Przejdź do zawartości

Posiadacz/Część I/Rozdział VII

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor John Galsworthy
Tytuł Posiadacz
Wydawca Towarzystwo Wydawnicze „Rój“
Data wyd. 1930
Druk Karol Prochaska
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Róża Centnerszwerowa
Tytuł orygin. The Man of Property
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
ROZDZIAŁ VII.
PRZEWINIENIE STAREGO JOLYONA

Stary Jolyon opuścił tego samego popołudnia plac krokietowy w zamiarze powrotu do domu. Nie zdążył jednak jeszcze dotrzeć do Hamilton Terrace, a już zmienił zamiar i, skinąwszy na dorożkę, rzucił woźnicy numer domu na Vistaria Avenue. Powziął pewne postanowienie.
Przez cały ostatni tydzień nie widywał prawie wcale Juny. Od dłuższego czasu, nieomal od samego dnia zaręczyn swoich z Bosinney’em, rzadko bywała w domu, bardzo mało udzielając się dziadkowi, który nigdy jednak nie napraszał się o jej towarzystwo. Nie było w jego zwyczaju prosić o coś kogokolwiek. Widział, że dziewczyna ma teraz głowę, zaprzątniętą wyłącznie Bosinney’em i jego sprawami, bez skrupułu też pozostawia dziadka samego w wielkim jego domu na łasce kilkorga służby, nie troszcząc się bynajmniej, że starzec nie ma żywej duszy, z którą mógłby zamienić słowo od rana do wieczora. Klub jego zamknięty, na czas letnich porządków; towarzysze jego z zarządu — na letnich rozjazdach, nic więc nie ciągnęło go do City. Juna chciała, żeby wyjechał; sama jednak nie mogła mu towarzyszyć, ponieważ Bosinney pozostawał w Londynie.
Dokąd wszelako miałby sam pojechać? Nie mógł przecież puścić się w samotną podróż zagranicę! Przeprawa przez Kanał źle się zawsze odbija na jego wątrobie, zresztą nienawidził włóczenia się po hotelach. Roger przebywał w jednym z zakładów hydropatycznych — ale on, Jolyon, nie może przecież teraz, w tym wieku, zacząć bawić się w podobne rzeczy! Zresztą wszystkie te sanatorja — to oczywista blaga, zamydlanie oczu!
Rozumowaniem podobnem starał się ukryć przed samym sobą własne zgnębienie. Bruzdy, żłobiące jego policzki, pogłębiły się, oczy jego patrzyły z większą z dnia na dzień melancholją, niesamowicie rażącą na jego surowej zawsze, spokojnej twarzy.
Tego zatem popołudnia puścił się w drogę przez St. John’s Wood w złotej poświacie zachodzącego słońca, pstrzącego blaskami swojemi kępy drzew akacjowych, które zieleniły się przed każdym małym domkiem, zdając się stać na straży mikroskopijnych ogródków. Jadąc, rozglądał się dokoła z zaciekawieniem, jako że była to dzielnica, której granic nie przestępował żaden z Forsytów bez jawnego lekceważenia i tajonej ciekawości.
Dorożka jego zatrzymała się przed niewielkim domkiem, pomalowanym na poszarzały ze starości żółty kolor, zdradzający, że od wielu lat nie tknął jego murów pędzel malarza. Wyglądał zwiejska ze swojemi sztachetami i furtką, służącą za wejście.
Stary Jolyon wysiadł, zachowując najzupełniejszy spokój; jego masywna głowa ze zwisającemi wąsami i sterczącą do góry szczotką siwych włosów pod nadmiernie wielkim cylindrem i jego surowe, nieco zagniewane spojrzenie zdawały się mówić: — Zmuszono mnie do tego!
— Pani Jolyonowa Forsyte przyjmuje?
— Tak, proszę pana — jak mam zameldować?
Stary Jolyon pomimowoli porozumiewawczo mrugnął okiem na dziewczynkę-pokojówkę, wymieniając jej swoje nazwisko. Wydala mu się taką zabawną małą żabką.
