Porwany za młodu/Rozdział IX

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Robert Louis Stevenson
Tytuł Porwany za młodu
Rozdział IX. Człowiek z trzosem złota
Wydawca Wydawnictwo Polskie
Data wyd. 1927
Miejsce wyd. Poznań
Tłumacz Józef Birkenmajer
Tytuł orygin. Kidnapped
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
Artykuł w Wikipedii Artykuł w Wikipedii
ROZDZIAŁ IX.
CZŁOWIEK Z TRZOSEM ZŁOTA.

Tak upłynął z górą tydzień, a w jego ciągu zaczęło się coraz to silniej dawać we znaki niepowodzenie, które i dotąd prześladowało nas w tej podróży. Przez kilka dni Zgoda ledwie że się posuwała, ba nawet kiedyindziej wręcz szła z powrotem. Nakoniec zbiliśmy się z drogi tak daleko na południe, że przez cały dzień dziewiąty trzeba było się tłuc i lawirować, mając przed oczyma przylądek Wrath i dzikie skaliste wybrzeża po obu jego bokach. Z tego powodu odbyła się narada oficerów i powzięto na niej jakowąś uchwałę, której nie zrozumiałem dokładnie, jedno obaczyłem, co było jej wynikiem: otośmy poddali się wiatrowi przeciwnemu i pędziliśmy na południe.
Dziesiątego dnia popołudniu wzdęte morze zaczęło przycichać i rozpostarła się gęsta, wilgotna, biała mgła, tak iż z jednego końca brygu nie było widać, co się dzieje na drugim. Przez całe popołudnie, ilekroć przechodziłem przez pokład, widziałem oficerów i załogę, nadsłuchujących pilnie „dunugi“, jak powiadali, a chociaż nie rozumiałem nawet samego wyrazu[1], wietrzyłem jakieś niebezpieczeństwo i byłem zaniepokojony.
Może około godziny dziesiątej wieczorem usługiwałem przy wieczerzy panu Riachowi i kapitanowi, gdy nagle okręt ugodził w coś z wielkim łoskotem i posłyszeliśmy rozbrzmiewające jakoweś głosy. Obaj moi zwierzchnicy skoczyli na równe nogi.
— Okręt się rozbił! — rzecze pan Riach.
— Nie, mościpanie — odpowie kapitan. — Najechaliśmy tylko na jakieś czółno.
Wybiegli na pokład. — Kapitan miał słuszność. Najechaliśmy we mgle na jakąś łódź, ta zaś rozpękła się w pół i poszła na dno z całą załogą z wyjątkiem jednego człowieka. Ów człowiek (jakem się później dowiedział) znajdował się był na rufie jako pasażer, gdy tymczasem inni siedzieli na ławach, wiosłując. W chwili uderzenia rufa została wyrzucona w górę, a ów człowiek, mając ręce swobodne, zdołał (mimo że obarczony był fryzowym płaszczem, sięgającym mu do kolan) skoczyć w górę i pochwycić buszpryt[2] brygu. Musiał snadź mieć szczęście, wielką zręczność, i niepospolitą siłę, że zdołał się tym sposobem wydobyć cało z takiego przejścia. Bądź co bądź, gdy kapitan wprowadził go do czatowni i oczy moje pierwszy raz na nim spoczęły, wyglądał tak spokojnie, jak ja sam.
Był on wzrostu niewielkiego, ale dobrze zbudowany i zwinny jak koziołek; z oblicza biła mu szczerość i poczciwość, ale było ono mocno ogorzałe od słońca, a przytem piegowate i dziobate od ospy; oczy miał niezwykle błyszczące, a w nich hasała mu jakaś fanaberja, jednocześnie niepokojąca i budząca dlań przychylność. Zdjąwszy płaszcz, położył na stole dwie w srebro oprawne krócice i spostrzegłem, że do boku miał przypasany wielki pałasz. Obejście miał wytworne, a do kapitana przepił bardzo uprzejmie. Wogóle od pierwszego wejrzenia nabrałem o nim mniemania, że tego człowieka winienem zwać raczej przyjacielem niż wrogiem.
