Strona:John Galsworthy - Posiadacz.pdf/188

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Co to ma być?... Westybul, czy jak tam się to teraz z cudzoziemska nazywa? — Spojrzawszy na padające zgóry światło, domyślił się odrazu.
— Aha! Pokój bilardowy!
Kiedy młody architekt wyjaśnił, że ma to być wyłożony mozajkową posadzką dziedziniec z klombem roślin wpośrodku, zwrócił się do Ireny:
— Zmarnować to na rośliny?! Posłuchaj mojej rady i każ zachować tu miejsce na bilard!
Irena uśmiechnęła się. Podniosła wual, który owinęła dokoła głowy jak welon zakonnicy, i z pod niego uśmiech jej ciemnych oczu wydał się Swithinowi czarowniejszym niż kiedykolwiek. Skinął głową. Widział, że gotowa jest usłuchać jego rady.
Niewiele dało się powiedzieć o salonie i jadalni, określił więc je tylko jako „przestronne“; wpadł natomiast w prawdziwy zachwyt, o ile mógł sobie na wyrażenie zachwytu pozwolić człowiek z jego powagą, kiedy zeszli do piwnic na wino, do których prowadziły kamienne schody.
— O, będziecie tu mieli miejsce na sześćset, a kto wie, może na siedemset tuzinów butelek!... Niczego, wcale niczego piwniczka!
Kiedy Bosinney wyraził życzenie pokazania im domu od strony zagajnika na dole, miał tego już Swithin dość.
— Bardzo ładny stąd widok — rzekł — czy nie znalazłoby się u pana coś w rodzaju krzesła?
Przyniesiono krzesło z namiotu Bosinney’a.
— Idźcie sami we dwoje — poprosił — ja posiedzę tutaj i będę się napawał widokiem ztąd.
Usiadł pod dębem w słońcu, sztywny i imponujący, z jedną ręką wyciągniętą, opierającą się na główce laski, a drugą leżącą na kolanach; w rozpiętem futrze i w kapeluszu, wieńczącym bladą szeroką twarz utkwił nie-