Strona:John Galsworthy - Posiadacz.pdf/193

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

pana. pana. Swithin uśmiechnął się i, kiwnąwszy głową w stronę Bosinney’a, rzekł:
— O, ależ z pana istny Monte Cristo! Słynny ten romans, jeden z półtuzina, jakie kiedykolwiek przeczytał, wywarł na nim niezatarte wrażenie.
Wziąwszy do ręki podany mu kieliszek, podniósł go wysoko wgórę, aby przyjrzeć się barwie wina; mimo wielkiego pragnienia nie myślał pić byle lury! Uspokojony snadź jednak, przytknął kieliszek do ust i wypił łyk.
— Wcale, wcale dobre! — rzekł, z lubością wciągając nozdrzami aromat faworytalnego napoju. — Ale nie dorówna mojemu Heidsieckowi! — dodał.
W tej właśnie chwili olśniła go nagła myśl, którą podzielił się w następstwie z kółkiem rodzinnem na zebraniu u Tyma, ubrawszy ją w taką formę słowną:
— Nie dziwiłoby mnie ani trochę, gdyby ten smyk architekt zadurzył się w żonie Soamesa!
Od tej chwili wyblakłych, wybałuszonych jego oczu nie przestawała rozsadzać tajemnica tego odkrycia.
— Dureń — zwierzył się Swithin pani Septymusowej — włóczy się za nią krok w krok, z wpatrzonemi w nią jak wierny pies ślepiami — zarozumiały golec! Nie dziwię się temu zresztą. Czarująca kobieta, przytem wzór godności zachowania się.
Wspomnienie delikatnego zapachu, jaki siała dokoła siebie Irena, niby kwiat o stulonych jeszcze płatkach i płomiennem wnętrzu, natchnął go do odtworzenia następującego obrazu:
— Nie byłem jednak pewien tego, dopóki nie schwytałem go na podniesieniu ukradkiem chusteczki, upuszczonej przez nią na ziemię.
Oczy pani Smali zapłonęły ogniem żądnego zainteresowania.
— A czy ją oddal jej? — zapytała.