak to przezwano go?... „Piratem“?... wlókł się za nią z miną winowajcy; dostać musiał zdrowo po nosie... napewno!... Dobrze mu tak! Poco taszczył ją tak daleko, żeby obejrzeć dom? Poco łazić tak daleko, kiedy najlepiej widzieć można wszystko z łąki tuż blisko?!
Dostrzegli go. Wyciągnął rękę i gwałtownie nią powiewał, zachęcając ich do rychłego przyjścia. Mimo to zatrzymali się. Dlaczego przystanęli, mówiąc o czemś, mówiąc bez końca? Znów puścili się naprzód. Zgromiła go porządnie, niema co do tego najmniejszej wątpliwości. Cóż to dziwnego?... Za podobny dom!... Wielka, brzydka landara! Nie dom, do jakiego on, Swithin, przywykł.
Spojrzenie wypełzłych, nieruchomych jego źrenic utkwiło uporczywie w obliczach obojga. Tak, ten młody chłopak dziwną ma minę!
— Na nic się to wszystko nie zdało — rzekł cierpko, wskazując palcem na dom. — Do licha z temi nowomodnemi wymysłami!
Bosinney patrzył na niego, jakgdyby nie słyszał jego słów. Swithin, mówiąc o nim potem z ciotką Hester, określił go, jako „dziwaka, mającego dziki sposób wlepiania oczu w ludzi — zarozumiały golec!“
Nie zaznaczył jednak, co leżało u podstawy psychologicznego tego wniosku. Może sklepione kopulasto czoło Bosinney’a, wystające jego kości policzkowe i podany naprzód podbródek, a może jakiś wyraz żądnego podniecenia w jego twarzy, z którym nie mogło pogodzić się Swithinowe poczucie spokojnego zadowolenia, jakie winno, zdaniem jego, cechować prawdziwego gentlemana.
Zasępiona twarz jego rozpogodziła się na wzmiankę o herbacie. Gardził zazwyczaj herbatą — to była dziedzina jego brata, Jolyona, który zarobił na niej moc pieniędzy — taki był jednak spragniony i taką miał gorycz w ustach, że gotów był wypić cokolwiekbądź. Wielką miał ochotę użalić się przed Ireną na dolegający mu niesmak — Irena tak umiała zrozumieć każdego — czuł jednak, że byłoby to w złym guście; poprzestał więc na ściągnięciu języka i zwilżeniu go o podniebienie.
W rogu namiotu pochylał Adolf kocie swoje wąsy nad czajnikiem, w którym kipiała woda i który nagle pozostawił swojemu losowi, aby otworzyć butelkę szampana. pana. Swithin uśmiechnął się i, kiwnąwszy głową w stronę Bosinney’a, rzekł:
— O, ależ z pana istny Monte Cristo! Słynny ten romans, jeden z półtuzina, jakie kiedykolwiek przeczytał, wywarł na nim niezatarte wrażenie.
Wziąwszy do ręki podany mu kieliszek, podniósł go wysoko wgórę, aby przyjrzeć się barwie wina; mimo wielkiego pragnienia nie myślał pić byle lury! Uspokojony snadź jednak, przytknął kieliszek do ust i wypił łyk.
— Wcale, wcale dobre! — rzekł, z lubością wciągając nozdrzami aromat faworytalnego napoju. — Ale nie dorówna mojemu Heidsieckowi! — dodał.
W tej właśnie chwili olśniła go nagła myśl, którą podzielił się w następstwie z kółkiem rodzinnem na zebraniu u Tyma, ubrawszy ją w taką formę słowną:
— Nie dziwiłoby mnie ani trochę, gdyby ten smyk architekt zadurzył się w żonie Soamesa!
Od tej chwili wyblakłych, wybałuszonych jego oczu nie przestawała rozsadzać tajemnica tego odkrycia.
— Dureń — zwierzył się Swithin pani Septymusowej — włóczy się za nią krok w krok, z wpatrzonemi w nią jak wierny pies ślepiami — zarozumiały golec! Nie dziwię się temu zresztą. Czarująca kobieta, przytem wzór godności zachowania się.