Kapitan też ze swej strony czynił spostrzeżenia, ale raczej co do jego stroju niż osoby. I ma się rozumieć, że ledwo przybysz zdjął ze siebie przydługi płaszcz, wydał się niebywale strojny na tle izby oficerskiej kupieckiego brygu: miał kapelusz z piórami, czerwoną kamizelkę, pluderki czarne pilśniowe i błękitny kaftan ze srebrnemi guzikami i pięknemi srebrnem i galonami, słowem, szaty kosztowne, choć nieco wyniszczone od wilgoci i od dłuższego w nich spania.
— Bardzo mi żal tej łodzi, mościpanie — rzekł kapitan.
— Utonęło mi paru dzielnych ludzi — odrzekł przybysz, — wolałbym-ci ich obaczyć znowu na suchym lądzie, aniżeli tuzin łodzi.
— Czy wasi przyjaciele? — rzekł Hoseason.
— Asan nie znalazłbyś takich przyjaciół we własnym kraju — brzmiała odpowiedź. — Oniby gotowi, jak psy, życie za mnie położyć.
— Ejże, mościpanie — rzecze kapitan, wciąż mu się przypatrując, — więcejci na świecie jest ludzi, niż łodzi, któreby mogłyby ich pomieścić.
— I to też prawda — zawołał tamten, — a waszeć mi się wydajesz człowiekiem bardzo przenikliwym.
— Byłemci i ja we Francji, mościpanie — rzekł kapitan takim tonem, iż łacno się było domyśleć, że słowom tym nadawał większe znaczenie, niżby można było sądzić z ich pozoru.
— Bardzo to pięknie, mościpanie — rzecze tamten, — a jeżeli o to chodzi, to bywało i wielu innych.
— Niemasz wątpliwości, panie łaskawy, — powiada na to kapitan, — a piękną macie odzież.
Oho! — rzecze nieznajomy, — to w tę stronę wiatr dmucha? — i wraz też szybkim ruchem położył dłoń na pistoletach.
— Nie gorączkuj się waszmość — odpowiedział kapitan. — Nie wywołuj burdy, zanim się przekonasz o jej potrzebie. Waćpan masz na grzbiecie kabat żołnierzy francuskich, a w gębie język szkocki, to wiadomo... ale w czasach dzisiejszych wielu ludzi zacnych chodzi w ten sposób, więc ja zgoła się tem nie gorszę.
— Tak? — rzecze jegomość w pięknym kabacie. — Więc aść należysz do zacnego stronnictwa? — (chciał przez to powiedzieć „Czy jesteś Jakobitą?“, gdyż w razie obywatelskich niesnasek każde stronnictwo przywłaszcza sobie miano zacnego).
— Owszem, mości panie — odparł kapitan jestem nieprzejednanym protestantem, Bogu niech za to będą dzięki — (Było to pierwsze słowo o jakiejkolwiek religji, jakie usłyszałem z ust jego, ale później się dowiedziałem, że gdy bawił na lądzie, uczęszczał bardzo przykładnie do świątyni Pańskiej). — Mimo to jednak byłbym zmartwiony, gdyby mi przyszło widzieć kogoś postawionego plecami do muru.
— Byłbyś asan istotnie zmartwiony? — zapytał Jakobita[3]. — Przeto, mościpanie, żeby być z waszmością całkiem szczery, wyznam ci, żem jest jeden z owych uczciwych ślachciców, którzy byli zamieszani w wypadki roku czterdziestego piątego i szóstego; a ponadto (by całkiem jasno postawić sprawę z waszmością) jeżelibym wpadł w ręce któregoś ze szlachty sprzyjającej czerwonym kubrakom, prawdopodobnie byłoby ze mną krucho. Obecnie, mościpanie, wybierałem się do Francji, a w tych stronach krążył statek francuski, który miał mnie wziąć na pokład; tymczasem statek ten wyminął nas we mgle... życzę sobie z głębi serca, żebyście to wy byli uczynili! A nie mogę wam powiedzieć nic lepszego ponad te słowa: jeżeli możecie wysadzić mnie na ląd tam, dokąd się wybierałem, to mam przy sobie tyle, iż mogę was sowicie wynagrodzić za fatygę.
— Do Francji? — rzecze kapitan. — Nie, mościpanie, tego uczynić nie mogę. Ale jeżeli zawieźć was tam, skąd przybywacie... to o tem możemy pomówić.