Poszedł za nią przez ciemny przedsionek do małego saloniku, którego meble pokryte były barwnym kretonem. Dziewczynka wskazała mu fotel.
— Państwo są w ogrodzie, proszę pana; niech pan będzie łaskaw spocząć, pójdę i oznajmię im pańską wizytę.
Stary Jolyon usiadł na wskazanym sobie fotelu i rozejrzał się z zaciekawieniem dokoła. Wnętrze domu, tak samo jak i jego zewnętrzne otoczenie, wydało mu się nędznawe — nie potrafiłby inaczej tego określić; znać było na wszystkiem jakieś — nie umiałby powiedzieć, na czem ono właściwie polegało — jakieś obdrapanie, a raczej może wysiłek wiązania końca z końcem. O ile mógł na pierwszy rzut oka zauważyć, nie było w całym pokoju sprzętu, mogącego kosztować z nowości pięć funtów angielskich. Ściany, wyblakłe, widocznie oddawna nieprzemalowane, udekorowane były akwarelowemi szkicami; przez sam środek sufitu czerniła się podłużna rysa pęknięcia.
Wszystkie te małe domki były to stare, drugorzędne konstrukcje, komorne za nie nie mogło wynosić nawet stu funtów rocznie. Myśl, że jeden z Forsytów, w dodatku własny jego syn, mieści się w podobnym lokalu, zabolała go bardziej, aniżeli mógł przypuścić.
Dziewczynka wróciła.
— Państwo proszą pana do ogrodu — dygnęła, wskazując mu drzwi werendowe.
Schodząc po trzech stopniach, prowadzących do ogrodu, zauważył Jolyon, że i one gwałtownie domagają się pomalowania.
Pod starą gruszą zgromadzona była cała rodzina Jolyona młodszego — żona jego, dwoje dzieci i pies Baltazar.
Ten moment pójścia im naprzeciw był aktem największej odwagi w calem życiu Jolyona-ojca, mimo to nie drgnął ani jeden muskuł na jego twarzy; wewnętrznego jego niepokoju nie zdradziło ani jedno poruszenie nerwowe. Głęboko osadzone starcze oczy patrzyły śmiało i bez trwogi na przeciwnika.
W ciągu tych paru minut zdołał ujawnić w całej pełni podświadomy zdrowy rozum, równowagę ducha i żywotności ustroju, czyniące z niego samego i wszystkich podobnych mu przedstawicieli jego klasy właściwy rdzeń narodu. Spokojnym, zrównoważonym, nierzucającym się w oczy sposobem prowadzenia własnych spraw przy lekceważeniu wszelkich cudzych, służyć oni mogli za typowy wzór zasadniczego indywidualizmu, wrodzonego Brytyjczykom pod wpływem odosobnionego z natury rzeczy życia ojczystej ich wyspy.
Pies Baltazar obwąchał końce spodni gościa; przyjacielski i cyniczny kundel — potomek przypadkowego związku rasowego pudla z pokojową foksterjerką — poczuł węchem coś niezwykłego.
Po załatwieniu ceremonij powitalnych usiadł stary Jolyon w łozinowym fotelu, podczas kiedy dwoje jego wnucząt, umieściwszy się po obu stronach dziadkowych kolan, przypatrywało mu się w pełnem podziwu milczeniu; dzieci nigdy jeszcze nie widziały takiego starego pana.
Mała parka była wzajem niepodobna do siebie, jakgdyby natura z umysłu zaznaczyła różnicę, wywołaną odmiennością warunków urodzenia ich obojga. Chłopiec, Jolly, dziecię grzechu, o krótkiej, okrągłej twarzyczce, zaczesanych z czoła włosach barwy konopi, z zabawnym dołkiem na podbródku, miał wygląd miłego urwisa i typowe oczy Forsytów; mała Holly, dziecko prawego związku, miała smagłą cerę i poważną, skupioną duszyczkę, przezierającą poprzez źrenice szarych, tęsknych oczu matki.
Pies Baltazar, obszedłszy trzykrotnie dokoła trzy niewielkie rabaty kwiatowe, aby dać wyraz swojemu lekceważeniu wszelkich spraw świata, umieścił się również przy starym Jolyonie i, wymachując i obijając własne boki krętym z natury ogonem, wlepił w gościa mądre ślepia, nie mrużąc ich wcale.
