Strona:John Galsworthy - Posiadacz.pdf/196

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Swithin ani się obejrzał. Za żadną cenę nie byłby zniżył się do okazania pomocy temu ordynusowi. Dobrze mu tak, jeżeli skręci kark!
Gdyby jednak nawet chciał mu pomóc, nie byłby w stanie. Siwki spłoszyły się. Faeton mocno szarpnięty zarząsł się i popędził naprzód z tak błyskawiczną szybkością, że ludzie mijani po drodze podnosili z przerażeniem twarze. Potężne ramiona Swithina, wyprężone w całą długość, ściągały z całych sił lejce. Odął policzki, zaciął wargi, jego nabrzmiała twarz pociemniała matową purpurą.
Ręka Ireny ściskała kurczowo poręcz przy każdem przechyleniu się pojazdu i w pewnym momencie usłyszał Swithin jej pytanie:
— Czy grozi nam katastrofa, stryju Swithinie?
Zasapany zaledwie zdołał rzucić jej uspokojenie:
— To nic, nic! — Konie trochę się zgorączkowały!
— Nie przeżyłam jeszcze nigdy żadnego wypadku.
— Siedź spokojnie! Nie ruszaj się! — Spojrzał na nią. Uśmiechała się, zupełnie obojętna.
— Siedź spokojnie! — powtórzył. — Nie bój się niczego, odstawię cię zdrową i całą do domu!
I, wpośród straszliwych swoich wysiłków, nie mógł powstrzymać okrzyku zdumienia, usłyszawszy odpowiedź jej obcym jakimś, nie jej własnym głosem:
Nie zależy mi wcale na dostaniu się zdrową i całą do domu!
W tym samym momencie powóz tak gwałtownemu uległ wstrząśnieniu, że okrzyk Swithina w odpowiedzi na przerażające te słowa uwiązł mu w gardle. Konie, zahamowane nieco w rozpędzie stromo wznoszącą się w tem miejscu drogą, szarpnęły, zwolniły szalony bieg, przechodząc w kłus, i same wreszcie zatrzymały się.
— Kiedy udało mi się zatrzymać je — opisywał potem Swithin przebieg przygody na zebraniu u Tyma — sie-