Wspomnienie delikatnego zapachu, jaki siała dokoła siebie Irena, niby kwiat o stulonych jeszcze płatkach i płomiennem wnętrzu, natchnął go do odtworzenia następującego obrazu:
— Nie byłem jednak pewien tego, dopóki nie schwytałem go na podniesieniu ukradkiem chusteczki, upuszczonej przez nią na ziemię.
Oczy pani Smali zapłonęły ogniem żądnego zainteresowania.
— A czy ją oddal jej? — zapytała.
— Czy ją oddał? — odparł Swithin. — Widziałem tylko, jak się rzucił na nią, przypuszczając, że nie widzę tego.
Pani Small aż zachłysnęła się, tak przejęta, że nie mogła wymówić słowa.
— Ale ona sama nie zachęciła go niczem do tego — dodał Swithin, milknąc natychmiast i przenizal siostrę nawskroś spojrzeniem w sposób, który przeraził biedną panią Small. Nagle, przypomniało mu się, że w chwili, kiedy mieli wsiadać do faetonu, aby ruszyć w drogę powrotną, Irena podała po raz drugi rękę Bosinney’owi i zatrzymała ją w jego uścisku... Zaciął zamaszyście konie batem, pragnąc jak najrychlej mieć towarzyszkę wyłącznie znów dla siebie. Nie mógł widzieć jej twarzy w tym momencie — trzymała głowę opuszczoną na pierś.
Istnieje nieznany Swithinowi obraz, przedstawiający mężczyznę, siedzącego na skale, a obok niego, pogrążoną w spokojnej, zielonej wodzie, nimfę morska, leżącą na plecach i trzymającą rękę na obnażonej piersi. Na twarzy jej igra półuśmiech bezkresnego poddania się i tajemnego upojenia. Siedząca obok Swithina Irena uśmiechała się w ten sam bodaj sposób.
Kiedy, podniecony szampanem, znalazł się wreszcie w upragnionem wyłącznem jej towarzystwie, wywnętrzył się przed nią z wszystkich swoich bolączek: z żalu do nowego kucharza klubowego, którego produkcje przytłaczająco wpływały na jego trawienie; z kłopotów z powodu domu na Wigmore Street, którego łotr administrator zbankrutował z winy szwagra swojego, domagającego się nieustannej jego pomocy — jakgdyby pierwszym obowiązkiem człowieka nie było pamiętać o samym sobie; wspomniał nawet o własnej głuchocie i o bólu, jaki mu dokuczał często w prawym boku. Słuchała ze spuszczonemi powiekami. Swithin pewien był, że to opis jego trosk i cierpień wprawił ją w tak głęboką zadumę, tem większą też odczuwał litość nad samym sobą. A jednak świadom był, że w tej chwili, w bogatem swojem futrze, w kapeluszu nasadzonym nieco na bakier, powożąc na koźle faetonu, w którym siedziała piękna kobieta, musi wyglądać bardziej dystyngowanie, niż kiedykolwiek.
Jakiś kupczyk wszelako, wiozący swoją dziewczynę na spacer niedzielny, zdawał się mieć o własnej osobie to samo mniemanie. Mizerak ten zacinał swojego osiołka, zmuszając go do galopowania tuż obok faetonu, sam zaś siedział, wyprostowany jak figura woskowa na podskakującym swoim wózku, pompatycznie opierając podbródek na czerwonej chustce, zupełnie jak Swithin na wytwornym swoim krawacie. Dziewczyna jego, okręciwszy szyję puszystem boa z powiewającemi poza nią na wietrze końcami, małpowała elegancką damę. Jej kawaler, wymachujący biczyskiem, do którego przywiązany był kawałek sznurka, wyraźnie naśladował wielkopańskie Swithinowe trzaskanie z bata, szczerząc równocześnie do swojej panny zęby w sposób dziwnie przypominający banalny uśmiech, z jakim Swithin patrzył na swoją damę.