Nawet w ogrodzie prześladowało starego Jolyona w dalszym ciągu wrażenie ogólnego obdrapania; łozinowy fotel trzeszczał pod jego ciężarem; grzędy kwiatowe świeciły łysinami; wpobliżu okopconego kominową sadzą muru czerniła się wydeptana przez koty ścieżka.
Podczas kiedy dziadek i wnuczęta bacznie przyglądali się sobie wzajem z pełnem ufności zaciekawieniem, jakie ludzie bardzo starzy budzą w istotach bardzo młodych i odwrotnie, Jolyon młodszy trwożnie śledził wyraz twarzy swojej żony.
Wydłużony owal jej szczupłych policzków zabarwił się żywszym rumieńcem, wielkie, szare oczy z zarysowanym ponad niemi łukiem ciemnych brwi zaiskrzyły się. Włosy jej układające się miękkiemi falami i zaczesane z czoła, zaczynały już siwieć, tak samo jak włosy jej męża, i ta wczesna siwizna nadawała żywemu zabarwieniu jej policzków cechę wzruszająco bolesną nieomal.
Wyraz tej twarzy, jakiego nigdy dotychczas na niej nie oglądał, jaki żona taić musiała przed nim widocznie, zdradzał ukryte żale, tęsknoty i obawy. Oczy jej pod ciemnym lukiem brwi wpatrzone były żądnie w grupę, złożoną z dziadka i wnucząt. Nie odzywała się.
Jedynie mały Jolly żywo podtrzymywał rozmowę; posiadał wiele cennych przedmiotów, pragnąłby też bardzo zaprezentować je jak najrychlej nieznajomemu temu przyjacielowi — o zabawnie długich, zwisających na podbródek wąsach i rękach, tak śmiesznie pomarszczonych i pokrytych mnóstwem niebieskich żył — zakładającemu nogę na nogę, jak jego własny tatuś (zwyczaj, który starał się sam naśladować), że jednak był Forsytem, chociaż niespełna ośmioletnim, nie wspominał ani o posiadanych już zabawkach, ani o tem, co w tej chwili najbliższem było jego sercu — o obozie żołnierskim, wystawionym w oknie jednego ze sklepów i przyobiecanym mu przez ojca. Niewątpliwie wydawało mu się to zbyt wielkiem zuchwalstwem — wspominanie o tym przedmiocie najwyższych pożądań byłoby nazbyt już ryzykownem kuszeniem Opatrzności.
Słońce rzucało blaski swoje poprzez gąszcz liści na małą, złożoną z trzech pokoleń grupę, spokojnie usadowioną pod starą gruszą, która oddawna już nie rodziła owocu.
Pobrużdżona twarz starego Jolyona czerwieniła się smugami, jak zazwyczaj czerwienią się twarze starych ludzi w słońcu. Ujął w dłoń swoją rączkę małego Jolly; malec wlazł na dziadkowe kolana, a mała Holly, zelektryzowana tym widokiem, wdrapała się na nie także. Odgłos grzebania ziemi łapami psa Baltazara rozbrzmiewał rytmicznie.
Nagle młoda pani Jolyonowa wstała i pośpieszyła do wnętrzu domu. W chwilę potem mąż jej, wybąknąwszy jakiś pretekst, poszedł za nią. Stary Jolyon pozostał sam z wnukami.
Lubiąca podobne skoki ironiczne Natura zaczęła dokonywać w nim jednego z dziwnych owych przewrotów, podporządkowanych niezmiennym jej prawom, których władza sięga najtajniejszych głębin serc ludzkich. Ta sama tkliwość dla małych dzieci, ten sam niepokonany pociąg do zaczątków życia, który zwycięzko niegdyś zniewolił go do wyrzeczenia się własnego syna i pójścia za Juną, odezwał się w nim teraz powtórnie, każąc zapomnieć o Jimie, aby iść za temi, drobniejszemi od niej istotami.
