Strona:Robert Ludwik Stevenson - Porwany za młodu.djvu/104

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

rozwinięcia mej pomysłowości, która wżdyć jest najlepszą obroną. Ty zaś teraz nabijaj tylko wciąż pistolety i uważaj na mnie.
Odpowiedziałem, że będę tuż na każde jego słowo. Pierś mi się ściskała, usta zaschły, światło ciemniało mi w oczach; myśl o gromadzie, która niebawem spaść miała na nas, nadała drżące tętno memu sercu, a morze, którego plusk słyszałem dokoła brygu, morze, do którego, jak mi się zdawało, jutro wrzucą moje zwłoki, dziwnie jakoś działało na mą duszę.
— Przedewszystkiem — rzekł Alan ilu ich jest przeciwko nam?
Zliczyłem ich co do jednego, ale w głowie miałem taki zamęt, że musiałem liczyć powtórnie.
— Piętnastu — oznajmiłem.
Alan gwizdnął.
— Dobrze, — rzekł — na to nie można poradzić. A teraz chodź za mną. Moją rzeczą jest obsadzić te drzwi, gdzie zajmę się walką najcięższą. Do tej nie wolno ci się wtrącać. Pamiętaj, żebyś nie strzelał w tę stronę, chyba, że oni mnie zwalą, boć ja wolę mieć dziesięciu wrogów przed sobą, niż jednego przyjaciela takiego jak ty, co mi będzie w plecy trzaskał z pistoletów.
Powiedziałem, że istotnie nie jestem tęgim strzelcem.
— Bardzo to dzielnie z twej strony, że się przyznajesz! — zawołał, przejęty wielkim podziwem dla mej szczerości. — Wielu szlacheckich gagatków nie odważyłoby się na takie powiedzenie.
— Następnie, mościpanie — powiadam, — za waćpanem są też drzwi, przez które oni mogą się włamać.
— Tak — odrzekł, — to właśnie też należy do twych obowiązków. Skoro nabijesz pistolety, musisz wygra-

88