Strona:John Galsworthy - Posiadacz.pdf/131

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

jeszcze, „Times’a“ przeczytał już, nie miał więc czem się zająć.
Pokój wychodził na tyły domu, nie dochodziły tu zatem odgłosy ruchu ulicznego. Nie lubił psów, teraz jednak i pies byłby mu pożądanym towarzyszem. Oczy jego, błądzące po ścianach pokoju, zatrzymały się na obrazie, noszącym tytuł: „Rybacy holenderscy, ściągający łódki o zachodzie słońca.“ Arcydzieło to było koroną jego zbiorów. Dzisiaj jednak nie doznawał na jego widok zwykłej przyjemności. Zamknął oczy. Czuł się osamotnionym! Nie ma prawa narzekać, wie o tem dobrze, nic jednak na to nie poradzi — jest słabem, nieszczęśliwem stworzeniem, zawsze niem był — brak mu odwagi!... Taki był bieg jego myśli.
Lokaj wszedł nakryć do stołu i, widząc pana swojego, pozornie uśpionego, starał się poruszać bez szmeru. Stary służący nosił także zarost na twarzy, nie golił wąsów, co budziło poważne wątpliwości w umysłach wielu członków rodziny, tych zwłaszcza, którzy, jak Soames, uczęszczali do wyższych szkół publicznych i przywykli do ustalonych na tym punkcie przepisów. Czy można go było istotnie uważać za służącego? Żartownisie, wspominając o nim, nazywali go „przeniewiercą stryja Jolyona“; George, znany kpiarz rodzinny, przylepił mu na stałe przydomek „wąsacza“.
„Wąsacz“ krążył na palcach pomiędzy wielkim politurowanym kredensem a wielkim politurowanym stołem, nieporównanie cicho i zręcznie.
Stary Jolyon, udając śpiącego, obserwował go z pod oka. Typowy okaz pochlebcy — zawsze go za takiego uważał — dążącego jedynie do jak najprędszego pozbycia się roboty, aby móc wymknąć się na wyścigi, na których grał namiętnie, do swojej kobiety, czy, licho go wie, gdzie jeszcze!... Roztył się! A o pana swojego nie dba ani trochę!