Wtem, na nieszczęście, spostrzegł, że stoję obok w kącie, więc pchnął mnie do kuchni, bym przyniósł onemu panu wieczerzę. Ręczę wam, że nie traciłem czasu; kiedym zaś powrócił do czatowni, ujrzałem, że szlachcic odpiął kaletę, przypasaną do kamizelki i wydobywszy z niej ze dwie gwineje, położył je na stole. Kapitan przyglądał się to gwinejom, to trzosowi, to twarzy szlachcica, a wydało mi się, że był podniecony.
— Połowę tego — zawołał — a będę na wasze usługi.
Tamten zgarnął gwineje do kalety i ukrył ją z powrotem pod kamizelkę.
— Powiedziałem waćpanu — że ani grosz z tej sumy nie należy do mnie. Jest to własność mego dowódcy — tu dotknął kapelusza, — a o ile byłbym głupim wykonawcą rozkazu, iżbym wzdragał się poświęcić ich cząstkę dla ocalenia wszystkiego, to okazałbym się istnym psem, okupując me ciało zbyt drogo. Trzydzieści gwinej za dojazd do brzegu, a sześćdziesiąt, jeżeli mnie dowieziesz do Linnhe Loch, Weź to asan, jeśli ochota, w przeciwnym razie sam sobie możesz zaszkodzić.
— Ho-ho! — ozwie się Hoseason. — A jeżeli wydam waćpana żołnierzom?
— Kiepskiego targu waćpan-byś dokonał — rzecze tamten. — Mój zwierzchnik, trzeba wiedzieć waszeci, jest pozbawiony swych praw, jak wszyscy ludzie uczciwi w Szkocji. Jego dobra są w ręku człowieka, zwanego królem Jerzym, a jego urzędnicy ciągną z nich zyski, albo starają się je wyciągnąć. Ale powiem to na chwałę Szkocji, że biedni dzierżawcy myślą o swym panu znajdującym się na wygnaniu, a te pieniądze są częścią owej właśnie daniny, której poszukuje król Jerzy. Otóż aść mi się wydajesz człowiekiem, znającym się na rzeczy: jeżeli więc oddasz te pieniądze w posiadanie rządowi, ileż z nich tobie się okroi?
— Niewiele, to pewna — odrzekł Hoseason, poczem dorzucił oschle: — o ile się dowiedzą. Ale sądzę, że gdybym spróbował, potrafiłbym przecie utrzymać język za zębami.
— O, wtedy ja waćpana wystrychnę na dudka! — zawołał szlachcic. — Próbuj aść oszustwa, a ja ci odpowiem przebiegłością. Jeżelibym tylko został pojmany, oni wraz będą wiedzieli, co to za pieniądze.
— No dobrze, — wywinął sprawę kapitan — jak mus, to mus. Sześćdziesiąt gwinej i kwita. Masz waszmość na to mą prawicę.
— A waćpan moją — odrzekł tamten.
Zaraz też kapitan wyszedł — nieco pośpiesznie, jak mi się wydawało — i zostawił mnie w czatowni sam na sam z nieznajomym.
W tym okresie (tak niedługo po roku ...czterdziestym piątym) wielu wygnanych szlachty z narażeniem życia powracało do ojczyzny, bądź w tym celu, by obaczyć swych przyjaciół, bądź też ażeby zebrać nieco pieniędzy; zaś co się tyczy naczelników góralskich, wyjętych z pod prawa, to powszechnie opowiadano, jak ich dzierżawcy sami sobie od ust odejmowali, byle swoim panom posyłać pieniądze, a ich współplemieńcy stawiali opór żołnierzom, chcącym je ściągać, i przemykali się wśród naszej wielkiej floty, by je dowieźć na miejsce przeznaczenia. Wieści o tem, ma się rozumieć, już dawniej dochodziły do moich uszu; teraz zaś miałem przed oczyma człowieka, którego życie bodaj jeszcze więcej należało się sądowej kaźni, boć był on nietylko rokoszaninem i przemytnikiem czynszów, ale, cogorsza, wstąpił był w służbę króla Francji, Ludwika. A jak gdyby jeszcze tego nie dość było, dokoła lędźwi miał pas pełny gwinej... Jakiekolwiek były me poglądy, nie mogłem bez wielkiego zainteresowania patrzeć na tego człowieka.
— Więc waszmość jesteś Jakobitą? — ozwałem się, zastawiając przed nim jadło.
