Strona:John Galsworthy - Posiadacz.pdf/132

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

W tej samej jednak chwili, bezwiednie uległ starzec jednemu ze zwykłych swoich nastrojów filozoficznych, które wyodrębniały go tak bardzo z pośród wszystkich innych Forsytów.
— Ostatecznie z jakiej racji miałby kochać mnie? Nie płacę mu za to, żeby kochał. Dlaczego więc żądać mam tego od niego? Na tym świecie nie można spodziewać się od ludzi przywiązania, o ile nie opłaca go się darami czy pieniędzmi. Może na tamtym świecie będzie inaczej? — niewiadomo, niepodobna przewidzieć... pomyślał. I znów zamknął oczy.
Nieprzerwanie, cichaczem wykonywał lokaj swoją pracę, wyjmując coś raz wraz z poszczególnych przedziałek kredensu. Stale zwrócony zdawał się być plecami do starego Jolyona, aby w ten sposób uchronić się od niewłaściwości dokonywania swojej pracy wobec chlebodawcy; od czasu do czasu chuchał przelotnie na srebro i wycierał je kawałkiem zamszu i badał ilość wina pozostałego w karafinkach, które uważnie podnosił do góry, pochylając się nad niemi pieczołowicie. Po ukończeniu swojej roboty stał przez chwilę, obserwując uśpionego pana i w zielonkawych jego oczach przemknął wyraz pogardy.
Tak, tak, jego pan — stare dziadzisko; niewiele mu już pozostało do życia!
Skradając się, jak kot, na palcach, przeszedł przez pokój, aby nacisnąć guzik dzwonka elektrycznego przy drzwiach. Otrzymał polecenie: „Obiad na siódmą!“ Co go tam obchodzi, że jego pan śpi? Obudzi go bez ceremonji — noc jest do spania! Nie ma zamiaru kawęczyć ze starym — musi uwolnić się jak najprędzej, oczekują go w Klubie o wpół do dziewiątej!
W odpowiedzi na dzwonek ukazał się mały lokajczyk z srebrną wazką. Starszy lokaj wziął mu ją z rąk i postawił na stole, poczem, stając w otwartych drzwiach,