Jakkolwiek przez czas jakiś nie dostrzegał on obecności niskiej tej kreatury, miał jednak wrażenie, że ktoś pozwala sobie kpić z niego. Zaciął mocniej klacz, obydwa pojazdy zrównały się jednak z sobą i fatalnem zrządzeniem pędziły naprzód jeden obok drugiego. Żółta, nadęta twarz Swithina spąsowiała; podniósł do góry bat, żeby śmignąć nim kupczyka, szczęśliwie jednak uratowała go od takiego zapomnienia o tem, co winien samemu sobie, specjalna opieka Opatrzności. Wóz, wyjeżdżający z wrót, spowodował zderzenie się faetonu i wózka, zaprzężonego w osła, koła jednego i drugiego zczepiły się wzajem, lżejszy wehikuł nie zdążył zahamować i został obalony.
Swithin ani się obejrzał. Za żadną cenę nie byłby zniżył się do okazania pomocy temu ordynusowi. Dobrze mu tak, jeżeli skręci kark!
Gdyby jednak nawet chciał mu pomóc, nie byłby w stanie. Siwki spłoszyły się. Faeton mocno szarpnięty zatrząsł się i popędził naprzód z tak błyskawiczną szybkością, że ludzie mijani po drodze podnosili z przerażeniem twarze. Potężne ramiona Swithina, wyprężone w całą długość, ściągały z całych sił lejce. Odął policzki, zaciął wargi, jego nabrzmiała twarz pociemniała matową purpurą.
Ręka Ireny ściskała kurczowo poręcz przy każdem przechyleniu się pojazdu i w pewnym momencie usłyszał Swithin jej pytanie:
— Czy grozi nam katastrofa, stryju Swithinie?
Zasapany zaledwie zdołał rzucić jej uspokojenie:
— To nic, nic! — Konie trochę się zgorączkowały!
— Nie przeżyłam jeszcze nigdy żadnego wypadku.
— Siedź spokojnie! Nie ruszaj się! — Spojrzał na nią. Uśmiechała się, zupełnie obojętna.
— Siedź spokojnie! — powtórzył. — Nie bój się niczego, odstawię cię zdrową i całą do domu!
I, wpośród straszliwych swoich wysiłków, nie mógł powstrzymać okrzyku zdumienia, usłyszawszy odpowiedź jej obcym jakimś, nie jej własnym głosem:
Nie zależy mi wcale na dostaniu się zdrową i całą do domu!
W tym samym momencie powóz tak gwałtownemu uległ wstrząśnieniu, że okrzyk Swithina w odpowiedzi na przerażające te słowa uwiązł mu w gardle. Konie, zahamowane nieco w rozpędzie stromo wznoszącą się w tem miejscu drogą, szarpnęły, zwolniły szalony bieg, przechodząc w kłus, i same wreszcie zatrzymały się.
— Kiedy udało mi się zatrzymać je — opisywał potem Swithin przebieg przygody na zebraniu u Tyma — siedziała prawie tak spokojna i nieporuszona jak ja sam Na zbawienie duszy! Zachowywała się, jakgdyby jej było wszystko jedno, czy wyjdzie z tej awantury cało czy nie! Powiedziała wyraźnie: „Nie zależy mi wcale na dostaniu się zdrową i całą do domu!“
I, opierając się mocniej na rączce swojej laski, wypalił ku najwyższemu zgorszeniu pani Small:
— Nie dziwię się zresztą wcale. Kto ma za męża takiego manjaka, jak nasz młody Soames!
Nie przyszło mu wcale na myśl zastanawiać się nad tem, co się stało z Bosinney’em po rozstaniu się ich z nim. Czy wałęsał się po okolicy jak bezdomny pies, do jakiego on sam porównał go? Czy poszedł do owego lasku, w którym wiosna w dalszym ciągu wyprawiała upojne swoje harce i w którym kukułka przyzywała wciąż jeszcze swojem kukaniem? Czy powędrował tam, tuląc miłośnie do ust wonną, batystową chusteczkę, której balsamiczny aromat wdychał wraz z zapachem mięty i macierzanki? Czy pobiegł tam, aby uśmierzyć dziki, a mimo to rozkoszny ból własnego serca, aby wypłakać go wpośród zieleni drzew?
Zanim jeszcze dojechał Swithin do domu brata Tyma, zapomniał o samem istnieniu Bosinney’a.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: John Galsworthy i tłumacza: Róża Centnerszwerowa.