— Tak — odrzekł, zabrawszy się do jedzenia. — Asan zaś, wnosząc z jego podłużnej twarzy, jest chyba Whigiem?[4]
— Tak sobie — powiedziałem, żeby go nie martwić, bo w istocie byłem whigiem, tak żarliwym, na jakiego mnie tylko zdołał wykierować pan Campbell.
— E, to nic! — rzecze on na to. — Natomiast powiem ci, mości Tak-sobie, że ta twoja butelka już jest pusta, a byłoby źle, gdybym miał płacić sześćdziesiąt gwinej i wzamian nie otrzymał nawet kapki gorzałczyny.
— Pójdę i poproszę o klucz — ozwałem się i wyszedłem na pokład.
Mgła była tak gęsta jak przedtem, ale rozhukanie morza niemal przycichło. Zdano bryg na łaskę bałwanów, ponieważ nie było dokładnie wiadomo, gdzie się znajdujemy, a wiatr (nader słabiuchny) nie sprzyjał właściwemu kierunkowi żeglugi. Kilku marynarzy jeszcze nadsłuchiwało, czy nie słychać dunugi, ale kapitan i dwaj oficerowie stali na średnim pokładzie, pochyliwszy się ku sobie głowami. Tknęło mnie (sam nie wiem czemu to przypisać), że knowali coś niedobrego, a pierwsze słowo, jakie posłyszałem, podszedłszy do nich cichaczem, aż nadto mnie w tem upewniło. W sam raz bowiem pan Riach, jakgdyby mu jakaś myśl znagła strzeliła do głowy, wykrzyknął:
— Czyż nie możemy wywabić go podstępem z czatowni?
— Lepiej niech pozostanie tam gdzie dotychczas — odparł Hoseason; — tam nie będzie miał miejsca, by posłużyć się bronią.
— Prawdać i to — rzekł Riach — ale trudno go tam podejść.
— Ba! — rzecze Hoseason. — Możemy wyciągnąć go na rozmowę, wziąć go z dwóch stron pomiędzy siebie i zakłuć dwoma kordelasami, albo jeżeli to się nie uda, mościpanie, możemy wpaść z obu stron przez dźwierze i dostać go w ręce, zanim będzie miał czas imać się pałasza.
Gdym to usłyszał, porwał mnie jednocześnie lęk i gniew na tych wiarołomnych, chciwych i okrutnych ludzi, z którymi przypadło mi żeglować. Zrazu myślałem uciekać, ale za chwilę już nabrałem więcej odwagi.
— Kapitanie — przemówiłem, — ten szlachcic prosi o łyk gorzałki, a butelka już pusta. Czy mógłbym otrzymać klucz?
Wzdrygnęli się i zwrócili oblicza w moją stronę.
— I owszem, mamy sposobność, by wydobyć broń palną! — zawołał Riach, poczem rzecze do mnie: — Słuchaj, Dawidku, czy wiesz, gdzie są pistolety?
— Tak, tak! — wmieszał się Hoseason. — Dawid wie; Dawid to ćwik młodzian. Trzeba ci wiedzieć, Dawidku, mój ty zuchu, że ten zapalczywy góral może narazić nam okręt na niebezpieczeństwo, a ponadto jest zakamieniałym wrogiem naszego króla Jerzego, którego niech Bóg ma w swej opiece!
Jeszcze ani razu, odkąd dostałem się na okręt, nie wołano mnie tak jak teraz, imieniem Dawida, ja jednakże odpowiedziałem potakująco, jakgdyby wszystko, com słyszał, było rzeczą zgoła naturalną.
— W tem bieda — mówił dalej kapitan, że wszystkie nasze samopały zarówno mniejsze jak i większe, znajdują się w czatowni przed nosem tego człowieka; podobnież i proch. Otóż jeżelibym ja, lub jeden z oficerów, udał się tam, by wszystko to stamtąd uprzątnąć, on mógłby nas o coś podejrzywać. Ale taki smyk, jak ty, Dawidku, potrafi niepostrzeżenie capnąć rożek prochu i parę pistoletów. A jeżeli sprawisz się gracko, zakarbuję sobie to w pamięci, gdy potrzeba ci będzie przyjaciół... a mianowicie, gdy zajedziemy na Karoliny.
Tu pan Riach szepnął mu słów parę.
— Całkiem słusznie, mościpanie — ozwał się kapitan, a potem znów do mnie: — Trzeba ci wiedzieć, Dawidzie, że ten człowiek ma trzos pełen złota, a daję ci słowo, że i tobie z tego coś się dostanie.