Młodość, niby płomień niezgaszony, nie przestawała płonąć w jego piersi, powracał więc do niej, do drobnych płonek ludzkich, tak niebacznych, wymagających tak wielkiej troskliwości, do małych, okrągłych twarzyczek, tak nieuzasadnienie poważnych lub rozpromienionych, do dyszkantowych głosików, do nagłych, perlistych gam śmiechu, do niecierpliwie ciągnących go za poły rączek, do ocierania się smukłych ciałek o własne jego nogi — do wszystkiego, co młode i nieporadne, co młode, małe i potrzebujące opieki. Oczy jego zwilgotniały, jego głos zmiękł, złagodniało dotknięcie jego chudych rąk, pokrytych siecią niebieskich żył, załopotało starcze w jego piersi serce. Odrazu też stał się dla drobnych tych istotek przystanią rozkoszy, ucieczką przed niebezpieczeństwem, ukryciem, w którem mogły dowoli bawić się, śmiać i szczebiotać; aż wreszcie z łozinowego fotela, na którym siedział stary Jolyon, wytrysło, niby promienność światła słonecznego, cudowne rozradowanie trojga serc.
Inaczej odczuł ten moment Jolyon młodszy, śpieszący teraz za żoną do jej pokoju.
Zastał ją siedzącą na krześle przed tualetką z ukrytą w obu dłoniach twarzą.
Plecy jej wstrząsało łkanie. To jej namiętne poddawanie się cierpieniu było dla niego czemś zagadkowem. Setki razy przeżywał podobnego rodzaju jej wybuchy; w jaki sposób mógł je przeżyć, nie wiedział sam, nigdy bowiem nie wierzył, aby mogły to być chwilowe tylko, przemijające nastroje; lęk okrutny zdejmował go za każdym razem, że wybiła ostatnia godzina ich współistnienia.
W nocy zarzucała mu żona często ręce na szyję i wołała:
— O, Jo, ile cierpisz przeze mnie! — Powtarzało się to setki razy.
Wyciągnął rękę i niepostrzeżenie wsunął do kieszeni brzytwę swoją do golenia.
— Nie mam prawa tu pozostawać. Muszę zejść zpowrotem nadół! — pomyślał — i, niewidziany przez żonę, powrócił do ogrodu.
Mała Holly tronowała na kolanach dziadka, wziąwszy w posiadanie jego zegarek; Jolly, cały purpurowy z wysiłku, usiłował wykazać, że potrafi stać na głowie. Pies Baltazar, przysunąwszy się jak mógł najbliżej do stołu z zastawą herbatnią, pochłaniał ślepiami smakowicie pachnące ciasto.
Jolyon młodszy poczuł złośliwą chęć przerwania wesołej ich zabawy.
Z jakiej racji ma ojciec jego przychodzić do nich i wzburzać do tego stopnia jego żonę? Nic dziwnego, że jest to dla niej wstrząśnienie po tylu latach! Powinien był wiedzieć o tem; powinien był uprzedzić ich. Czy zdarzyło się jednak, aby któremu z Forsytów przyszło kiedykolwiek na myśl, że jego postępowanie może zranić kogokolwiek? Nie, stanowczo, ojciec postąpił źle.
Pod wpływem tych rozważań krzyknął szorstko na dzieci i kazał im iść na górę na herbatę. Spłoszone maleństwa, które nigdy nie słyszały ojca, przemawiającego do nich tak surowym tonem, zerwały się i pobiegły, trzymając się za ręce, ale mała Holly odwróciła się i spojrzała raz jeszcze poza siebie.
Jolyon-syn nalał ojcu filiżankę herbaty.
— Żona moja nie czuje się dobrze dzisiaj — rzekł, zdając sobie w zupełności sprawę, że ojciec zrozumiał powód nagłego jej odejścia, poczuł też coś w rodzaju nienawiści nieledwie do starego człowieka, który, wiedząc o tem, mógł siedzieć tak spokojnie.
— Miły macie domek tutaj — rzekł stary Jolyon, spoglądając przenikliwie na syna — wzięliście go zapewnie w dzierżawę?