Odrzekłem, że spełnię jego życzenie, choć doprawdy ledwie głos mogłem z siebie dobyć. Wtedy on dał mi klucz do skrzyni ze spirytusem i zacząłem zwolna wracać do czatowni. Cóż miałem czynić? Tamci byli łotrami i złodziejami; oni to wykradli mnie z ojczyzny; oni zabili biednego Ransome‘a — miałem-że jeszcze przyświecać nowemu morderstwu? Ale z drugiej strony stawała nader wyraźnie przede mną groza śmierci; albo; wiem cóż mógł poradzić chłopczyna wraz z jednym mężczyzną, choćby nawet byli zażarci jako lwy, przeciwko całej czeladzi okrętowej?
Jeszczem to sobie rozważał tak i owak, nie mogąc dojść do jasnego wniosku, gdy wszedłem do czatowni i wzrok mój padł na Jakobitę, co siedząc pod lampą spożywał wieczerzę — wówczas w jednej chwili zrodziło się we mnie postanowienie. Nie przypisuję sobie z niego chluby; nie wynikło to z jakowejś rozwagi, ale stało się jak gdyby odruchowo, że podążyłem wprost do stołu i złożyłem dłoń na ramieniu nieznajomego.
— Czy waszmość chcesz być zabity? — odezwałem się.
Skoczył na równe nogi i spojrzał na mnie wzrokiem tak wyraźnie pytającym, jakgdyby przemawiał.
— O! — zawołałem — wszyscy oni tu są mordercami, cały okręt jest ich pełny! Dopiero zamordowali chłopaka! Teraz kolej na waszmości!
— Tak, tak! — rzecze ów; — ale jeszcze mnie nie dostali w swoje ręce! — poczem spojrzał na mnie z ciekawością: — Staniesz aść po mojej stronie?
— Tak! stanę! — zawołałem. — Nie jestem rzezimieszkiem, ani też (przynajmniej dotąd) zabójcą. Stanę z waszmością.
— I owszem — rzecze ów, — jakże więc asci na imię?
— Dawid Balfour — odpowiedziałem, a potem, mniemając, że człowiek w tak wytwornej odzieży pewnie lubuje sobie w ludziach wytwornych, dodałem: — z Shaws.
Ani mu na myśl nie przyszło, by nie dawać mi wiary, bo Szkoci z gór nawykli już widzieć możnych ludzi stanu ślacheckiego w wielkiej nędzy, ale ponieważ sam nie posiadał własnego majątku, słowa moje podrażniły w nim wielce dziecinną próżność, jaką się odznaczał
— Moje miano jest Stewart[5] — rzekł, prostując się; — zową mnie Alan Breck. Nazwisko królewskie samo przez się wystarcza, choć noszę je poprostu i nie przyczepiam do niego nazwy jakiegoś tam śmietnika folwarcznego.
I wypaliwszy mi tę naganę, jakgdyby to była rzecz pierwszej wagi, zabrał się do obejrzenia naszej warowni.
Czatownia była bardzo mocno budowana, by mogła się oprzeć uderzeniom bałwanów. Z pięciu jej otworów jedynie okno w suficie i dwoje drzwi były na tyle szerokie, że mógł się przez nie człowiek dostać do wnętrza. Pozatem drzwi można było zatarasować: były one z tęgiego drzewa dębowego, dawały się przesuwać w żłobkach, a przytem opatrzone były hakami, tak iż można je było trzymać w miarę potrzeby bądź otwarte bądź zamknięte. Jedne, które były już zamknięte, zabezpieczyłem w ten sposób, ale gdym już miał zasunąć i drugie, Alan mnie powstrzymał.
— Dawidzie — ozwał się, — jestem na tyle śmiały, że nazywam waćpana po imieniu Dawidem, bo nie mogę sobie przypomnieć nazwiska aścinego majątku... te drzwi, póki otwarte, stanowić będą najlepszy z mych szańców.
— Wszelakoż lepiej byłoby je zamknąć! — mówię na to.
— Nie, nie, Dawidzie — odpowiedział. — Sam widzisz, że mam tylko jedno oblicze; atoli dopóki te drzwi będą otwarte, a moja twarz będzie ku nim zwrócona, większość mych nieprzyjaciół znajdować się będzie przede mną, gdzie zawsze mieć ich sobie życzę.
Potem dał mi kordelas (których tam było kilka oprócz broni palnej), a wybrał go po starannem zbadaniu całej zawartości skrzyni, przyczem trząsł głową i powiadał, że nigdy w życiu nie widział gorszego oręża; następnie zaś posadził mnie za stołem, gdzie położył rożek z prochem, workiem kul i wszystkiemi pistoletami, które kazał mi nabijać.
— A powiem ci, że będzie to lepsze zajęcie — mówił — dla szlachcica zacnego rodu, niż szorowanie talerzy i nalewanie wódki jakowymś smoluchom i wycieruchom okrętowym.
To rzekłszy stanął pośrodku, obrócony twarzą ku drzwiom i dobywszy wielkiego swego pałasza, jął nim machać, próbując miejsca, gdzie miał szermować orężem.
— Muszę stać kołkiem na jednem miejscu — rzekł potrząsając głową — i szkoda! Nie da to mi pola do rozwinięcia mej pomysłowości, która wżdyć jest najlepszą obroną. Ty zaś teraz nabijaj tylko wciąż pistolety i uważaj na mnie.
Odpowiedziałem, że będę tuż na każde jego słowo. Pierś mi się ściskała, usta zaschły, światło ciemniało mi w oczach; myśl o gromadzie, która niebawem spaść miała na nas, nadała drżące tętno memu sercu, a morze, którego plusk słyszałem dokoła brygu, morze, do którego, jak mi się zdawało, jutro wrzucą moje zwłoki, dziwnie jakoś działało na mą duszę.
— Przedewszystkiem — rzekł Alan ilu ich jest przeciwko nam?
Zliczyłem ich co do jednego, ale w głowie miałem taki zamęt, że musiałem liczyć powtórnie.
— Piętnastu — oznajmiłem.
Alan gwizdnął.
— Dobrze, — rzekł — na to nie można poradzić. A teraz chodź za mną. Moją rzeczą jest obsadzić te drzwi, gdzie zajmę się walką najcięższą. Do tej nie wolno ci się wtrącać. Pamiętaj, żebyś nie strzelał w tę stronę, chyba, że oni mnie zwalą, boć ja wolę mieć dziesięciu wrogów przed sobą, niż jednego przyjaciela takiego jak ty, co mi będzie w plecy trzaskał z pistoletów.
Powiedziałem, że istotnie nie jestem tęgim strzelcem.
— Bardzo to dzielnie z twej strony, że się przyznajesz! — zawołał, przejęty wielkim podziwem dla mej szczerości. — Wielu szlacheckich gagatków nie odważyłoby się na takie powiedzenie.
— Następnie, mościpanie — powiadam, — za waćpanem są też drzwi, przez które oni mogą się włamać.
— Tak — odrzekł, — to właśnie też należy do twych obowiązków. Skoro nabijesz pistolety, musisz wygramolić się na tamto łóżko, gdzie możesz ręką oprzeć się na oknie, a jeżeli który z nich dobierać się będzie do drzwi, masz strzelać. Ale na tem nie koniec. Pozwól, że zrobię z ciebie choć kawał wojaka, Dawidzie. Czego masz jeszcze pilnować?
— Jeszcze zostało okno w suficie — odpowiedziałem. — Alić, mości Stewarcie, musiałbym mieć oczy z dwóch stron, by uważać na oba okna, bo gdy twarzą spoglądam w jeden, to do drugiego odwrócony jestem plecami.
— Święta prawda — powiada Alan. — Ale czy to nie masz uszu?
— Ma się rozumieć! — zawołałem. — Przecież posłyszę wybijanie szyby.
— Masz nieco oleju w głowie — rzekł Alan burkliwie.






  1. Dunuga (po kaszubsku denega), wielkie fale bijące o brzeg.
  2. Buszpryt — maszt pochyły nad samym dziobem okrętu.
  3. Jakobitami nazywano zwolenników Jakóba II., pozbawionego korony, oraz jego syna. (Przyp, tłum.)
  4. Whig lab Whigamore w żargonie spiskowców oznaczało tych, którzy byli ulegli rządom króla Jerzego. (Obj. autora.)
  5. Inna pisownia nazwiska Stuart. (Przyp. tłum.)





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Robert Louis Stevenson i tłumacza: Józef Birkenmajer.