Jolyon-syn skinął potakująco głową.
— Niebardzo tylko podoba mi się otoczenie — dodał Jolyon-ojciec — sama hołota, bieda z nędzą.
— I my także jesteśmy hołota i bieda z nędzą — odparł syn.
Po tych słowach nastąpiło milczenie, przerywane jedynie rytmicznem grzebaniem piasku łapami Baltazara.
— Zdaje mi się, Jo, że nie powinienem był tu przyjść — rzekł z prostotą stary Jolyon — ale taki się czuję samotny!
Na te słowa podniósł się Jolyon-syn i położył rękę na ramieniu ojca.
W sąsiednim domu ktoś wygrywał na rozstrojonym fortepianie, powtarzając nieustannie arję „La donna é mobile“, mały ogródek zasnuł się cieniem, promienie słońca muskały już tylko krawędź muru, na którym w ostatnich jego blaskach wygrzewał się kot, wytrzeszczający senne oczy na psa Baltazara. Zdala dochodziły słabe odgłosy ulicznego ruchu; pnącza, rozpięte na sztachetach dokoła ogrodu, zasłaniały wszystko z wyjątkiem nieba, domu i starej gruszy, której najwyższe gałęzie złociło jeszcze słońce.
Przez czas jakiś siedzieli obaj mężczyźni, zrzadka tylko zamieniając parę zdań. Wreszcie stary Jolyon wstał, aby odejść, przyczem nie padło z ust żadnego z nich ani jedno słowo zapowiedzi ponownego jego przyjścia.
Poszedł do domu głęboko zasmucony. Jaka nędzna dziura! Stanął mu przed oczami wielki, pusty dom w Stanhope Gate, jedynie odpowiednia siedziba Forsytów, ogromny pokój bilardowy i niemniej imponujący salon, do którego z jednego końca tygodnia na drugi nikt nie wchodził.
Ta kobieta, której twarz dość mu się podobała, mogłaby o połowę mniej być wrażliwa; ile nacierpieć się przez nią musi biedny Jo! A ta słodka parka dzieciaków! Ach, jakie to straszliwe szaleństwo!
Poszedł w kierunku Edgware Road, mijając szeregi małych domków, nasuwających mu (niesłusznie niewątpliwie, ale uprzedzenia Forsytów są rzeczą nietykalną) ponure wszelakiego rodzaju przypuszczenia.
Niestety, opinja publiczna, głoszona ustami starych bab plotkarek i przelewających z pustego w próżne gadulskich, pozwala sobie wydawać sąd na własną jego krew i ciało! Rojowisko starych intrygantek! Wbił energicznie koniec parasola w ziemię, jakgdyby chciał przenizać nim serce owych plotkarek, ośmielających się szkalować dobre imię jego syna, skazywać na ostracyzm jego i jego następcę, który mógłby nadać znów cel i treść dziadkowemu życiu!
Gniewnie zagłębił w ziemię koniec parasola. A przecież on sam podporządkowywał się przez piętnaście lat sądowi świata — i dzisiaj po raz pierwszy dopiero sprzeniewierzył mu się.
Z dawną goryczą przypomniał sobie dzieje Juny, jej biednej matki i całą wogóle bolesną tę historję. Paskudna rzecz!
Długo trwało, zanim się dowlókł do Stanhope Gate, bowiem z wrodzoną swojemu usposobieniu przewrotnością, szedł całą drogę pieszo, mimo że bardzo był zmęczony.
Umył ręce w umywalni na dole i poszedł do jadalni w oczekiwaniu obiadu; był to jedyny pokój, z jakiego korzystał, o ile Juna przebywała poza domem — czuł się tu mniej samotnym. Wieczorna gazeta nie nadeszła jeszcze, „Times’a“ przeczytał już, nie miał więc czem się zająć.
Pokój wychodził na tyły domu, nie dochodziły tu zatem odgłosy ruchu ulicznego. Nie lubił psów, teraz jednak i pies byłby mu pożądanym towarzyszem. Oczy jego, błądzące po ścianach pokoju, zatrzymały się na obrazie, noszącym tytuł: „Rybacy holenderscy, ściągający łódki o zachodzie słońca.“ Arcydzieło to było koroną jego zbiorów. Dzisiaj jednak nie doznawał na jego widok zwykłej przyjemności. Zamknął oczy. Czuł się osamotnionym! Nie ma prawa narzekać, wie o tem dobrze, nic jednak na to nie poradzi — jest słabem, nieszczęśliwem stworzeniem, zawsze niem był — brak mu odwagi!... Taki był bieg jego myśli.
Lokaj wszedł nakryć do stołu i, widząc pana swojego, pozornie uśpionego, starał się poruszać bez szmeru. Stary służący nosił także zarost na twarzy, nie golił wąsów, co budziło poważne wątpliwości w umysłach wielu członków rodziny, tych zwłaszcza, którzy, jak Soames, uczęszczali do wyższych szkół publicznych i przywykli do ustalonych na tym punkcie przepisów. Czy można go było istotnie uważać za służącego? Żartownisie, wspominając o nim, nazywali go „przeniewiercą stryja Jolyona“; George, znany kpiarz rodzinny, przylepił mu na stałe przydomek „wąsacza“.
„Wąsacz“ krążył na palcach pomiędzy wielkim politurowanym kredensem a wielkim politurowanym stołem, nieporównanie cicho i zręcznie.
Stary Jolyon, udając śpiącego, obserwował go z pod oka. Typowy okaz pochlebcy — zawsze go za takiego uważał — dążącego jedynie do jak najprędszego pozbycia się roboty, aby móc wymknąć się na wyścigi, na których grał namiętnie, do swojej kobiety, czy, licho go wie, gdzie jeszcze!... Roztył się! A o pana swojego nie dba ani trochę!
W tej samej jednak chwili, bezwiednie uległ starzec jednemu ze zwykłych swoich nastrojów filozoficznych, które wyodrębniały go tak bardzo z pośród wszystkich innych Forsytów.
— Ostatecznie z jakiej racji miałby kochać mnie? Nie płacę mu za to, żeby kochał. Dlaczego więc żądać mam tego od niego? Na tym świecie nie można spodziewać się od ludzi przywiązania, o ile nie opłaca go się darami czy pieniędzmi. Może na tamtym świecie będzie inaczej? — niewiadomo, niepodobna przewidzieć... pomyślał. I znów zamknął oczy.
Nieprzerwanie, cichaczem wykonywał lokaj swoją pracę, wyjmując coś raz wraz z poszczególnych przedziałek kredensu. Stale zwrócony zdawał się być plecami do starego Jolyona, aby w ten sposób uchronić się od niewłaściwości dokonywania swojej pracy wobec chlebodawcy; od czasu do czasu chuchał przelotnie na srebro i wycierał je kawałkiem zamszu i badał ilość wina pozostałego w karafinkach, które uważnie podnosił do góry, pochylając się nad niemi pieczołowicie. Po ukończeniu swojej roboty stał przez chwilę, obserwując uśpionego pana i w zielonkawych jego oczach przemknął wyraz pogardy.
Tak, tak, jego pan — stare dziadzisko; niewiele mu już pozostało do życia!
Skradając się, jak kot, na palcach, przeszedł przez pokój, aby nacisnąć guzik dzwonka elektrycznego przy drzwiach. Otrzymał polecenie: „Obiad na siódmą!“ Co go tam obchodzi, że jego pan śpi? Obudzi go bez ceremonji — noc jest do spania! Nie ma zamiaru kawęczyć ze starym — musi uwolnić się jak najprędzej, oczekują go w Klubie o wpół do dziewiątej!
W odpowiedzi na dzwonek ukazał się mały lokajczyk z srebrną wazką. Starszy lokaj wziął mu ją z rąk i postawił na stole, poczem, stając w otwartych drzwiach, jakgdyby celem wprowadzania wchodzących gości, oznajmił uroczyście:
— Obiad podany, jaśnie panie!
Stary Jolyon podniósł się ociężale z krzesła i zajął miejsce przy stole obiadowym.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: John Galsworthy i tłumacza: Róża Centnerszwerowa.